Reklama

Szczęście i charakter zadecydowały. Polskie siatkarki wygrały z Niemkami po horrorze

Sebastian Warzecha

27 sierpnia 2025, 18:37 • 7 min czytania 22 komentarzy

Właściwie jeszcze przed mistrzostwami świata oczywistym było, że to będzie dla nas kluczowy mecz. Od wyniku spotkania z Niemkami zależeć miało, czy w 1/8 finału trafimy na znakomite Włoszki, czy też odwleczemy ten mecz z aktualnymi zwyciężczyniami Ligi Narodów i mistrzyniami olimpijskimi o jedną rundę. Wietnam i Kenia miały być z kolei łatwymi przetarciami, ale… było inaczej. Polki w obu tych spotkaniach miały przestoje, długimi momentami grały fatalnie. I w obu straciły po secie. Dlatego spotkanie z Niemkami – którego pierwotnie nie obawialiśmy się przesadnie – nagle jawiło się jak wyzwanie.

Szczęście i charakter zadecydowały. Polskie siatkarki wygrały z Niemkami po horrorze

I wyzwaniem faktycznie się okazało.

Reklama

Dużo walki i sporo szczęścia. Polskie siatkarki lepsze od Niemek

Wyszło w trakcie tego meczu całe mnóstwo problemów Polek. Biało-Czerwone często psuły zagrywkę. Źle przyjmowały, szczególnie w konkretnych ustawieniach – obie Martyny (Łukasik i Czyrniańska) miały z zagrywką rywalek wielki problem. Rozegranie było niedokładne, często powolne i przewidywalne. Stefano Lavarini też dorzucił swoje kamyczki – zmieniał zbyt wolno, często nie najlepiej reagował na wydarzenia boiskowe. A to próbował „przełamać” Magdę Jurczyk (przez dużą część spotkania fatalną), a to trzymał zbyt długo na parkiecie Magdę Stysiak.

Same zawodniczki za to były nieskuteczne, źle współpracowały w obronie i tak naprawę można by napisać, że ogółem szło im jak po grudzie.

Przypominało to trochę – to dla tych, którzy oglądali – ćwierćfinałowy mecz Ligi Narodów z Chinkami. Tam momentami było z grą Polek świetnie, ale często – słabo bądź fatalnie. Mimo wszystko jednak klasa poszczególnych zawodniczek przeważyła, Biało-Czerwone doprowadziły wówczas do tie-breaka i kluczowy mecz wygrały. I właściwie długimi fragmentami dzisiejszego spotkania to głównie ta nadzieja na to, że a to Stysiak, a to Paulina Damaske (bohaterka meczu z Chinkami, dziś też dała świetną zmianę), a to Agnieszka Korneluk dadzą nam wygraną i odwleką o jedną rundę wyrok, jakim przy tej formie byłoby granie z Włoszkami.

To nie gra, to walka o przetrwanie

Polki słabo grały w trakcie całej Ligi Narodów, same to podkreślały. Niezależnie od poziomu gry rywalek, wiele rzeczy nie grało. Stefano Lavarini, gdy z nim rozmawialiśmy, podkreślał kwestie komunikacji na boisku, wyprowadzania kontrataków, pracy w systemie blok-obrona. Wydawało się, że skoro w polskiej kadrze wiedzą, nad czym pracować, to te problemy znikną. A wyszło tak, że nie tylko te nie zniknęły, ale inne stały się wręcz większe. W Tajlandii – mimo dobrych przygotowań – od początku mało co się zgadzało.

W meczu z Niemkami też.

Bo było tak, że od pierwszych punktów meczu Biało-Czerwone wypadały na parkiecie słabo. Niemki za to znakomicie grały z kontrataków, więc niemal z miejsca odskoczyły nam na pięć punktów. Polki co prawda zaczęły się do nich z czasem zbliżać, ale gdy tylko były o krok od wyrównania, to coś nie zagrało – a to nie udało się wykorzystać ataku, a to wynikło nieporozumienie w obronie, a to doszła zepsuta zagrywka. Wyglądało to trochę tak, jakby podopieczne Stefano Lavariniego wyszły z założenia, że niekoniecznie chcą tego króliczka łapać, wolą go gonić.

Tyle że w siatkówce nie da się gonić w nieskończoność, set wreszcie się skończy. Ten pierwszy – w najgorszy sposób. Bo gdy było 22:21 dla rywalek, Polki straciły trzy punkty z rzędu. I już oczywistym było, że będziemy mieli problemy. Tym bardziej z taką grą, która momentami przypominała raczej walkę o to, by w punkcie w ogóle zostać. Najpierw walczyły przyjmujące, żeby piłkę podbić. Potem rozgrywająca – o ile to ona dostała piłkę – żeby atakującej wystawić jakkolwiek (i tak, to dziś dobre określenie), a na końcu – zawodniczka atakująca, żeby skończyć.

Nie było w tym płynności, nie było luzu. Nie było też – dość często – punktów.

