Choć przeżył naprawdę wiele, podczas swojej trenerskiej kariery nie miał chyba do podjęcia decyzji o podobnym ciężarze gatunkowym. Jak donoszą media, Diego Simeone postanowił, że nie będzie starać się o pozostanie w klubie Fernando Torresa. Chłopaka, który Atletico od zawsze miał w sercu i dla którego gra w koszulce Rojiblancos była czymś więcej niż tylko pracą. A także gościa, którego zdążył dobrze poznać, dzieląc z nim szatnię jeszcze jako piłkarz.
W obliczu zakazu transferowego, wchodzącego w życie w letnim okienku jasnym stało się, że jeżeli Atleti ma wykupić Torresa, to musi to zrobić zimą. Simeone zdradził mu jednak w rozmowie, że klub nie będzie się o niego starać. Nic dziwnego – w tym sezonie liczby Torresa są tragiczne. Nawet w Chelsea, gdzie tak naprawdę zaczął się jego zjazd, nie zaliczył ani jednego tak słabego sezonu jak teraz.
Dwie bramki w lidze (w szesnastu występach), w której nie brakuje słabeuszy do rozstrzelania i w której napastnicy czołowych ekip wykręcają strzeleckie życiówki. O dziesięć mniej od przekwalifikowanego na napastnika Griezmanna, tyle samo co zawodzący na całej linii i uznawany za najgorszy transfer lata w La Liga Jackson Martinez.
A przecież to mogło się udać. Powrót na stare śmieci. Do klubu, który pod jego nieobecność stał się jeszcze mocniejszy. Wynik nie miał już zależeć tylko od jego osiągnięć strzeleckich, mógł być też pewien, że cokolwiek będzie się działo, kibice skoczą za nim w ogień. Rzadko kiedy zdarza się, by piłkarza przegranego, który od wielu miesięcy nie zaliczył choćby jednego przykuwającego uwagę występu, witało 45 tysięcy rozentuzjazmowanych kibiców.
Nie udało się im jednak zarazić tym entuzjazmem Torresa. Vicente Calderon wydawało się ostatnim miejscem, gdzie można jeszcze było reanimować tego pacjenta. Niestety, wygląda na to, że mentalnie „El Niño” to już piłkarski trup. – Czułem się dziwnie ciężki, szybko się męczyłem, brakowało mi gazu. Musiałem walczyć nie tylko z przeciwnikami, ale i ze sobą – wyznał pod koniec swojego pobytu w Chelsea. Jak widać – tej walki nie udało mu się wygrać ani w Milanie, ani nawet w miejscu, w którym nazwisko „Torres” poznał cały piłkarski świat.
Hasta luego. Do zobaczenia. Takimi słowami siedem i pół roku temu, odchodząc do Liverpoolu, by spełniać dziecięce marzenia, żegnał się z kibicami Atletico. Wydawało się, że wróci zapisać ostatnie karty tej historii dopiero jako pół-emeryt, opromieniony blaskiem zdobytych pucharów. Że zepnie pełną sukcesów karierę symboliczną klamrą.
Przed nim najprawdopodobniej długa tułaczka.