Lekarz powiedział, że być może nie będzie chodził. Oglądał z trybun ustawiony mecz piłkarski. Podczas jednego z turniejów siatkarskich zezłościł się na mamę. Mówi, że jest grupa dziennikarzy i ludzi w środowisku, mająca swoich ulubieńców i tych, których zawsze chętniej krytykują. Marcin Komenda musiał sporo przejść, by zostać pierwszym rozgrywającym reprezentacji Polski. W dużej rozmowie z Weszło opowiada o przeżywaniu porażek po nocach, łatce, która do niego przylgnęła, empatii Wilfredo Leona i kulisach kadry Nikoli Grbicia. Mówi też o swojej niedoszłej karierze dziennikarza i „Najsłabszym Spoiwie”, którego ogląda każdy odcinek.
![Marcin Komenda: Przypięto mi łatkę, która odrywa się dopiero teraz [WYWIAD]](https://static.weszlo.com/cdn-cgi/image/width=1920,quality=85,format=avif/2025/09/20250717_PF_PM694-scaled.jpg)
Jakub Radomski: Grasz już trochę w siatkówkę, a największe sukcesy klubowe odniosłeś w tym roku. Mam na myśli mistrzostwo Polski z Bogdanką LUK Lublin i wygrany Puchar Challenge. Jak dużo one ci dały mentalnie przed sezonem kadrowym, w którym jesteś pierwszym rozgrywającym reprezentacji Polski?
Marcin Komenda, rozgrywający reprezentacji Polski: Dały mi wiele. Gdy twój klub osiąga najwyższe cele, pewność siebie rośnie. Łatwiej jest wejść do kadry i odnaleźć się wśród tylu wybitnych zawodników, którzy już swoje w życiu wygrali. Myślę, że to poczucie własnej wartości jest szczególnie ważne na pozycji rozgrywającego. To oczywiście nie dzieje się nagle. Ale z tygodnia na tydzień, z miesiąca na miesiąc, wygląda to wszystko coraz lepiej. Pokazał to m.in. turniej finałowy Ligi Narodów, który wygraliśmy bez straty seta.
W Lublinie, po czwartym meczu z Aluronem CMC Wartą Zawiercie, który dał wam tytuł, w rozmowie z grupką dziennikarzy, w której też byłem, podkreślałeś, że żaden z ekspertów przed sezonem nie stawiał na Bogdankę. Śledzisz opinie i komentarze, pojawiające się w mediach?
Przed startem ligi jeszcze śledziłem, ale w trakcie rozgrywek przestałem.
Dlaczego?
Nie wiem, jak to powiedzieć. Może ujmę to w ten sposób, że zmieniło się moje podejście do sportu, do siatkówki.
W jaki sposób?
Stwierdziłem, że poza treningami i meczami bardziej skupię się na rodzinie i życiu prywatnym. Kwestie siatkarskie zacząłem odsuwać na bok i myślałem o nich tylko wtedy, kiedy było trzeba. Potrzebowałem takiego balansu.
Przed sezonem dominowała opinia, że jeżeli wejdziemy do czwórki, to będzie olbrzymi sukces. Dlatego tym bardziej cieszyłem się, że sięgnęliśmy po tytuł, pokazując wszystkim, że czasami nie musisz mieć wielkich nazwisk, a wiele może zrobić atmosfera i świetne relacje w grupie.
Trochę siedziały ci w głowie te głosy. To w sumie ciekawe, bo kiedyś mówiłeś mi, że chciałeś być dziennikarzem.
Miałem kiedyś pomysł, żeby pójść w tym kierunku, ale wybrałem siatkówkę i trzeba było skupić się na profesjonalnej karierze sportowca. Uważam, że praca dziennikarza jest trudna, zwłaszcza na początku, gdy wchodzi się do zawodu. Bardzo cenię tych, którzy mają swoje zdanie, a jednocześnie są w tym wszystkim sprawiedliwi, oceniając po prostu to, co widzą.
To większość czy mniejszość?
Ciężko mi to jednoznacznie ocenić. Na pewno jest grupka dziennikarzy czy ludzi w środowisku, mająca swoich ulubieńców i ludzi, których mniej cenią. Niezależnie od tego, co się dzieje, oceniają zawodników przez ten pryzmat.

