Na dziewięć meczów ligowych w Lechu: Jan Urban siedem zwyciężył, dwa zremisował. Jakkolwiek patrzeć, zwyczajnie trzeba uznać go za cudotwórcę. Za pieprzonego magika, który z chłopców do bicia zrobił facetów, którzy schowali fajerwerki do szafy, walory estetyczne ograniczyli do minimum, ale wreszcie leją wszystkich jak leci. Poznańska lokomotywa – jeśli popatrzymy na suche fakty – przypomina w lidze TGV, ale nie możemy nie wbić szpileczki i nie przypomnieć o jednym, poważnym defekcie: przy korzystnym wyniku TGV zamienia się w ledwie dyszący wóz z węglem.
I tak też było dziś – szybki gol z dupy i poznaniakom odechciewa się grać. Piłkarze Zagłębia pomylili dyscypliny i zamiast w piłkę pograli w bilard. Nie bardzo wiedzieli, co zrobić z piłką tuż przed własnym polem karnym, zaczęli podawać ją sobie jakby ta była gorącym kartoflem. Jach chciał zrobić typowy wyjazd, zamiast lagi do przodu wyszła mu laga w plecy kolegi. Hamalainen poczuł się jak w jakimś „Truman Show”. „Ale jak to, oni wszyscy się skumali i robią wszystko, żebym poczuł się jak najlepiej i został?” Spokojne przyjęcie, wolej – klasa, panie Hama.
Korzystny wynik, a więc atak Lecha zdycha. Idzie na drzemkę. Część mogłaby rozłożyć leżaki, część odpalić piwko. Pawłowski znalazłby chwilę na poczytanie „Przeglądu Sportowego”, Linetty mógłby połapać muchy, Hamalainen jeszcze raz przemyśleć swoją przyszłość. Efekt grania co trzy dni? Może. Jeśli tak – zawsze to jakiś pozytyw tego, że Lech szybko odpadł z Ligi Europy. Och, wy leniuszki – zaczęliśmy już ich przeklinać w myślach także na początku drugiej połowy, w której grali dokładnie to samo.
Aż do momentu, w którym przebudził się Hamalainen. Świetne wypuszczenie Pawłowskiego, a ten tylko dopełnia formalności. Będzie Fina brakowało, oj będzie. Bo jeżeli drużynę „Kolejorza” porównujemy do lokomotywy, jej maszynistą bez wątpienia jest właśnie Hama. Gość robi mecz za meczem, a zastąpić go nie bardzo jest kim. Robak, Kownacki? Nie dadzą nawet połowy tego, co Fin. O Thomalli nie wspominamy. On – pozostając w kolejowej metaforyce – nie nadawałby się nawet do sprawdzania biletów.
Hama, przemyśl to jeszcze!
Aha, zapomnielibyśmy. Piotr Stokowiec powiedział przed meczem, że to dla niego wszystko jedno, kto zagra na ataku, bo ma przecież wyrównany skład. Święta racja, panie trenerze! Papadopulos – 710 minut bez bramki. Krzysztof Piątek – 746. Jeśli mówimy o wyrównanej kadrze – pozazdrościć, idą łeb w łeb. Kto dziś był bliżej przerwania passy? Zdecydowanie Czech, ale powstrzymała go wzorowa interwencja Buricia. Nad Piątkiem za to zlitował się Kamiński, tracąc piłkę w środku pola, ale… No ani to przyjęcia, ani strzału. Tragedia.
Jeśli już przy seriach jesteśmy, musimy odnotować inną, przyjemniejszą. Jasmin Burić – piąty ligowy mecz z rzędu z czystym kontem. Gratulujemy.
***
Komentarz von Heesena: Papadopulos ewidentnie zapomniał jak się strzela bramki. Muszę przygotować dla niego jakąś kurację witaminową. Albo od razu terapię szokową.
Fot. FotoPyk