Jeszcze niewiele ponad miesiąc temu Lech był największym pośmiewiskiem w całej piłkarskiej Polsce albo nawet Europie. Mówiło się, że to najgorszy mistrz kraju w historii świata. Poznaniacy byli na samym dnie tabeli, z marnymi widokami na przyszłość. Perspektywa, jaka rysowała się przed „Kolejorzem”, był przerażająca. A teraz? Teraz wszystko wraca do normy. Normy ogólnie przyjętej, czyli regularnego punktowania przez obrońcę tytułu.
Najpierw rzut oka na tabelę do 12. kolejki:
Sześć punktów (jak łatwo policzyć – średnio pół na mecz), tylko jedno zwycięstwo (po golu w doliczonym czasie) i ponad dwa razy więcej straconych bramek niż zdobytych. Słowem: tragedia. Nawet jeśli nie mówilibyśmy o aktualnym mistrzu, tylko – powiedzmy – takiej Niecieczy, wynik byłby co najmniej niepokojący. Albo inaczej – byłby po prostu fatalny. Nawet dla beniaminka.
Teraz mimo wszystko jednak karta ponownie się odwraca. Lech znowu nabrał wiatru w żagle i – podobnie jak w rundzie finałowej zeszłego sezonu – regularnie zbiera punkty. Jasne, gra „Kolejorza” wciąż nie powala na kolana, daleka jest od ideału, ale w tej chwili dla drużyny z Poznania ma to marginalne znaczenie. Najważniejszym celem było to, aby na dobre wrócić na zwycięski szlak, z którego zeszli na początku aktualnych rozgrywek. I wygląda na to, że plan ten został zrealizowany.
Kiedy nastąpił przełomowy moment? Jeśli mielibyśmy takowy odszukać, to wskazalibyśmy na 22 października i starcie we Florencji. Starcie – dodajmy – z którego goście nie mieli prawa wyjść cało. A jednak wyszli, i to nawet bez wyraźnych zadrapań. Lech odniósł wówczas zwycięstwo, którego zupełnie nikt – włącznie z najzagorzalszymi fanami „Kolejorza” – się nie spodziewał. To sprawiło, że poznaniacy ponownie uwierzyli, że sezon wcale nie musi być jeszcze stracony. Od tamtego czasu Lech w lidze:
– wygrał przy Łazienkowskiej z Legią 1:0;
– zremisował na wyjeździe ze Śląskiem 1:1;
– wygrał u siebie z Górnikiem Łęczna 3:1;
– wygrał w Szczecinie z Pogonią 2:0;
– wygrał w Gdańsku z Lechią 1:0;
Podsumowując: 13 punktów w pięciu meczach, osiem zdobytych goli i tylko dwa stracone. Pięć kolejek, w czasie których Lech ponownie stał na ligowym piedestale.
Tak diametralną metamorfozę – oczywiście jeśli chodzi o samą efektywność – można powiązać też, a nawet przede wszystkim, ze zmianą trenera. Odkąd szkoleniowcem Lecha jest Jan Urban, zespół wygrał osiem spotkań na 11 rozegranych we wszystkich rozgrywkach, a przegrał tylko jedno – rewanż z Fiorentiną. Dla porównania – ten sam zespół pod wodzą Macieja Skorży w 22 meczach aż 11-krotnie – czyli raz na dwa mecze – dostawał oklep. Zagłębie, Podbeskidzie, Termalica… Lech przyjmował kolejne ciosy i wciąż prosił o więcej. Widać jak na dłoni, że w tym przypadku mityczny efektownej nowej miotły przyniósł pożądane rezultaty.
Obecnie „Kolejorz” plasuje się na 11. miejscu i do górnej części tabeli traci cztery punkty, a więc dystans dwóch meczów. Biorąc pod uwagę fakt, że mówimy o cały czas urzędującym mistrzu Polski – nadal jest słabo. Ale jeśli zerkniemy na sytuację Lecha sprzed miesiąca z małym hakiem, zauważymy ogromny postęp.
Do końca tego roku pozostały cztery kolejki. 12 punktów do zgarnięcia. Jeśli „Kolejorz” utrzyma tendencję z ostatniego okresu, to bardzo możliwe, że już w grudniu, przed świętami wskoczy do grupy mistrzowskiej. Gdyby ktoś powiedział nam coś takiego jeszcze w październiku, ogarnąłby nas błogi, niepohamowany śmiech. Ale teraz wydaje się to czymś naprawdę realnym.
Mało tego – dalej patrzymy na tabelę i widzimy, że między ósmym a czwartym zespołem jest tylko jeden punkt różnicy. Jeden malutki punkcik. Od razu można przeskoczyć więc kilka płotków jednocześnie i wcisnąć się tuż za podium.
Czy już w grudniu? Łatwo nie będzie, ale nie możemy wykluczyć takiej opcji.
fot. FotoPyK, 90minut.pl