Reklama

Miała być Liga Mistrzów, na razie są marzenia o Ekstraklasie

redakcja

Autor:redakcja

23 stycznia 2016, 14:16 • 8 min czytania 0 komentarzy

Gdyńscy fani z utęsknieniem wypatrują jakiegokolwiek sukcesu, bo do tej pory największym jest krajowy puchar, zdobyty prawie 40 lat temu. Znamy więc chyba nawet nie miasta, a miasteczka, w których kibice mogą być bardziej nasyceni trofeami. Dlatego dziś, w przerwie zimowej rozgrywek 1. ligi da się wyczuć tu ekscytację – Arka to w końcu wicelider na zapleczu. Awans, to byłby już ten mały sukcesik, tak bardzo wyczekiwany.

Miała być Liga Mistrzów, na razie są marzenia o Ekstraklasie

Jadący na stadion Arki widzą, że zbliżają się do sportowego centrum miasta. Po drodze jest spora hala, pamiętająca świetne występy koszykarzy w Eurolidze i najnowocześniejszy obiekt rugby w kraju, dzierżący tytuł narodowego. Zresztą, był czas, że i piłkarze korzystali z niego w Ekstraklasie – przez chwilę byli bezdomni, gdy remontowano stadion piłkarski. Stadion kameralny, ale piękny. To już nie te lata, kiedy wszystkich straszył zaniedbany kurnik z jedną krytą trybuną, którego wyraźnym elementem była obskurna buda z napisem Pamiątki Napoje. Tak, Gdynia pod względem infrastruktury nadąża za resztą kraju, mimo że nie było tu Euro. Gdyby miały przyjechać wielkie firmy, na przykład w ramach meczu Ligi Mistrzów, nikt wstydu by się nie najadł. A właśnie to kiedyś planowano.

PiHtXgf

Dokładnie tak – w 2007 roku założono, że w ciągu kolejnych trzech sezonów Arka ma dostać się do pucharów, najlepiej tych, w których polskie kluby nie grają od lat 90. Z jednej strony można było popukać się w czoło – zespół dopiero co zdegradowano za udział w aferze korupcyjnej. Z drugiej – przymusowa banicja miała potrwać tylko rok, głównie dzięki potężnym pieniądzom pompowanym przez Ryszarda Krauzego. Budżet jak na warunki zaplecza był ogromny, wynosił kilkanaście milionów złotych, czyli kilka razy więcej niż dziś. Utrzymano całą kadrę, wszyscy dostali podwyżki, Krzysztof Sobieraj wspominał po latach, że aż głupio było przyjmować takie pieniądze. Za zebranie wszystkiego do kupy odpowiadał Wojciech Stawowy – tak, to była jego pierwsza próba wtargnięcia do Ligi Mistrzów.

Naprawdę, gdyby ten facet zrobił w piłce tyle ile obiecał, chyba tylko Kazimierz Górski wyprzedzał by go w panteonie trenerskich sław.

Reklama

Ale wtedy obietnice Stawowego nie budziły uśmiechu politowania. Ludzie mu wierzyli – trybuny skandowały Wojciech Stawowy, najlepszy trener ligowy! W pewnym momencie był najbardziej pożądaną opcją na rynku trenerskim, mówiło się o Wiśle Kraków, która jeszcze wtedy nie brała byle kogo, i Legii Warszawa. Piłkarze go uwielbiali: – Ja to trochę zawsze widziałem w nim kosmitę, bo stał na uboczu, introwertyk. Ale zawodnicy? Wskoczyliby za nim w ogień, myśmy tak żartowali w klubie, że to jest sekta Stawowego – wspomina Krzysztof Paciorek, który w latach 2007-2010 był w dziale marketingu Arki, a potem został jej rzecznikiem. Trener pracował w Gdyni bo przecież też nie dostawał w zamian frytek – co miesiąc notował przelew na 80 tysięcy złotych, przydzielono mu apartament w atrakcyjnej okolicy i Lexusa. Mając poparcie kibiców i piłkarzy – nic tylko pracować i pakować się do Europy.

Pierwszy krok miał być najłatwiejszy, wejście do Ekstraklasy z taką ekipą nie mogło stanowić problemu. Karwan, Moskalewicz, Sokołowski II, Niciński, Ława – w tamtych czasach to byli ludzie o uznanych nazwiskach, spokojnie znaleźliby zatrudnienie poziom wyżej. Jednak nic nie potoczyło się tak, jak zakładano.

Arka nie potrafiła dostosować się do reguł panujących poza elitą. Tu nie było miejsca na ukochane przez Stawowego długie wymiany podań, koronkową grę. To przynosiło efekt w Ekstraklasie, był czas, że zespół pokazywał naprawdę piękną piłkę – 3:1 z Lechem Poznań, 4:2 z Cracovią, piątkę przyjął Przemysław Tytoń i jego Górnik Łęczna. Arkę chciało się oglądać. Na zapleczu taki styl nie mógł zdać egzaminu, ale Stawowy nie chciał wyciągnąć wniosków.

Decyzję przyjmuję z pokorą. Drażniłem już szefów klubu, piłkarzy i kibiców. Całe zło biorę na siebie. To moja wina, że Arka musi się martwić o awans do Ekstraklasy. Zawodnicy nie zrobili nic złego. Jeśli ktoś zawalił, to wyłącznie ja – mówił już na wiosnę sezonu 07/08 Stawowy, gdy dziękowano mu za współpracę. Zostawił zespół na czwartym miejscu, dla klubu, który miał zaraz szturmować bramy raju, taki wynik na zapleczu był poniżej krytyki. Zresztą, opinia jego następcy, Roberta Jończyka, potwierdzała, że w klubie nie działo się dobrze: Dokonałem tylko dwóch rzeczy. Zmieniłem 50 procent składu oraz skorygowałem taktykę, aby była adekwatna do możliwości piłkarzy. Czyli faktycznie, niewiele. Arka ostatecznie wróciła do elity, ale tylko dlatego, że w kolejce do karnej degradacji z elity czekały kolejne kluby. Były to jeszcze czasy starego PZPNu, gdzie wszystko musiało odbywać się przy pomocy układów. Regulamin nie mógł być jasny, bo praktycznie go nie było – swoje trzeba było wyjeździć, nakłaniać, że to właśnie mój klub, czyli w tym wypadku Arka, ma awansować do elity. W Gdyni odpowiadał za to Robert Potargowicz, dyrektor sportowy, który zrobił to skutecznie.

Pytanie, czy ten awans był w ogóle potrzebny, bo drużyna do gry w elicie była przygotowana jedynie finansowo. Tyle tylko, że pieniądze wydawano na głupoty, bo tak można nazwać transfery przeprowadzane przez gdynian. W ciągu trzech sezonów grania w elicie pojawiali się tu takie wynalazki jak Denis Glavina, którego wypatrzono na YouTube, Joseph Mawaye, czy Marcelo Moretto. Trenerzy? Tych zmieniano bez ustanku, na przykład Bobo Kaczmarek został pogoniony po dwóch dniach… bo nie spodobał się kibicom. Dobrze, że chociaż zastępujący go Czesław Michniewicz popracował chwilę dłużej, bo plotkowano, że trybuny wolą jednak szatyna z bujnym wąsem. Amatorka.

Ale pal licho te wyniki, tę prowizorkę, jeszcze gdyby gdynianie potrafili przeciwstawić się Lechii w ligowych meczach derbowych. Nic z tego, na sześć spotkań, pięć razy w trąbę. Udało się uzbierać ledwie jeden remis, ale trudno przypuszczać, że ktokolwiek wspomina ten mecz pozytywnie – Arka dała sobie strzelić wyrównującego gola w 97 minucie, mimo iż jeszcze parę chwil wcześniej prowadziła 2:0. I tu jest cicho – mówił komentujący mecz, Rafał Wolski. Rzeczywiście, cisza była grobowa, bo wtedy, w sezonie 10/11 sypano już ziemię na trumnę z napisem Arka w Ekstraklasie.

Reklama

***

Obecna Arka długo nie mogła się otrząsnąć po spadku. Nie potrafiła sobie poradzić z degradacją jak Zagłębie Lubin; Miedziowi szybko pogodzili się z losem i po prostu w sezon nadrobili to, co w fatalnym stylu wcześniej zdewastowali. Gdynianie tego nie potrafią, zawsze na koniec widać ich wysoko w tabeli, ale nikt czwartych miejsc fetować nie będzie. Inna sprawa, że klub musiał zapomnieć o dużych przelewach ze strony Ryszarda Krauzego, bo ten się wycofał.

Dziś Krauze ma problemy finansowe. Zadłużyło go wejście na zawsze niepewny rynek ropy, wplątanie w aferę gruntową. Musiał sprzedawać akcje, wycofywać udziały swoich spółek z klubu. Jeden z tygodników rozpisywał się kiedyś, jak jego żona chciała sprzedać sąsiadom grilla ogrodowego. Miliarderzy sprzedający sprzęt kuchenny! Dziś na koszulkach Arki wciąż widnieje logo Polnordu, ale przynosi to groszowe wpływy, w porównaniu do przeszłości. Głównym sponsorem jest miasto.

Dla kibiców rozstanie z majętnym inwestorem musiało być o tyle przykre, że przecież gdy wyszedł na jaw udział Arki w aferze korupcyjnej to on pierwszy powiedział: nic się nie stało, jedziemy dalej.

A mógł przecież rzucić to wszystko w cholerę, jak Krzysztof Klicki w analogicznej sytuacji z Koroną Kielce. W Gdyni było wtedy ciężko. Przychodziłem do Arki akurat wtedy, gdy zespół karnie degradowano. W klubie brakowało rąk do pracy biurowej, ludzie odchodzili. Nowi nie chcieli przychodzić, bo to zawsze może być plama w CV – praca w klubie zamieszanym w korupcję – mówi Paciorek.

Jest też kontekst moralny. Jak podejść do drużyny, która bądź co bądź oszukiwała własnych fanów, proponując na boisku teatr, zamiast faktycznej gry i walki. Gdy dowiadujesz się o takich rzeczach, czujesz się frajerem. Bo chodzisz na Arkę wiele lat, ekscytujesz się, jak jesteś małolatem to nie widzisz życia poza ukochaną drużyną. Ale z drugiej strony – wiadomo, jak było, Arka była w to wszystko zamieszana. Natomiast trzeba pamiętać że tym rządziła mafia i to nie było okej, gdy później czytało się w prasie, że Arka była tą najgorszą i ona jest wszystkiemu winna. To nieprawda. – dodaje były rzecznik klubu.

I rzeczywiście, jeśli spojrzeć przez pryzmat wizerunku, to chyba klub z Gdyni stracił najwięcej na swoim udziale w kupowaniu spotkań. Korona, Zagłębie – jakoś to się rozeszło po kościach. Patrzysz na Arkę i myślisz: o, to ci od korupcji. Inna sprawa, że klub nie dał argumentów sportowych, by o tym zapomnieć.

***

Teraz ma się to zmienić – jest skromnie, ale porządnie. Zespół budowano za małe pieniądze, co niejako wymusza wydawanie pieniędzy na piłkarzy z głową. I tak się dzieje. Przyszedł wyśmiewany Paweł Abbott, który odnalazł się w Gdyni, z Chojnic wyciągnięto Rafała Siemaszko, wrócił Miroslav Bożok. Opłaca się współpraca z Legią, z Warszawy do pierwszego składu przyjechał Konrad Jałocha i Grzegorz Tomasiewicz. Są też wychowankowie i to znaczący dla podstawowej jedenastki, jak Michał Nalepa (pytała już o niego właśnie Legia), czy Przemysław Stolc.

ciUsqq7

Co więcej, w Gdyni coś dla siebie znajdą i tęskniący za futbolowym romantyzmem – zespół do kupy zebrał człowiek, którego nazwisko kojarzone jest z klubem od wielu lat. Grzegorz Niciński – dla Arki grał prawie 7 lat, koszulkę zespołu zakładał ponad 100 razy, nie uciekł, gdy trzeba było odcierpieć karną degradację. Zresztą, sam ma na sumieniu grzech korupcji, co prawda nie z Arką, a z Zagłębiem Lubin. Ale tak jak gdynianie, tak i on, chce zapomnieć o przeszłości i budować własną markę, nazwisko na nowo.

Wspólnie z Arką możemy zajść daleko. Działamy zgodnie z trzyletnim planem, jest cel awansu do Ekstraklasy i na tę chwilę jesteśmy na dobrej drodze. Praca, którą wykonaliśmy daje już po takim czasie jakieś efekty, co na pewno nas cieszy – mówił w niedawnym wywiadzie dla Weszło, trener Arki Grzegorz Niciński.

Doceniają to kibice. Arka jest liderem 1. ligi pod względem frekwencji, na trybunach pojawia się średnio cztery tysiące fanów, mecz z prowadząca w tabeli Wisłą Płock, obejrzało nawet sześć tysięcy widzów. Co prawda stadion pomieści 15 tysięcy kibiców, ale trzeba wziąć poprawkę na to, że to mimo wszystko zaplecze – mało kogo grzeją Wigry Suwałki. Ale gdyby miała przyjechać Legia, czy Lech…

Póki co Arka jest na dobrej drodze, by do miasta musiały zawitać spore, jak na nasze warunki, firmy. Przerwę zimową zespół spędza na drugim miejscu, a ma apetyt na więcej – wspomniany mecz z Wisłą, Arka wygrała 4:2. Naprawdę, by dziś być w elicie trzeba prezentować tylko solidność. W Gdyni mają dużo – piękny stadion, przyzwoitą baza, niezłych piłkarzy. Ale awansować byle awansować – Arka ma to już za sobą. Teraz czas nie popełniać błędów z przeszłości, a ta ekipa ma chyba na to papiery.

Paweł Paczul

Fot.  Stanisław Wrzosek, Arka.Gdynia.pl

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...