Tylko z klubowej pensji Wayne Rooney mógłby kupować z Korony trzydziestu pięciu Malarczyków tygodniowo. To blisko pięciu Malarczyków dziennie, stu trzydziestu sześciu miesięcznie, a tysiąc sześćset trzydziestu dwóch rocznie. Nie wiem co Rooney mógłby robić z pułkiem Malarczyków, może jakiś osobliwy happening, może chór, może blokady dróg, nie wiem też jak liczba Malarczyków wzrosłaby gdyby podliczyć kontrakty reklamowe, ale pewne jest jedno: to ważne by mówić na ilu Malarczyków stać Rooneya, bo właściwe jedyne co zostało z jego wielkości to opasły kontrakt.
Zgrzytanie zębów wywołuje tej jesieni oglądanie Wayne’a – nie ta dynamika, nie ta siła, nie ten wigor, nie ta energia, nie ten piłkarz. Jest to na moje oko zawodnik przytłoczony, który gra tak, jakby ciągle z tyłu głowy krążyła mu po głowie myśl: mają mnie za gwiazdę, opłacają mnie jak gwiazdę, muszę robić za boiskową gwiazdę, muszę robić rzeczy wyjątkowe. Więc wikła się w dryblingi, które największym może by umożliwiały urwanie się, ale jemu nie umożliwiają. Więc posyła uderzenia z nieprzygotowanych pozycji, które największym może by wchodziły po widłach, ale jemu nie wchodzą. Więc próbuje robić różnicę, bo tego wymaga się od opłacanego po królewsku kapitana, który od dzieciaka jest na futbolowym szczycie, a którego kojarzą od Madagaskaru po Mikronezję. Ale Rooney tak dobry by różnicę robić po prostu już nie jest (niektórzy powiedzą: nigdy nie był) i męczy się. Wygląda źle. Zmaga się tyleż z rywalami, co z presją wynikającą, cóż, z faktu, że jest synem króla sedesów Waynem Rooneyem.
Osobiście nigdy nie wierzyłem w jego szczególną wielkość. Za każdym razem gdy łapał formę, Anglicy pytali czy wskoczy na poziom Messiego i CR7, pompując balon, generując kliki, ale też w wielu miejscach Europy budząc nic więcej ponad spojrzenia politowania. Dobry zawodnik, któremu dobrze szło w otoczeniu dobrych piłkarzy – to też niemała sztuka, doceniam, ale jednak zachowajmy umiar. Z jego pokolenia równie utalentowanych wymieniłbym wielu, ale Anglia musi mieć swoją piłkarską ikonę i padło na Rooneya, bo zaczął tak wcześnie, bo był wonderkidem, obietnicą zostania jednym z najlepszych. No więc osiągnął bezsprzecznie wiele, ale ten pościg za czołówką był jedynie farsowym wyścigiem medialnym.
Zajarałem się autentycznie Rooneyem w życiu tylko raz. Na Euro 2004, kiedy jako dziewiętnastolatek rozbijał w puch konkurencję – czułem się ograbiony, gdy po 27 minutach ćwierćfinału z Portugalią schodził z kontuzją. Jak się tak dobrze zastanowię, to z późniejszych efektownych występów najbardziej kojarzy mi się z występem w TEJ reklamie Nike – jest kapitalna, a jego epizod najlepszy.
Nie wiem czy Rooney ma takie zdolności przywódcze, by faktycznie być skutecznym kapitanem Man Utd i reprezentacji. Ferguson rotował opaską, nosili ją Vidić, Ferdinand, Scholes, Giggs, Carrick, a także Rooney, a nie niemal wyłącznie Rooney – wtedy odpowiedzialność, a więc i presja, rozkłada się na więcej barków, jest łatwiej. Teraz został sam. W szatni United nie ma Fergusona, są za to piłkarze, którzy wchodzili na stojąco pod stół, gdy on z impetem wchodził do Premier League.
Jaki głód, ten zdrowy piłkarski głód, może go jeszcze motywować do wytężonej pracy? Wygrał z United wszystko, należał do drużyny, która przejdzie do historii, pracował z Sir Alexem, a teraz przychodzi bić się o, z tego punktu widzenia, frytki. Ma tyle pieniędzy, że nie nadążałby jej całej wydać, choćby nawet chciał; ustawił też nie przymierzając dziesięć kolejnych pokoleń Rooneyów. Jest nasycony finansowo i sportow jak tylko można być. Chciałbym powiedzieć, że jeśli gdzieś się jeszcze zerwie, to na Euro, bo z reprezentacją nie wygrał nic, ale przecież ta sama stawka była w grze rok temu w Brazylii, a zawiódł na całej linii.
