Reklama

Wielki rewanż Anisimovej. Amerykanka lepsza od Igi Świątek w US Open

Sebastian Warzecha

04 września 2025, 00:24 • 5 min czytania 20 komentarzy

W finale Wimbledonu Amanda Anisimova nie ugrała przeciwko Idze Świątek choćby jednego gema. Dziś jednak Amerykanka wyszła na kort jako zupełnie inna tenisistka. Nie tak spięta, nie tak bezradna. Pełna wiary w siebie i w dobrej formie. Oczywistym było, że dla Igi – która w tym US Open grała chwiejnie – będzie to trudne spotkanie. I było na tyle, że Polka nie wywalczyła ostatecznie nawet seta. Anisimova wzięła rewanż za to, co stało się w Londynie, a Świątek po raz drugi z rzędu zakończyła przygodę z nowojorskim turniejem na ćwierćfinale. 

Wielki rewanż Anisimovej. Amerykanka lepsza od Igi Świątek w US Open

Iga Świątek poza US Open. Amanda Anisimova lepsza od Polki

Nie był to idealny turniej w wykonaniu Igi Świątek. Seta w drugiej rundzie niespodziewanie urwała jej Suzan Lamens, 66. zawodniczka na świecie. W kolejnej rundzie też nie było łatwo, bo Anna Kalinska sprawiła Polce mnóstwo problemów. Dopiero w czwartym meczu US Open Iga zdawała się odzyskiwać rezon – pokonała Jekatieriną Aleksandrową, oddając jej przy tym zaledwie cztery gemy. Z drugiej strony nie znaczyło to jeszcze, że w kolejnej rundzie też będzie dobrze. Świątek grała w tym roku w Nowym Jorku bardzo chwiejnie, i to często na przestrzeni nawet jednego seta. Serwis raz funkcjonował, raz go nie było. Miewała problemy z pracą nóg. Gubiła skuteczność forehandu.

Reklama

Jednym zdaniem: raz była wielka, raz nieprzesadnie.

Amanda Anisimova też miała po drodze problemy, oczywiście. Jej seta – w trzeciej rundzie – urwała Rumunka Jaqueline Cristian. Z drugiej strony Beatriz Haddad Maia dwa dni temu właściwie nie miała z Amandą szans. A Amerykanka to taka tenisistka, która jest w stanie „ponieść” się na fali jednego dobrego wyniku. Gdy czuje, że gra dobrze, to dodatkowo się napędza. W stanie „flow” potrafi sporo ryzykować, szukać linii, grać mocno i trafiać. Gdy jednak z tego stanu wypada, często gra po prostu słabo.

Dziś, niestety dla Igi, wylosowała się Amanda, która nawet gdy zanotowała słabszego gema, szybko wracała do siebie. Była skupiona, pewna swego i nie dawała się zepchnąć do takiego stanu, jak to miało miejsce na Wimbledonie. Ba, Anisimova grająca tak jak dziś, ma wszelkie papiery na to, by wygrać cały ten turniej.

Iga dwa razy dobrze zaczynała. Ale Amanda lepiej kończyła

Pierwszy set? Iga przełamuje rywalkę w pierwszym gemie. Drugi set? Iga przełamuje rywalkę w pierwszym gemie Kopiuj-wklej, świetne początki, zaskoczenie przeciwniczki od razu, gdy jeszcze mogła być nieco „uśpiona”, czyli idealny scenariusz. Problemem w obu przypadkach było to, co działo się dalej. A dalej Iga niestety schodziła z osiąganego przez nią w pierwszych gemach setów poziomu, za to Amanda – wręcz przeciwnie. Ona rozkręcała się z czasem.

A gdy się dziś rozkręciła, to nie było czego zbierać.

Owszem, Świątek na pewno mogła zagrać lepiej. Fatalnie wyglądały dziś statystyki pierwszego serwisu, szczególnie, że gubił się w tych najważniejszych gemach. Pod koniec drugiego seta straciła breaka po tym, jak wyserwowała podwójny błąd. Dość regularnie popełniała spore błędy z forehandu. Często dawała się spychać do defensywy. Trzeba jednak podkreślić, że wiele z tych pomyłek to efekt tego, jak grała jej rywalka. Bo był to jeden z najlepszych meczów Amandy Anisimovej w karierze. O ile nie najlepszy.

Amerykanka zagrywała mnóstwo uderzeń albo tuż przy linii bocznej – lub na niej – albo „pod sznurówki” Igi, czyli blisko nóg, na linię końcową. Takie uderzenie niesamowicie trudno odbić w ogóle. Jeszcze trudniej tak, żeby wpadły w kort po stronie rywalki. A do tego wypadałoby jeszcze, by nie były dla niej piłkami na skończenie. Generalnie Amanda wyszła na kort z nastawieniem, że ma jedno zadanie: atakować. I tego się trzymała. W wielu meczach taka strategia mogłaby ją finalnie zawieść, wystarczyłoby, żeby nieco rozregulował się jej celownik.

Dziś? Dziś była jak najlepsi łucznicy na igrzyskach. Same dziesiątki. Nawet jeśli popełniła błąd, to nic sobie z tego nie robiła. Nawet jeśli Iga wygrała z nią w wielkim stylu wymianę – a trochę takich zanotowała, bo choć nie był wybitny, to nie był też jej zły mecz. Nawet jeśli straciła podanie. To co? No właśnie nic. Wracała do siebie, dalej grała to, co sobie zaplanowała. Ręka drżała jej właściwie tylko na początku setów i… na koniec meczu. Prowadziła bowiem w swoim gemie już 40:0, ale najpierw w ładnym stylu wymianę wygrała Iga, a potem Anisimova popełniła podwójny błąd.

Wygraną – przy trzeciej piłce meczowej – dała jej… siatka. Piłka odbiła się od taśmy, spadła po stronie Igi, ale ledwie kilka centymetrów w kort. Polka nie miała prawa do niej dobiec, ale spróbowała. Jej sprint skończył się rozłożeniem rąk i trudno się temu dziwić, bo Amandzie taśma pomogła w tym meczu po raz wtóry. Inna sprawa, że w tym akurat przypadku sprawdziło się powiedzenie, że szczęście sprzyja lepszym. Amerykanka bowiem lepsza była z całą pewnością.

I udowodniła, że finał Wimbledonu był wielkim, ale jednak wypadkiem przy pracy. A Idze zapewne już nigdy tak łatwo z nią nie będzie.

Przed Igą w tym roku jeszcze sporo grania

Czy Świątek ma prawo być zadowolona? Raczej nie. Przy całkiem przeczyszczonej drabince nie udało jej się choćby poprawić zeszłorocznego wyniku, a tylko go wyrównać. Z drugiej strony nowojorskie korty niespecjalnie jej sprzyjają, a cały okres w USA na kortach twardych, raczej uzna za udany – zdobyła w końcu w świetnym stylu tytuł w Cincinnati. A że do końca roku jeszcze kilka ważnych imprez – nawet jeśli nie Szlemów – to zapewne szybko przejdzie nad tym do porządku dziennego i postara się dodać nieco triumfów oraz punktów do swojego dorobku.

Choć dziś pewnie będzie na siebie zła… i po części słusznie. To nie był jej mecz i to nie był jej turniej. Ale może kolejny takim będzie.

Iga Świątek – Amanda Anisimova 4:6, 3:6

Fot. Newspix

Czytaj więcej o tenisie na Weszło:

20 komentarzy

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Polecane

Reklama
Reklama