Kiedy myślimy o ostatnich „sukcesach” polskich klubów na arenie europejskiej, możemy dojść do wniosku, że żyjemy w parszywych czasach. Za osiągnięcie uważamy wyjście z grupy Ligi Europy, Ligę Mistrzów traktujemy jako inny świat, do którego od lat ochrona nie chce przepuścić nas na bramce. Kiedyś? Nie do pomyślenia. Dlatego z tym większym sentymentem wracamy do starych czasów. Dziś przypomnimy jak Widzew Łódź zrobił pierwszy rok do wyeliminowania Liverpoolu z ćwierćfinału Pucharu Europy Mistrzów Krajowych (dzisiejszy odpowiednik Ligi Mistrzów). Miało to miejsce w 1983 roku, dokładnie 33 lata temu.
Czy ktokolwiek wierzył, że w tym dwumeczu można coś ugrać? Chyba tylko niepoprawni optymiści. W końcu do Polski zawitała ekipa, która zaorała Puchar Europy (wygrywała w 1978, 1979 i 1981 roku), z plejadą gwiazd (jak choćby Graeme Souness, Kenny Dalglish czy Ian Rush) i Paisleyem na ławce. Przed sezonem z Łodzi w świat wyfrunęły największe gwiazdy: Boniek (do Juventusu), Żmuda (do Werony) i Pięta (Hannover 96). Drużyna bardziej niż umiejętnościami imponowała charakterem – do legendy przeszły zresztą gierki treningowe, w których piłkarze grali… na kasę. O zaangażowanie nikt w Łodzi się nie musiał martwić.
Na trybunach oczywiście nadkomplet. Oficjalnie weszło na stadion 40 tysięcy ludzi. Nieoficjalnie? Być może sporo więcej. Zainteresowanie tym wielkim wydarzeniem było co najmniej pięć razy większe, niż pozwalały na to warunki. Ci, którzy nie załapali się na wejście na stadion, oglądali mecz z perspektywy… okolicznych słupów.
Władysław Żmuda, trener Widzewa: – Przed pierwszym meczem pojechałem do Manchesteru na mecz z Liverpoolem, nagrywaliśmy go. Później wracałem z Liverpoolem, siadłem koło Paisleya i o wszystko go pytałem, a on… po prostu odpowiadał. Opisywał swoich zawodników. Był po prostu niezwykle pewny siebie. Z kolei do Łodzi na obserwację przyjechał jego asystent. Przyszedł na trening, popatrzył 10 minut, machnął ręką i poszedł się napić („Przegląd Sportowy”).
O tym, że Widzew będzie cisnął, wiadomo było już od pierwszej minuty, kiedy Smolarek wyszedł sam na sam z bramkarzem, ale sędzia doszukał się wcześniej spalonego. Pierwsza bramka? Tuż po wyjściu z szatni na drugą połowę. Grobbelaar wypuścił piłkę jak typowy Pawełek, z prezentu skorzystał Tłokiński, było 1:0. Widzew na tym nie poprzestał, poczuł krew, uwierzył, że stoi przed historyczną szansą. Mecz zbliżał już ku końcowi, kiedy akcję lewą stroną przeprowadzili Grębosz i Smolarek. Pierwszy z nich przytomnie wrzucił piłkę przed pole karne, gdzie do soczystego woleja już składał się Rozborski, lecz… między wódkę a zakąskę swoją głowę wepchnął Wraga i strzelił jedną z najdziwniejszych (i najpiękniejszych) bramek w historii polskiej piłki – głową z szesnastu metrów. Stadion oszalał.
Wraga po latach: – Piękna była już sama akcja. Śmiejemy się do dziś z kolegami, że Adaś [Andrzej Grębosz – przyp. red.] pierwszy i jedyny raz w życiu dobrze kopnął piłkę lewą nogą. Ale wrzuta była ładna, trzeba przyznać. Nabiegłem na piłkę, ale na pewno nie mierzyłem. Jak ktoś w takiej sytuacji twierdzi, że mierzy, to kłamie. Mi wyszło jak z podręcznika. Dobrze, że wpadło, bobym już nie żył. Za mną Zdzisiek Rozborski już szykował się do uderzenia z woleja. Po meczu powiedział, że gdybym nie trafił, toby mnie zabił. („Gazeta Wyborcza”)
Piękna era polskiego futbolu. Widzew w rewanżu wprawdzie przegrał, lecz tylko jedną bramką, więc tak czy inaczej awansował do półfinału, gdzie czekał już na niego Boniek ze swoim Juventusem. Na Anfield nawet miejscowi kibice bili im brawo, ale to już opowieść na inną historię…