Sinusoida

Drugi set to jednak kompletna odmiana. To Polki szybko odskoczyły rywalkom. Zaczęła funkcjonować – i to na naprawdę dobrym poziomie – zagrywka. Asa posłała nawet Agnieszka Korneluk. Wobec lepszej gry Biało-Czerwonych zaczęły się mylić Niemki, które oddawały wiele punktów naszym zawodniczkom. W ataku też były gorsze – częściowo przez swoje problemy, a częściowo ze względu na to, jak blokiem i obroną pracowały Polki. Jednym zdaniem: podopieczne Stefano Lavariniego grały tak, jakbyśmy chcieli, żeby grały zawsze.  Seta wygrały do 15, nie dając Niemkom szans.

A potem była przerwa. Z kolei po niej – znów problemy.

Polki w kilka minut przerwy jakby się zatrzymały, jakby zapomniały, co robiły w drugiej partii. Same pozwoliły nakręcić się rywalkom, którym przysłużył się też bardzo dobry w tym okresie meczu blok. Nam znów brakowało skończonych ataków, znów kiepsko było w obronie. I jeszcze raz działo się to, co w pierwszej partii – gdy tylko nasze zawodniczki „dochodziły” do rywalek, to zaczynały się błędy. Nie było mowy o tym, by w takiej dyspozycji Niemki dogonić. I choć jeszcze na kilka punktów przed końcem seta były tego całkiem blisko, to ostatecznie przegrały do… 19.

Jeśli ktoś liczył na to, że przerwa między partiami jeszcze raz zmieni obraz gry, to ewidentnie się przeliczył. W czwartej partii znów to Niemki były lepsze, ale tym razem Stefano Lavarini trafił z jedną rzeczą – wprowadził na boisko Paulinę Damaske. To ona ratowała nam mecz z Chinkami w Lidze Narodów i ona grała genialnie dziś. W dużej mierze za sprawą jej gry Polki dogoniły rywalki, wypracowując remis 16:16… który w sumie niewiele nam dał, bo Niemki znów odskoczyły. Ba, miały dwie piłki meczowe przy stanie 24:22. I obie zmarnowały, w dużej mierze na własne życzenie.

Potem podarowały nam zresztą jeszcze kilka punktów w kluczowych momentach. I żeby nie było – Polki też robiły swoje. Damaske była znakomita, Stysiak kilka razy skutecznie zaatakowała. Malwina Smarzek też, choć w jednej z akcji lekko podkręciła kostkę. Pomagał blok.

I wreszcie udało się ten mecz przedłużyć, cudem doprowadzając do tie-breaka. Czwartego seta Polki wygrały 28:26. I o ile wiele w ich grze było minusów, o tyle jednego odmówić im już w tym momencie nie można było.

Waleczności.

Charakter jest, trzeba przyznać

Polki były dziś trochę jak ten dziki zwierz, który został przyparty do muru i nie ma już innych opcji, niż po prostu walczyć. Więc walczyły. Na ambicji, do ostatnich piłek. W tie-breaku to one zaczęły zresztą lepiej, a Niemki – jakby podminowane wydarzeniami z końcówki poprzedniego seta – sporo psuły. Tyle że takiego stanu rzeczy nie udało się utrzymać przez całą partię. Nasze rywalki się ogarnęły i zaczęła się gra punkt za punkt. A że miało to miejsce, gdy Biało-Czerwone wypracowały sobie przewagę, to tym razem to Polki dostały dwie piłki meczowe.

Obu nie wykorzystały.

Znów trzeba było grać na przewagi. A tam wyraźnie było widać nerwy. Złe dogrania, błędy w ataku, pomyłki w obronie. Ostatnie piłki tego meczu miały wszystko, bo obie ekipy zdawały sobie sprawę, że stawką może być tak naprawdę awans do ćwierćfinału – na zwyciężczynie dzisiejszego spotkania, w 1/8 finału czekały przecież nie Włoszki, a znacznie słabsze Belgijki.

I ostatecznie – wynikiem 19:17 – mecz z Belgią zapewniły sobie Polki. A właściwie zrobiła to Paulina Damaske. Wybitna, po raz kolejny. Kluczowa w najważniejszych momentach. Kilka razy w tie-breaku skutecznie atakowała. Dołożyła swoje blokiem. A ostatni punkt zdobyła zagrywką, po czym została serdecznie uściskana przez Stefano Lavariniego. I na ten uścisk zasłużyła zdecydowanie. Co ciekawe: Paulina urodziła się dokładnie dzień po Idze Świątek. I kto wie – choć nie gra w tenisa, może uszczknęła Idze nieco talentu. Bo takimi meczami pokazuje, że ma go niesamowicie dużo. Oby udowodniła to jeszcze na tych mistrzostwach kilkukrotnie.

Nam za to pozostało liczyć, że kilka dodatkowych dni – i mecz (miejmy nadzieję: wygrany) z Belgią – pozwoli Polkom przygotować się na to, co może czekać ich w rywalizacji z Włoszkami.

Polska – Niemcy 3:2 (21:25, 25:15, 19:25, 28:26, 19:17)

Fot. Newspix

Czytaj więcej o siatkówce na Weszło:

22 komentarzy

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Polecane

Reklama
Reklama