Marcin Komenda w reprezentacji Polski
Który moment poprzedniego sezonu był według ciebie kluczowy dla Bogdanki – siatkarsko i mentalnie?
Dużo dało nam wygranie Pucharu Challenge. Potrafiliśmy pokonać w finale włoskie Lube, które i w lidze, i w Pucharze Włoch pokazywało swoją moc. Ale jeszcze więcej kosztowała nas półfinałowa rywalizacja z Jastrzębskim Węglem w PlusLidze. Lube to byli głównie młodzi zawodnicy, którzy mają duży potencjał, ale jeszcze nie zawsze utrzymują poziom. A Jastrzębie to siatkarski szczyt: doświadczeni gracze, którzy praktycznie co roku grają o najwyższe cele i wygrali już bardzo dużo. Kiedy ogrywasz taki zespół, masz w głowie, że teraz pokonasz każdego. To nas poniosło. Nieprzypadkowo w spotkaniach finałowych graliśmy naszą najlepszą siatkówkę w tamtym sezonie.
Mówisz, że nie mieliście wielkich gwiazd. Patrząc całościowo, można się zgodzić, ale jednak twoim klubowym kolegą jest Wilfredo Leon. Jaki to człowiek? Gdy rozmawiałem na ten temat z Kewinem Sasakiem, użył słowa „troskliwy”.
Po pierwsze – Wilfredo jest empatyczny. Po drugie – pomocny. Te dwa określenia najbardziej mi do niego pasują. W szatni Bogdanki mieliśmy miejsca koło siebie, więc często dłużej rozmawialiśmy. Nie tylko o siatkówce. Poznałem słynnych zawodników, którzy lubią być na piedestale, chcą za wszelką cenę być najważniejsi. Ale Wilfredo to zupełnie inny typ. Bardzo zależy mu na tym, żeby drużyna jako całość dobrze funkcjonowała.
Z Leonem grałeś w klubie, teraz obaj jesteście w pierwszej szóstce reprezentacji. W Lidze Narodów w szóstce występował też Sasak. Jak ważne jest w takich przypadkach zgranie?
Ma duże znaczenie, zwłaszcza w sytuacjach, gdy nie ma dobrego przyjęcia i trzeba wystawiać piłkę z różnych miejsc. Jeżeli jesteś z kimś mniej zgrany, może zdarzyć się nieporozumienie, bo na treningach nie było jeszcze odpowiedniej liczby powtórzeń. Z Wilfredo i Kewinem to mi nie grozi. Podczas meczów Bogdanki byliśmy czasami stawiani pod ścianą i wtedy takie porozumienie najlepiej się kształtuje. Ale z drugiej strony – w naszej kadrze są tak kapitalnie rozwinięci technicznie zawodnicy, że adaptacja następuje wyjątkowo szybko.
Kiedy w trzecim turnieju tegorocznej Ligi Narodów, w Gdańsku, przegraliście najpierw 1:3 z Kubą, a dzień później 2:3 z Bułgarią, pojawił się w waszej grupie niepokój?
Nikt nie mówił o tym głośno, ale myślę, że można to tak określić. Przegraliśmy dwa mecze z rzędu. Nie powiem, że ze słabszymi zespołami, bo oba grają w tym roku niezłą siatkówkę, a Kubańczycy awansowali do turnieju finałowego Ligi Narodów. Ale ulegliśmy drużynom, które nie były w czołówce światowej. To nam bardzo dało do myślenia.
Dobrze, że kolejne spotkanie rozgrywaliśmy przeciwko Francji i pokonaliśmy ją 3:2. Moim zdaniem na porażki z Kubą i Bułgarią złożyło się kilka czynników. Na turnieju było sporo rotacji w składzie. Być może nie byliśmy w naszej najwyższej formie: fizycznej, ale też mentalnej. Dlatego w tamtych dwóch spotkaniach przegrywaliśmy końcówki setów w sposób, do jakiego nie przyzwyczailiśmy kibiców. Przecież my z Kubańczykami mieliśmy 24:21 w czwartym secie. Tie-break był na wyciągnięcie ręki, a jednak w ogóle do niego nie doszło.
