– Bracia na zawsze – z takim hasłem na transparentach, skierowanym do Rosjan, przychodzą na mecze kibice Crvenej zvezdy. Ich klub sponsoruje rosyjski Gazprom, a swoje ze skarbu państwa chętnie dorzuca prezydent Serbii Aleksandar Vučić, kibic belgradzkiej drużyny. Ale to nie wszystko, bowiem Crvena konkretne pieniądze zgarnia też od UEFA i ze sprzedaży zawodników. Finansowo najbliższy rywal Lecha Poznań jest klubem z innej półki.

Odkąd w 2017 roku Aleksandar Vučić został prezydentem Serbii, Crvena zvezda co roku zdobywa mistrzostwo kraju. Przypadek? Być może, ale dający mocno do myślenia. Przez wcześniejszą dekadę Crvena była w cieniu Partizana, tylko dwukrotnie wyprzedzając lokalnego rywala.
Kiedy jednak najważniejszą posadę w kraju objął Vučić, układ sił się odwrócił. I choć oba kluby są dotowane przez skarb państwa, zarzuty o faworyzowanie Crvenej pojawiają się właściwie co chwilę.
– Co mówią kibice Partizana, gdy przegrają derby? Że Vučić ustawił mecz! – denerwuje się sam prezydent, jednocześnie nie ukrywając, że jest zadeklarowanym fanem Crvenej i regularnym bywalcem tamtejszej Marakany.
Jeśli kogoś oburza ostatnie przyznanie orderów i wyróżnień państwowych przez Andrzeja Dudę działaczom PZPN, lepiej niech nie przeprowadza się do Serbii. Tam, jeśli dobrze przyłożyć ucho, wałki kręci się na jeszcze większą skalę.
Crvena zvezda, rywal Lecha Poznań. „Rosyjscy bracia”
Jednym z najbardziej newralgicznych punktów Crvenej jest przyjaźń między Serbią a Rosją, która nie zgasła po ataku Władimira Putina na Ukrainę. W zeszłorocznej ankiecie Serbowie jako największych przyjaciół narodu w przeważającej większości wskazali właśnie na Rosjan. Ten wybór wyprzedzał drugie Chiny o ponad 30 punktów procentowych.
Serbowie ignorują też zakazy UEFA i FIFA dotyczące rozgrywania meczów z Rosją. W marcu zeszłego roku rozegrali sparingowe spotkanie w Moskwie, gdzie polecieli najsilniejszym możliwym składem – z Luką Joviciem, Marko Gaćinoviciem, Duszanem Tadiciem, Aleksandarem Mitroviciem czy Filipem Kosticiem. Udział w meczu wziął nawet dobrze znany z polskich boisk Filip Mladenović.
Ze strony UEFA nie spotykają ich za to żadne konsekwencje. Nie jest też przypadkiem, że ostatni kongres europejskiej federacji (ten, na którym Cezary Kulesza nie został wybrany do Komitetu Wykonawczego UEFA), został zorganizowany w Belgradzie. A podczas niego próbowano kłaść fundamenty pod rychły powrót rosyjskiego futbolu.
– Crvena zvezda zawsze była i zawsze będzie ze swoimi rosyjskimi braćmi. Mamy wszystko, czego mógłby potrzebować rosyjski futbol – zadeklarował wówczas Zvezdan Terzić, szef Crvenej zvezdy.
Hasło o braterstwie regularnie pojawia się zresztą regularnie. Ultrasi Crvenej niedawno prezentowali światu transparent o takiej treści, a wlepki czy naszywki z literą „Z” często pojawiają się tam, gdzie przebywają jej najbardziej zagorzali fani.
🇷🇸 Braća zauvek! 🇷🇺
🔴⚪️ #fkcz pic.twitter.com/9Xan2FZuNi
— FK Crvena zvezda (@crvenazvezdafk) March 23, 2024
Zresztą, by nie szukać daleko – nie tylko reprezentacja Serbii wybiera się do Rosji, by rozgrywać mecze z tamtejszymi drużynami. Crvena zvezda co roku udaje się w podróż do St. Petersburga na pokazowy mecz z tamtejszym Zenitem.
Gazprom kładzie fundamenty pod Crveną zvezdę
Przyjaźń serbsko-rosyjska nie jest oczywiście bezinteresowna. Bałkański kraj jest uzależniony od rosyjskiego gazu, dlatego nikomu nie w głowie psucie stosunków obu państw. Czym to może się skończyć – przekonałem się podczas podróży do Mołdawii.
Relacja, której wysłuchałem w 2023 roku, przy okazji meczu Polski w Kiszyniowie była dramatyczna. Według mieszkańców stolicy Mołdawii, tuż po wybuchu wojny na Ukrainie Rosjanie tak mocno podnieśli ceny gazu, że opłaty z tego tytułu dla mieszkańców przekraczały… średnią pensję. – Ludzie nie mają wyboru. W dwu-trzypokojowym mieszkaniu muszą żyć teraz nawet po trzy rodziny – opowiadali moi rozmówcy. Jednocześnie Rosjanie zostawiali preferencyjne ceny mieszkańcom Naddniestrza, formalnie należącego do Mołdawii, lecz wciąż kontrolowanego przez żołnierzy… byłego Związku Radzieckiego. Ci po prostu nigdy nie opuścili terenów.
Tym samym Mołdawianie mieli być „zachęcani”, by przenieść się do prorosyjskiej części kraju. I wielu z nich, zwłaszcza starszych obywateli, decydowało się na przeprowadzkę.