Rooney wciąż pozostaje komercyjną kurą znoszącą złote jajka i nazwiskiem, które otwiera wszystkie drzwi u reklamodawców. Kapitan reprezentacji Anglii, który pobije rekord Shiltona i będzie miał w niej najwięcej meczów, a który już jest jej najlepszym strzelcem. Bardzo mocny ma też wizerunek w USA, gdzie był twarzą Premier League w czasach ostrej ekspansji na rynki amerykańskie. W świecie celebrytów ma status najwyższy, no ale właśnie – coraz bardziej robi się celebrycko, a nie piłkarsko. Najlepsza akcja z jego udziałem, jaką widziałem ostatnio, to gdy spoliczkował jakiegoś wrestlera podczas gali WWE, a ten teatralnie poleciał na glebę.
W idealnym świecie, zaprojektowanym dla niego przeze mnie po to, by starzał się jak najgodniej, kapitanem kadry Anglii jest kto inny, odciążając Wayna. Rooney idzie do Evertonu (ostatnio wybrał się na Goodison Park w roli kibica – fani United mu tego nie wybaczyli) uciekając od największych świateł i zgiełku spod znaku “czy trzeba go posadzić na ławie i dlaczego obok Romero?”, mogąc grać na większym luzie, ciesząc grą i ciesząc się grą. Ale tak się nie stanie i będzie próbował ciągnąć na szczyt wykolejoną lokomotywę, zarówno angielską jak i diabelską, co jest zadaniem znacznie ponad jego siły.
Ta syzyfowa praca będzie trwać, bo jest zbyt wielkim nazwiskiem, zbyt silną marką. Rooney na ławce – to się może i by kalkulowało trenerowi, ale nie kalkuluje się zbyt wielu innym.
***
Włoska ligo, dlaczego mi to robisz? Człowiek chciałby pochwalić cię przed ludźmi, a ty niweczysz plany, ośmieszasz w towarzystwie. Taka fajna jesteś w weekend, kiedy bije się o czołowe miejsca kilka ciekawych, zróżnicowanych pod względem stylu drużyn, a potem w tygodniu – cytując klasyka – puszczasz brzydkie bąki.
Juventus dwa razy wygrał z Man City, a i tak przegrał rozstawienie; nad przypadkiem Romy nie powinni pochylać się eksperci piłkarscy, ale eksperci od rehabilitacji kręgosłupa, który połamał się w katastrofie na Camp Nou. Pjanić, Nainggolan, Florenzi, zastęp intrygujących zawodników w ofensywie, mocne charaktery De Rossiego i Tottiego – w teorii materiał na twierdzę, w praktyce wielki burdel, w którym zaliczyć może nawet gołodupiec.
Obie drużyny nierozstawione. Nawet zakładając, że Roma wkrótce przestanie robić autorską impresję LZS Chrząstawa i podniesie się z kolan, w poniedziałek los może okazać się okrutny, przydzielić do pary superkluby, a w konsekwencji pozbawić calcio choćby ćwierćfinału. Realny scenariusz? Realny. Po którego spełnieniu znowu będziecie mi mówić, że najlepsi piłkarze grają w Hiszpanii (bo grają), że najciekawsza rywalizacja jest w Anglii (bo jest), że w Niemczech jest najwięcej polskich akcentów na szczytach (bo to prawda). Znowu będę was słuchał, że Włochy to generalnie fajne, ale dwie dekady temu Leszek, dwie dekady temu, i znowu nie będę miał szczególnie przekonującego argumentu obronnego.
A potem i tak odpalę Fiorentinę bądź męczarnie Milanu z Frosinone zamiast meczu Lewego, popisu Barcy czy dramatycznego starcia w Premier League. Cóż, każdy ma swoje schorzenia, dziwactwa? Może. Ale wyścig o scudetto w tym sezonie jest naprawdę fajny, sprawdźcie sami – uwierzyć jednak musicie na słowo, bo jakakolwiek argumentacja, choćby nie wiem jak rozbudowana i wnikliwa, po 0:0 z Bate i frajerstwie Juve padnie jak domek z kart.
***
Mających głód lektur zapraszam do tekstów o Mazembe i zmierzchu strzelających bramkarzy. W niedzielę efekty mojej wizyty w Gliwicach, już teraz zapraszam.
Leszek Milewski