Wygrana z Francją dała nam dużo, ale jeszcze ważniejszy mentalnie był ćwierćfinał z Japonią, już w turnieju finałowym w Ningbo. Przed meczem nie wiedzieliśmy do końca, czego się spodziewać, bo turniej w Gdańsku pokazał nasze dwa oblicza. Ograliśmy ich jednak 3:0. Poczuliśmy spokój, większą pewność siebie. Wróciło przekonanie, że jesteśmy na właściwej drodze. Dalszy ciąg wszyscy znają: 3:0 w półfinale z Brazylią i taki sam wynik w finale z Włochami.

Marcin Komenda podczas meczu kadry
Jak ty odbierałeś swoją grę w Gdańsku? Dość powszechna była opinia, że byłeś trochę nerwowy i niedokładny.
Jak wspominałem, nie czytam komentarzy. Ale jeżeli ktoś tak wtedy stwierdził, to miał dużo racji. Nie byłem zadowolony z tego, co prezentowałem w Gdańsku. Ale uważam, że w turnieju finałowym i moja gra, i poziom całego zespołu był dużo lepszy.
Po wygranej z Brazylią 3:0 w półfinale Ligi Narodów Michał Kubiak powiedział w studiu Polsatu: „Gramy naprawdę bardzo archaiczną siatkówkę, która jest oparta na skrzydłach. Nie ma żadnej inwencji twórczej”. Dodał, że taka siatkówka może nie wystarczyć na finał z Włochami.
Słyszałem te słowa, od pewnych komentarzy nawet ja nie jestem w stanie uciec (śmiech). To akurat odbiło się bardzo dużym echem w mediach.
I Kubiaka powszechnie, stadnie krytykowano. A nie jest trochę tak, że miał sporo racji, tylko źle ubrał to w słowa? Załóżmy, że mówi nie o archaicznej, tylko o uproszczonej siatkówce. Pytam o to ciebie również dlatego, że tamte słowa, pośrednio, dość mocno uderzały w rozgrywającego.
Myślę, że wiem, co Michał chciał powiedzieć. Szanuję go, bo był świetnym zawodnikiem, dalej gra w klubie i na pewno zjadł zęby na siatkówce. Uważam jednak, że tamte słowa były trochę za mocne, bo jednak wygraliśmy 3:0 z Brazylią. Choć na pewno nasza gra w tamtym meczu nie była jakoś mega rozwinięta pod względem kombinacji. Słowo „uproszczona” pewnie zabrzmiałoby lepiej.
W turnieju finałowym każdy mecz był inny, a ja staram się zawsze grać tak, by wykorzystywać słabsze strony przeciwnika. W spotkaniu z Brazylią czułem, że tego typu gra jest dla nas dobrym rozwiązaniem. Czasami lepiej jest zostać przy czymś prostszym, jeżeli to dobrze funkcjonuje, niż szukać na siłę kombinacji.
Wydaje mi się, że w uproszczonej grze nie ma nic złego. To też jest taktyka. Włochom w drugim półfinale przestało iść ze Słowenią i nagle Simone Giannelli zaczął wystawiać większość piłek na drugą linię. Stało się to trochę nudne, ale było bardzo skuteczne.
Dokładnie. Moja filozofia jest taka, że muszę zrobić wszystko, żeby moja drużyna wygrała mecz. Jeśli wygrywamy 3:0, to nie będę na siłę czegoś zmieniał, tylko dalej robił to, co ze sztabem uważamy za najlepsze w danym momencie.
Byłeś zaskoczony tym, że w finale z Włochami poszło tak łatwo?
