Ostatnia dekada Arsenalu? Niby zawsze w czołówce, zawsze o włos, a jednak ciągle za czyimiś plecami. I choć w tym sezonie grają naprawdę poważny futbol i wielu na serio stawia ich w roli faworytów Premier League, ostatnie lata to ciągłe bycie w cieniu. Żeby przypomnieć sobie ich złote czasy, kiedy zjadali swoją ligę na śniadanie, musimy się przedzierać przez coraz większą połać mgły. Wspomnijmy dziś sezon 2001/2002 i jego bajeczny finisz. Końcówkę, którą ciężko sobie nawet wyśnić.
A wszystko zaczęło się w lutym. Wtedy jeszcze nic nie było jasne, Arsenal był kandydatem do mistrza jednym z wielu, wcale nie startował z pole position. Chrapkę na tytuł mieli także w czerwonych dzielnicach Manchesteru i Liverpoolu. 10 lutego 2002 „The Gunners” pokonali Everton, co samo w sobie wydarzeniem jest dość normalnym i pewnie nikt by po latach tego spotkania nie wspominał, gdyby nie dwa powody:
a) to był jubileuszowy (300) mecz na ławce „Kanonierów” Wengera,
b) to był mecz, który zapoczątkował rekordową serię czternastu zwycięstw z rzędu w Premier League.
Nie trzeba chyba mówić, że chodzi o najszybszą ligę świata, w której raz wygrywasz z Manchesterem United, żeby za trzy dni dostać w papę od Crystal Palace. 14 razy z rzędu lepsi od rywala w tym ciągłym roller-coasterze? Ogromny szacun. Rekord wszechczasów Premier League. To była ekipa z wąsatym Seamanem, „niewidzialnym” Vieirą i Henrym, strzelającym pasówkę za pasówką. Do tego Wiltord, żelazny Campbell, magiczny Bergkamp i mający jeszcze najlepsze przed sobą van Bronckhorst. Ciężko powiedzieć, że oni wówczas tę ligę wygrali. Oni rzutem na taśmę roznieśli ją w pył.
I kiedy wydawało się, że Arsenal wyczerpał już swój limit na zachwycające serie, okazało się, że… jednak może być jeszcze lepiej. W 2003 roku zaczęli sezon, w który nie przegrali w lidze ANI RAZU. I także – co oczywiste – sięgnęli po tytuł. Kibice londyńskiego klubu z sentymentem mogą sięgać pamięcią do tamtych chwil. Kolejne trofea widzieli równie często, co świnia niebo.
PS Fakt, który uderza obuchem w łeb. Z cyklu ludzie, których nie poznalibyście na ulicy. Tak dziś wygląda David Seaman: