Reklama

Golański: Największym problemem jest to, że piłkarz nie ufa trenerowi

Piotr Tomasik

Autor:Piotr Tomasik

21 stycznia 2016, 19:37 • 11 min czytania 0 komentarzy

– To, że piłkarz mu nie ufa, jest zazwyczaj w naszej lidze największym problemem. Prawda jest taka, że nie każdy akceptuje dyscyplinę w codziennym życiu szatni. Trener musi mieć w piłkarzach oparcie i w drugą stronę. Jeśli relacja jest oparta na ciągłym wymaganiu i oczekiwaniu – zazwyczaj się nie udaje. Petrescu akurat załatwiał wszystko, czego nam brakowało: warunki na obozie, pierwsze pieniądze. Zawsze stawał za zespołem, a to buduje zaufanie. Wtedy można oczekiwać tego, czego oczekiwał Petrescu – mówi Paweł Golański, który za namową m.in. byłego trenera Wisły pojechał do rumuńskiego Targu Mures i mocno się na tym transferze przejechał.

Golański: Największym problemem jest to, że piłkarz nie ufa trenerowi

Twój poprzedni wywiad dla Weszło był zatytułowany: „Powrót do Polski był błędem”. Nie masz chyba nosa do tych dobrych decyzji.
– Aspekt sportowy nie wyglądał w Rumunii źle. Fajna drużyna, eliminacje Ligi Europy, dwumecz z Saint-Etienne, a na dzień dobry pokonaliśmy Steauę o Superpuchar Rumunii. I to moje pierwsze trofeum, bo w Steaule przez trzy lata nie zdobyłem ani mistrzostwa, ani pucharu kraju. Medal zostaje na pamiątkę, zawiśnie w domu. Finansowo było niestety sporo problemów i zawirowań. Klub egzystował z miesiąca na miesiąc, zostało zablokowane konto i dotknęło to nas wszystkich.

Prawdą była propozycja obniżki wynagrodzeń o 70 proc.?
– Nie. Przystaliśmy na to, by połowę pensji zamrozić do stycznia. Trzech, czterech chłopaków się nie zgodziło i bez problemu rozwiązali umowy. Zgodziłem się na ten układ, ale problem był taki, że nie otrzymywaliśmy nawet obiecanej połowy wynagrodzenia. Zaległości się powiększały, a my – to się akurat chwali – przez całą rundę ani razu nie poruszyliśmy w mediach tej sprawy. Prosiliśmy prezesa, by chociaż płacił nam część, bo wielu zawodników było z innego kraju, tworzyły się dodatkowe kłopoty.

Ruben Jurado uciekł jeszcze w sierpniu.
– Nie przystał na nowe warunki. Jego decyzja była trochę łatwiejsza, bo on nie grał i dopiero doszły te problemy finansowe. Ja byłem w innej sytuacji, trener na mnie stawiał, chciałem coś zdobyć. Zdecydowałem, że jesienią dam z siebie maksa i nie będę narzekał. Po ostatnim meczu spytałem prezesa o sytuację, jakieś światełko w tunelu, ale powiedział, że jest ciężko. Konto klubowe jest zresztą do dziś zablokowane.

Nie ukrywajmy: za granicę po trzydziestce jedzie się nie po to, by spełniać piłkarskie marzenia.
– Oczywiście. O wyjeździe do Rumunii zadecydowały również finanse, miałem – przynajmniej na papierze – dobry kontrakt. Argumenty, że zespół trenował Petrescu i była szansa na Ligę Europy, były po stronie „za”. Niestety, posypało się w innym obszarze.

Reklama

Miałeś z tyłu głowy, że może nie być zbyt dobrze? Wiedziałeś od Janosa Szekely’ego o problemach klubu, znałeś sytuację w Rumunii, nawet był jasny sygnał od Jurado i innych, którzy zwiali przed czasem.
– Jak podpisałem kontrakt z Mures, to ani razu nie pomyślałem w trakcie rundy, by się spakować. Skoro podjąłem pewną decyzję, chcę podjąć próbę. Nie płacili regularnie, ale dzięki wpływom z premii meczowych starczało na normalne funkcjonowanie. Uznałem też, że przeprowadzka po miesiącu nie miałaby sensu. Natomiast Janusz mówił mi o pewnych opóźnieniach, tylko że wszystko zmieniła blokada konta. Środki tam są duże, około dwóch milionów euro, ale nikt nie mógł nimi dysponować. Cóż, wiele klubów w Rumunii boryka się z problemami…

Niektórzy nawet zamykają interes, znikają z piłkarskiej mapy.
– Rumuńską piłkę, ale i całą gospodarkę dopadł kryzys. Dużo firm splajtowało, znajomi to potwierdzają. W tej chwili może ze trzy kluby są w miarę wypłacalne.

Zlekceważyłeś te ostrzeżenia? Wiedziałeś przecież, co się dzieje.
– Wiedziałem i musiałem zakładać czarny scenariusz. Ale jak podjąłem decyzję, to nie rozgrzebywałem. Sportowo to była bardzo dobra oferta, finansowo – również. Musiałem spróbować, jak to wyjdzie w rzeczywistości. Czasu nie cofnę. Myślę, że gdybym dostał taką propozycję za rok, zrobiłbym to samo. Lubię wyzwania, to było naprawdę ciekawe. Zresztą, o Górniku Zabrze też słyszałem, że boryka się z problemami finansowymi.

I pewnie odpowiadałeś, że ty takie kluby lubisz i chętnie do takich trafiasz.
– No tak… Górnik finansowo i organizacyjnie wygląda lepiej, jest znaczna poprawa. Tutaj też mi nikt nie gwarantuje, że będzie super, choć sądzę, że problemy nas ominą. Myślę, że to dobry wybór.

Masz żal do Dana Petrescu? Zadzwonił, namówił cię na transfer i odszedł po jednym meczu. W statystykach wygląda to fajnie, zdobył od razu trofeum, ale…
– Żal to za duże słowo. Rozumiem decyzję trenera, bo dostał ofertę, której nie mógł odrzucić. Powiedział nam wprost, że to była tak dobra finansowo propozycja, że tylko głupiec by ją odpuścił. Zastanawiałem się przez moment, o co chodzi, skoro przyjechałem dla trenera, a on nagle odchodzi. Ale po wygranej ze Steauą spotkaliśmy się z drużyną przy piwie, a Petrescu podziękował i przeprosił. Dobrze się zachował.

Zaskoczył cię telefon od trenera, który był zdania, że Polacy nie są zbyt chętni do pracy?
– To było na pewno miłe. Nigdy nie pracowałem z Petrescu, mam swoje lata i trochę mnie tym telefonem zadziwił. Przedstawił mi swój pomysł budowy zespołu, który powalczy o mistrzostwo Rumunii, był zdeterminowany. Przyjechałem, odbyliśmy wspólne treningi i nie było tak ciężko, jak niektórzy opisywali. Rozmawiałem z chłopakami z Wisły, uważali metody Petrescu za rygorystyczne i wchodziły im one w nogi. Ale obóz, który ja przeżyłem w Mures, nie był taki straszny.

Reklama

Zawodnicy Wisły byli mu przeciwni, pamiętamy relacje z morderczych treningów. Ale ty mówisz, że skusił cię trener. Myślałeś, że dobrze się jeszcze sprawdzić u Petrescu, którego nazywano nawet wyrzutem sumienia polskiej piłki?
– Petrescu nie popracował zbyt długo w Wiśle, później – dzięki pracy w Rumunii i Rosji jego nazwisko mocno zyskało na świecie. Zastanawiałem się, jak to jest, że mówi się o nim w samych superlatywach, a w Polsce mu aż tak nie poszło. Na własnej skórze przekonałem się, że jest to człowiek, który lubi dyscyplinę, a nie lubi rozkojarzenia. To mogło nie wszystkim naszym piłkarzom odpowiadać. On nie chce, by na treningu było wesoło. Trening jest zaplanowany od pierwszej do ostatniej minuty, każda ma być wykorzystana w 100 procentach. Jak jest odprawa przed zajęciami, to stanie z założonymi rękami na biodrach jest podstawą do kary.

Jakiej?
– Pompki, przysiady, w ten deseń. Petrescu zwracał uwagę na takie szczegóły, że nawet byś o nich nie pomyślał.

Jak reagowali pozostali?
– Mieli do Petrescu duży szacunek i respektowali każde jego słowo. Zero problemów. W Polsce nie każdy trener oczekuje, by drużyna wspólnie wchodziła na posiłek i wspólnie z niego wychodziła. Pacheta wprowadzał to w Koronie, ale różnie do tego podchodziliśmy. Jedni kończyli wcześniej, więc wypadało już iść, tylko że drudzy jeszcze jedli. Nie było pełnej akceptacji. A Petrescu przedstawił reguły gry, nikt nie wchodził z nim w polemikę. Żaden zawodnik nie mógł przyjść na trening w innej koszulce czy nie założyć „desek”. Mówię: szczegóły. Miało być tak, jak on chce, a nikt się nawet nie zająknął.

Więcej można stracić, niż wygrać.
– Pamiętam ten mecz ze Steauą. Do przerwy 0:0, nie graliśmy dobrego meczu, więc w szatni czekało nas piętnaście minut ciągłego krzyku. Masa emocji i energii. Petrescu podszedł do sprawy bardzo charyzmatycznie i w drugiej połowie wygraliśmy zasłużenie. Ale, wierz mi, padały naprawdę mocne słowa.

Zdałoby to teraz egzamin w Polsce? Chodzi mi o relację trener-zespół.
– Myślę, że teraz tak. Widzę, jak w Górniku z całym swoim sztabem pracuje trener Ojrzyński. Wszystko jest punkt po punkcie przygotowane, nie ma przypadku. Znamy się z Korony, ale widzę, że to zmieniło się jeszcze mocniej na korzyść. Żeby jednak drużyna zaakceptowała takie ustalenia, musi zaufać trenerowi. To, że piłkarz mu nie ufa, jest zazwyczaj w naszej lidze największym problemem. Prawda jest taka, że nie każdy akceptuje dyscyplinę w codziennym życiu szatni. Trener musi mieć w piłkarzach oparcie i w drugą stronę. Jeśli relacja jest oparta na ciągłym wymaganiu i oczekiwaniu – zazwyczaj się nie udaje. Petrescu akurat załatwiał wszystko, czego nam brakowało: warunki na obozie, pierwsze pieniądze. Zawsze stawał za zespołem, a to buduje zaufanie. Wtedy można oczekiwać tego, czego oczekiwał Petrescu.

Zdarzało ci się zwrócić uwagę młodym, którzy wchodzą do zespołu, by mocniej słuchać trenera?
– I w Rumunii, i w Polsce. Młodzi chłopcy czasem błądzą, a mnie też kiedyś wydawało się, że wiem wszystko i jestem najmądrzejszy. Z tą różnicą, że doświadczony zawodnik nie brał mnie na bok i nie tłumaczył w spokoju, tylko mówił: „Młody, zapierdalaj”. I to był koniec rozmowy. Czasem słyszę w saunie narzekania, że trener zrobił źle to, źle tamto. Mam ochotę powiedzieć: „Chłopie, masz 18 lat, trenerkę zostaw innym”. I faktycznie, parę razy tłumaczyłem, że lepiej skupić się na własnej pracy. Dziś mamy inne pokolenie, inne charaktery. Do tych chłopaków łatwiej dotrzeć spokojem, ale nie można też ich zagłaskać.

Rozmawiałeś z Petrescu o dawnych czasach?
– Powiedziałem mu, że często w polskiej prasie przypominane są jego metody pracy. Zaczął się śmiać: „Bo wy, Polacy, nie lubicie ciężko trenować, ale teraz zobaczysz, jak jest u mnie”. Wszystko w żartach, ale ma to w głowie i ciągnie się za nim. Wielu nie chciało ciężko pracować, iść z nim w tę samą stronę. Nie zaufali mu. A to w relacji piłkarz-trener jest podstawą jakiegokolwiek sukcesu.

Który z trenerów, których spotkałeś, miał największy problem ze zdobyciem zaufania?
– Zostawmy nazwiska. Było trzech-czterech takich, u których była fajna atmosfera jedynie przy wynikach. Ale po trzech porażkach było doszukiwanie się winnych, że ktoś chce trenera zwolnić. Niezdrowa relacja. Przeżyłem to raz w Steaule i w Polsce. Wszystko zależy jednak od charakteru. Jeśli po zwycięstwach wychodzisz przed szereg, to musisz też przyjąć porażkę na klatę. Nie zawsze jesteś na górze. Ja też zaznałem upadku sportowego, byłem zakopany w piachu. No ale się dźwignąłem.

O którym okresie mówisz?
– Po powrocie ze Steauy: pierwsze pół roku, przesunięcie do rezerw Korony, wypożyczenie do ŁKS-u. To było siedem miesięcy ciężkiej walki, czy w ogóle dźwignę się sportowo. Miałem różne myśli, doszły problemy zdrowotne. Wróciłem do Kielc, obdarzyliśmy się zaufaniem z trenerem Ojrzyńskim… I znów: zaufanie. On postawił na mnie, ja się odwdzięczyłem.

Ale znów nie jesteś w klubie z krajowej czołówki.
– Życie piłkarza jest przewrotne. Już pół roku temu byłem przekonany, że nie wyjadę z Polski, raczej spodziewałem się przedłużenia umowy z Koroną. Dziś po ciężkich perypetiach wracam. A w Zabrzu sam chcę sobie pokazać, że podjąłem właściwą decyzję.

Tylko że nie walczysz o najwyższe miejsca.
– Zostało dziewięć kolejek, a my tracimy cztery punkty do grupy mistrzowskiej. Przy tak spłaszczonej tabeli powalczymy o pierwszą ósemkę. Ostatni mecz jest 15. maja i nie wiesz, czy tego dnia Górnik nie będzie z jakimś trofeum.

Może też utrzymać obecną pozycję w tabeli.
– Nie zakładam takiego scenariusza. Nie wróciłem do Polski po to, by wbijać się w marazm. Mam jednak też świadomość, że nikt nam nie da punktów za to, że jesteśmy 14-krotnym mistrzem kraju.

Miałeś ofertę z pierwszej szóstki?
– Miałem. Były dwa-trzy telefony, początek negocjacji, ale zacząłem rozmawiać z Górnikiem. Szybko się porozumieliśmy i nie chciałem kombinować. Dałem trenerowi i dyrektorowi sportowemu słowo, że jak załatwię sprawy w Rumunii – podpiszę tutaj kontrakt.

Co takiego ma w sobie Ojrzyński, że tak cię chwycił?
– Charyzmę, charakter, formę treningu i motywacji. Ale to nie jest tak, że tylko on mnie nakłonił na Górnik. Mam kolegów, którzy tutaj grają, znam atmosferę w szatni. Oglądałem mecze zabrzan i – obojętnie już, ile tych miejsc było do dyspozycji – kibice przychodzili na stadion. Nawet chłopaki mówili, że mimo niekorzystnego wyniku doping jest przez 90 minut. A my przecież też dla tych ludzi gramy. W Mures było bardziej piknikowo.

Traktujesz ten kontrakt już jako ostatni?
– Nie. Mam 33 lata, a Sobol jest doskonałym przykładem, że mógłbym grać jeszcze sześć sezonów. Facet ma zdrowie, trenuje z nami na równych obrotach, nie ociąga się. Profesjonalista. Dlaczego ja miałbym nie dobrnąć do takiego wieku? Scenariusz pisany jest na górze.

Sobol chyba musi prowadzić się w jakiś specjalny sposób…
– Wiadomo, jest profesjonalistą To nie jest gość, który może sobie pozwolić na słabsze dni. Chce wciąż grać w piłkę i tak do tego podchodzi. Dba o siebie, uważa, co je i jak się prowadzi. To dobry wzór dla młodych zawodników.

Nie tracisz z wiekiem motywacji, by się właściwie prowadzić?
– Nie, chociaż my, starsi, musimy jeszcze bardziej uważać. Metabolizm u młodego chłopaka jest inny, kiedyś pozwalałem sobie na większe folgowanie przy stole. Dziś trzeba bardziej uważać, by nie doszły dodatkowe dwa kilogramy. Szczególnie niebezpieczny jest okres świąteczny, by nie napychać się kapustą i pierogami. Kto przesadzi, z miejsca zyskuje ksywę „Pierożek”. Wychodzę z założenia, że wszystko jest dla ludzi. Jeśli mam ochotę napić się piwa, to się napiję.

I zjesz Nutellę!
– (śmiech) Dokładnie. Jest jeden pan od Nutelli, który sobie pracuje i niech robi, co chce. Ja jestem zdania, że są nawyki, które człowiek nabywa w trakcie kariery i ciężko jest je zmienić. Jeśli przez dziesięć lat wstawałem rano i jadłem Nutellę, będę to jeszcze długo robił. To moje przyzwyczajenie.

Aktualne?
– Aktualne. Jestem przyzwyczajony, że jem kromkę chleba albo naleśnika z Nutellą. Nie biorę przecież całego słoika! Jeśli mam ochotę napić się piwa po treningu czy po meczu – zrobię to. Wychodzę z założenia, że lepiej być szczerym i przyznawać się do pewnych rzeczy, niż wracać do domu i robić głupie rzeczy. Może nikt nie widzi, ale nie jesteś szczery nawet sam ze sobą.

Rozmawiał PIOTR TOMASIK

Fot.FotoPyK

Najnowsze

Weszło

Komentarze

0 komentarzy

Loading...