Trochę byłem. Jeszcze ten błąd ustawienia w ich wykonaniu… Myślałem, że bardziej się postawią, ale z drugiej strony to jest też tak, że my staliśmy się zespołem, przeciwko któremu wyjątkowo ciężko się gra. Trener Nikola Grbić często nam to powtarza. Kiedy jesteśmy w optymalnej dyspozycji, mamy bardzo dobry blok, solidną obronę, dobrze serwujemy i jesteśmy skuteczni na wysokiej piłce. W turnieju finałowym wyglądaliśmy też nieźle w przyjęciu, więc przeciwnik miał świadomość, że musi wejść na swoje najwyższe obroty, żeby nam się postawić. Widać też było, że Japończycy i Włosi w pewnym momencie stracili cierpliwość. Dlatego ostatnie sety były dla nas trochę łatwiejsze.

Komenda w akcji w obronie
Jesteś jednym z tych siatkarzy, którzy w młodości grali też w piłkę. Ale ciekawi mnie inny wątek – podobno oglądałeś z trybun ustawiony mecz.
Pochodzę z Krakowa i chodziłem na mecze Hutnika. To był 2004 albo 2005 rok. Czasy, gdy jeszcze różnie było z czystością spotkań piłkarskich. Miałem dziewięć lat, z pewnych rzeczy nie zdawałem sobie sprawy. Przyjechał Motor Lublin. Po latach przeczytałem, że był to najprawdopodobniej jeden z meczów, które zostały ustawione. Zdziwiłem się trochę. Szkoda, że w tamtych czasach tak to wyglądało. Wydaje mi się jednak, że dziś polska piłka ligowa jest czysta.
Lubiłem chodzić na Hutnika. Teraz mam na to mniej czasu, ale w głowie utkwił mi jeszcze mecz z 2008 roku, przeciwko Unii Tarnów. Na trybunach awantura, TVN24 robił z tego materiał. Kibice się trochę pobili, ale ja nie brałem w tym bezpośredniego udziału (śmiech).
Inne wspomnienie – spotkanie towarzyskie przed sezonem. Przyjechał do nas Magdeburg. Na trybunach kilkuset kibiców gości, bo fani obu zespołów mają dobre relacje. Świetna atmosfera. W klubie 15 czy 20 lat temu brakowało pieniędzy, ale takie obrazki dawały nadzieję, że dobre lata mogą nadejść. Dziś nie jest źle. Mimo konkurencji w Krakowie, bo mamy przecież Cracovię, Wisłę i Wieczystą, Hutnik robi swoje. Jest w II lidze, gdzieś tam cały czas walczy o baraże i awans szczebel wyżej. Jest dość stabilnie.
Grałeś też w piłkę jako dzieciak.
Byłem wysoki, dlatego z przodu nie było raczej dla mnie miejsca. Ustawiano mnie na środku obrony. Standard – miałem wygrywać główki przy dośrodkowaniach. Ale nie grałem specjalnie długo, skończyłem chyba w trzeciej klasie podstawówki. Musiałem dać sobie spokój z graniem w piłkę, bo miałem poważne problemy z piętami.
Słyszałem, że lekarz, który cię wtedy oglądał, powiedział twoim rodzicom, że być może nie będziesz mógł już chodzić. Mama i tata przerażeni, ale ty podchodziłeś do tego podobno ze sporym dystansem.
Byłem mały, pewnie nie zdawałem sobie sprawy z pewnych rzeczy. Może rodzice nie mówili mi wszystkiego, bo nie chcieli? Może chodziło o chronienie mnie? Sporo było przejść z tymi piętami. Bolały mnie, zwłaszcza na boisku. Kolejne wizyty lekarskie, konsultacje. Ostatecznie bardzo pomogły mi specjalistyczne wkładki. Być może nie służyło mi granie w korkach, bo kiedy skończyłem grać w piłkę, a zacząłem w siatkówkę, problemy zniknęły.
To prawda, że na początku nie za bardzo chciałeś grać jako rozgrywający i trener Ryszard Pozłutko musiał przekonywać cię do tej pozycji?
Tak było. Dość szybko rosłem, w minisiatkówce odpowiadałem jeszcze za atak. Ale kiedy naszą klasę przejął trener Pozłutko, a my wchodziliśmy w wiek młodzika, stwierdził, że będę rozgrywającym Hutnika Dobry Wynik Kraków. Nie do końca mi się to podobało, bo czułem, że przeciwnicy często są niżsi ode mnie i mogę zdobywać punkty atakiem. Jednak trener zdecydowanie stwierdził, że to na rozegraniu widzi u mnie największy potencjał. Okazało się, że miał rację.
Grałem ze starszymi i na początku jakość wystawianych przeze mnie piłek nie była taka, jak drużyna by sobie życzyła, ale trener Pozłutko był cierpliwy. Dzięki temu się rozwijałem. Zdarzały się mecze, w których graliśmy na dwóch rozgrywających, żeby wykorzystać mnie również w pierwszej linii. Trener szukał złotego środka. Dziś jestem mu bardzo wdzięczny, bo wiem, że na żadnej innej pozycji nie byłbym w miejscu, w którym dzisiaj jestem. Trener Pozłutko miał zresztą ogólnie świetne oko do zawodników, bo w Hutniku rozwijał się również Tomek Fornal i jego brat Jan. Obaj wyszliśmy z Krakowa i udało nam się wejść na wysoki poziom, choć to miasto obecnie nie stoi męską siatkówką.

Komenda jako zawodnika Effectora Kielce. Rok 2016
Fornal jest o rok młodszy od ciebie. Jak bardzo się zmienił? Już wtedy czasami prowokował rywali?
Nie pamiętam, czy prowokował, ale zawsze był otwarty, wygadany i wszędzie go było pełno. Gdy jechaliśmy autokarem na mecz lub z meczu, to on śmiał się najgłośniej i opowiadał najwięcej historii. Tomek w wielu aspektach pozostał taki sam. Może teraz trochę bardziej używa na boisku tego trash talku, prowokuje, ale on ma taki charakter i według mnie to do niego pasuje. Dobrze odnajduje się w tym. To gość, który po prostu jest sobą i nikogo nie udaje. W momencie, gdy siatkówka jest w Polsce tak popularna i mamy jednocześnie taki kłopot bogactwa na pozycji przyjmującego, ten charakter mu tylko pomaga.
Twój tata grał w piłkę ręczną, ale mama była siatkarką. I kiedyś graliście razem w drużynie w turnieju dwójek. Podobno złościłeś się na nią, że gwiazdorzy.
Pierwszy turniej nam nie wyszedł. W drugim bardzo chcieliśmy wziąć rewanż. To był chyba półfinał. Przegrywaliśmy jednak 20:24. Mama wymachiwała rękami w trakcie spotkania, a wtedy nie rzuciła się do piłki. Zezłościłem się na nią. Pamiętam, że porównałem ją wtedy do którejś z siatkarek kadry, u której drażniły mnie podobne zachowania. Pokłóciliśmy się chwilę, ale efekt był taki, że wyciągnęliśmy tamtego seta i zwyciężyliśmy w całym turnieju. Nasze charaktery są podobne. Oboje jesteśmy bardzo ambitni, dlatego mama wymagała wiele ode mnie, a ja jej się odgryzałem.
Miałeś okres buntu?
W gimnazjum był moment, gdy ciągnęło mnie do nie do końca fajnych rzeczy, ale rodzice mocno mnie pilnowali. Gdyby nie oni, mogło być różnie. Pomógł też sport, bo miałem dużo treningów, wyjazdów na mecze, więc zwyczajnie nie było zbyt wiele czasu na robienie głupot. Jestem z Krakowa, chodziłem do szkoły w Nowej Hucie i miałem wielu znajomych, którzy bardzo mocno się buntowali. Raz rzucali pomysł, żeby urwać się z lekcji, a innym razem, by pójść na imprezę. Zakazany owoc smakował najlepiej.
Szedłeś?
Na imprezy rodzice zaczęli mnie puszczać dopiero w liceum. A z lekcji się czasami urywaliśmy, ale całą klasą. Wolałem, żeby była odpowiedzialność zbiorowa, a nie pojedyncza (śmiech).
Lubiłeś szkołę?
Raczej tak. Byłem dobry z polskiego, pisałem niezłe wypracowania. To miało pewien wpływ na to, że później zastanawiałem się nad dziennikarstwem. Ono mnie ciągle interesuje, lubię też piłkę. Dlatego często czytam wywiady czy reportaże na Weszło albo oglądam programy i nie mówię tego dlatego, że robisz ze mną wywiad właśnie na ten serwis. Bardzo lubiłem quizy, a teraz jestem regularnym widzem „Najsłabszego Spoiwa”. Dziś nawet nadrobiłem ostatni odcinek. Fajnie, że w końcu wygrał „Kowal” (rozmawialiśmy w sierpniu na zgrupowaniu w Zakopanem – przyp. red.).
W 2012 roku przeniosłeś się do Rzeszowa, by grać w AKS-ie Resovii. Ciężko ci było bez bliskich?
Miałem 16 lat, pierwszy wyjazd z domu. Poszedłem tam do pierwszej klasy liceum. Spędziłem w Rzeszowie rok, później przeniosłem się do Spały na dwa lata. W Spale wszystko jest w jednym miejscu, a w Rzeszowie chodziłem do szkoły i dojeżdżałem na treningi. Życie wyglądało inaczej. Na początku była tęsknota za domem rodzinnym, ale bardziej to przeżywała mama. Jestem jedynakiem, dlatego tęskniła i starała się regularnie przyjeżdżać do Rzeszowa. Na szczęście z Krakowa jest blisko. Z perspektywy czasu uważam, że wyjazd z domu w wieku 16 lat jest czymś dobrym, bo szybciej niż twoi rówieśnicy uczysz się samodzielności i samodyscypliny, które później bardzo przydają się w zawodowym sporcie, ale i w życiu.

Komenda z Bartoszem Kurkiem
Co miała w sobie wasza drużyna kadetów AKS Resovii, że byliście mistrzem piątego seta?
W 2013 roku zdobyliśmy mistrzostwo Polski, choć nikt nie uważał nas za faworytów. Pamiętam turniej ćwierćfinałowy. Był chyba kwiecień, na zewnątrz zima, straszna zawierucha. Jechaliśmy busem z Rzeszowa do Jastrzębia i spóźniliśmy się na pierwszy mecz. Nasi rywale nie zgodzili się poczekać, więc dostaliśmy walkowera. Przegrywając mecz, otrzymywałeś wtedy punkt, a za zwycięstwo dwa. Tyle że walkower to było zero punktów.
Od razu dwa w plecy.
Dokładnie. Do półfinałów awansowały dwie ekipy. Wiedzieliśmy, że musimy wygrać dwa pozostałe mecze, a nasz pierwszy przeciwnik musi doznać jakiejś porażki. Udało się, mimo że ostatnie spotkanie rozgrywaliśmy z Jastrzębiem. Wszyscy mówili, że oni są głównym kandydatem do mistrzostwa Polski, ale pokonaliśmy ich, oczywiście po tie-breaku. W półfinałach poszło nam dość łatwo. A w turnieju finałowym jeden mecz wygraliśmy 3:0, a cztery pozostałe 3:2. W decydującym spotkaniu znowu czekało Jastrzębie. Szalony mecz – my wygrywamy seta do 23, później oni nas leją. My ledwo zwyciężamy w kolejnym, a oni gładko pokonują nas w czwartym. Niby byli lepsi, ale to my triumfowaliśmy w tie-breaku.
Mieliśmy świetnie dobraną drużynę pod względem charakterologicznym i trenera, który to wszystko poukładał. Lubił zaskakiwać przeciwnika: na finał z Jastrzębiem niektórzy zawodnicy wyszli na innych pozycjach i to się sprawdziło. My chyba w całym tamtym 2013 roku nie przegraliśmy żadnego tie-breaka. Byliśmy nie do złamania.
Effector Kielce, GKS Katowice, rok w Asseco Resovii, Stal Nysa. Dopiero później, od 2022 roku, Bogdanka. Tak wygląda twoja droga w zawodowej siatkówce. Przez lata występowałeś raczej w słabszych klubach PlusLigi. Jest jakiś ruch, którego dzisiaj żałujesz?
Nie żałuję żadnego. Oczywiście chciałoby się iść ciągle w górę, ale czy jest jakiś zawodnik, który nie miał momentów kryzysowych? Każdy ma ciężkie momenty. Ja miałem najgorszy w Rzeszowie, ale on też bardzo mnie wzmocnił psychicznie i sprawił, że dziś moja odporność na krytykę jest dużo większa niż była wtedy. Mało tego – ja dzięki trudnym sytuacjom jestem dziś lepszym mężem, ojcem, a co za tym idzie siatkarzem. Może tak po prostu miało być? Spadłem raz, drugi, żeby w ubiegłym sezonie zdobyć mistrzostwo Polski z zespołem, który nie był do tego typowany.
W Asseco Resovii spędziłeś sezon 2019/2020. Choć zespół miał dużo pieniędzy i wielkie ambicje, byliście w PlusLidze na przedostatnim miejscu, nawet za MKS-em Będzin i Cuprum Lubin.
Zdarzały mi się wtedy nieprzespane noce. Kładłem się do łóżka, a w głowie natłok myśli. Człowiek się ciągle pytał: „Dlaczego?”. Czemu moja drużyna nie funkcjonuje tak, jakby się tego chciało? Dziś, po tych kilku latach, znam już lepiej odpowiedź na to pytanie.
Jak brzmi?
Tamten zespół był niezły, ale nie miał w sobie tyle jakości, by bić się o medal PlusLigi. Nie był też najlepiej skonstruowany charakterologicznie, a jednocześnie otoczenie oczekiwało od nas regularnego wygrywania. To się nawarstwiło, a każda kolejna porażka nakręcała negatywną spiralę. Szliśmy w złym kierunku i w pewnym momencie już nie było odwrotu.

Komenda jako gracz Asseco Resovii. Zdjęcie z 2019 roku
Dużo było w tamtym sezonie krytyki w stosunku do konkretnych zawodników. Czułeś się wtedy niesprawiedliwie oceniany?
Myślę, że dużo wymagam od siebie. Jestem swoim największym krytykiem, więc nie mam problemów z merytoryczną oceną, również negatywną, ale niektóre głosy uważałem za mocne i niesprawiedliwe. W sporcie tak jest, że jeżeli w danym sezonie przylgnie do ciebie jakaś łatka, to później bardzo ciężko jest ją odkleić. Czego nie zrobisz, ludzie i tak będą powtarzać tę samą negatywną narrację.
Ty trochę uchodziłeś za zawodnika, który pewnego poziomu nie przeskoczy.
Myślę, że tak było. Siatkówka to też wybory. Zobacz – rok 2019 w kadrze był świetny. Polecieliśmy totalnie eksperymentalnym składem do Chicago na turniej finałowy Ligi Narodów. Młoda ferajna, z Karolem Kłosem, który przy nas był stary. Do dziś mam głowie uśmiechy wszystkich chłopaków i tamten wyjątkowy czas. Wnukom będę o tym opowiadał. Ludzie mówili, że nasza podróż do USA to „lot skazańców”, jak ten film z Nicholasem Cagem.
Udaliśmy się tam bez przygotowań, wspólnych treningów. Na spontanie. Przyjeżdżamy do hotelu, obok siedzą rywale i są w szoku. Patrzą, kto z Polski przyjechał i nie mogą uwierzyć. A my w grupie ogrywamy Brazylię, następnie Iran. W półfinale Rosja była lepsza, ale mieliśmy wielką motywację, by sięgnąć po brąz. I udało się – znów ograliśmy Brazylię, tym razem nawet bez straty seta.
Było super, wróciłem szczęśliwy do Polski, ale później w mojej karierze nastąpiły trzy gorsze lata. Dopiero okres w Lublinie udowodnił wszystkim, że jednak mogę grać na bardzo wysokim poziomie. Olbrzymie znaczenie ma grupa, w której funkcjonujesz, atmosfera w szatni i wzajemne wsparcie. Jest takie stwierdzenie, że nieważne ile razy upadasz, ważne, ile razy się podnosisz. Pasuje do mojej siatkarskiej drogi.
Jak długo ta łatka była przy tobie?
Myślę, że dopiero w Lublinie trochę się oderwała. A teraz już być może odrywa się na dobre.
ROZMAWIAŁ: JAKUB RADOMSKI
Fot. Newspix.pl