Ale odbiegliśmy od głównego tematu – a nim przecież są związki, które skutkują obecnością rosyjskiego Gazpromu w serbskiej piłce. To dziś główny sponsor Crvenej zvezdy, zapewniając klubowi stały dopływ gotówki.
Na mocy przedłużonej w czerwcu 2022 roku umowy z Gazpromem serbski klub miał otrzymywać około 5 mln euro rocznie. To wyraźnie cieszyło Terzicia, który wszelkie wątpliwości zbywał słowami o „antyrosyjskiej histerii”.
– Otrzymaliśmy ofertę od naszych sportowych przyjaciół z Rosji, od Gazpromu, byśmy podpisali nową umowę. Jesteśmy dumni, że możemy utrzymać kontakty z braćmi z Rosji – chełpił się wówczas prezes Crvenej.
W ten sposób Gazprom wrócił też do Ligi Mistrzów, choć rozgrywki – wcześniej mocno kojarzone ze sponsoringiem ze strony rosyjskiego giganta – zrezygnowały ze współpracy z tym podmiotem. Ale gdy Crvena wyszła na mecz w koszulkach oblepionych emblematem swojego sponsora, okazało się, że regulamin Champions League jest bezradny.
Wysokie przychody z transferów
Okej, ale finansowanie z Rosji finansowaniem z Rosji – to temat, którego nie można przemilczeć – ale nie można stwierdzić, by ich pieniądze (oraz finansowanie ze skarbu państwa), było jedynym źródłem sukcesów Crvenej. Czy nawet ich stabilności finansowej.
Mistrz Serbii sprzedawać po prostu umie. Podczas gdy kluby Ekstraklasy nie potrafią przebić granicy 11 mln euro (ba, rzadko do niej się w ogóle zbliżają), Crvena dość regularnie za swoich piłkarzy nawet większe kwoty.
Tylko tego lata Andrija Maksimović odszedł RB Lipsk za 14 mln euro. W zeszłym sezonie za 12 mln euro sprzedano Nassera Djigę do Wolverhampton, a czterech innych piłkarzy – za kwoty od 5 mln do 7 mln euro, łącznie zarabiając ponad 40 mln euro w jednym okienku transferowym. Rok wcześniej na odchodzących piłkarzach skasowano ponad 30 mln euro.
Do tego dochodzą pieniądze z nagród od UEFA – za regularną grę w fazie ligowej (wcześniej grupowej) europejskich pucharów. W ciągu ośmiu ostatnich sezonów Crvena zawsze tam trafiała – czterokrotnie grając w Lidze Mistrzów i czterokrotnie w Lidze Europy.
To wszystko sprawia, że pieniądze w Crvenej zveździe po prostu są. To nie tylko klub przerastający możliwościami inne serbskie drużyny, a i wyrastający nad pozostałe bałkańskie zespoły. Być może z wyjątkiem jedynie Dinama Zagrzeb.
Gwiazdorskie kontrakty i duże nazwiska
A skoro w Crvenie pieniądze mają, to je wykorzystują. Jak choćby zatrudniając Marko Arnautovicia, który w Belgradzie ma inkasować około 2,5 mln euro rocznie. To kwota, na jaką nie mógłby liczyć w wielu klubach lig top5. Przykładowo w Werderze Brema, którego zawodnikiem Arnautović był w latach 2010-13, na zarobek na tym poziomie może liczyć jedynie Marvin Ducksch.
Oczywiście, historia zatrudnienia Arnautovicia nie sprowadza się tylko do pieniędzy. Ojciec reprezentanta Austrii był Serbem, a on sam także czuje mocny związek z ojczyzną swojego taty. Na tyle, że podczas międzynarodowego meczu między Austrią a Serbią śpiewał hymny… obu państw.
Niemniej – gdyby nie finansowe możliwości Crvenej, o takim transferze mogliby jedynie pomarzyć.
Ale Arnautović to nie jedyne duże nazwisko w zespole rywala Lecha Poznań. Żeby nie szukać daleko – do Belgradu ze wspomnianego przed chwilą Werderu Brema przeniósł się latem choćby Milos Veljković, 29-latek, mając blisko 250 występów w zielonej koszulce. A za sobą także debiut w Tottenhamie i 35 spotkań dla reprezentacji Serbii.
Liderem środka pola jest 31-letni Rade Krunić, mający w CV 139 występów dla AC Milan, a klub cały czas marzy o Duszanie Tadiciu, robiąc pod niego intensywne podchody. 36-latek cały czas jest w dobrej formie – w zeszłym sezonie zdobył 13 bramek i zanotował 18 asyst dla Fenerbahce.
Co ciekawe, przy transferach Crvenej pomaga rówieśnik Tadicia, który w przeszłości był uważany za olbrzymi talent. Na tyle, że w 2012 roku Chelsea FC zapłaciła za niego 8 mln euro Werderowi, a ten później grał jeszcze w Sevilli, Fiorentinie czy właśnie… Crvenej Zveździe. Mowa o Marko Marinie, urodzonym w bośniackiej Gradisce, ale 16-krotnego reprezentanta Niemiec.
Być może to właśnie jego kontakty stały za zeszłorocznym wypożyczeniem z VfB Stuttgart Silasa, a więc piłkarza, który jeszcze kilka lat temu był wart 25 mln euro. Niemiecka drużyna mogła zresztą tego pożałować, bo wiem w listopadowym starciu Ligi Mistrzów Silas zdobył bramkę w bezpośrednim starciu tych drużyn, a Stuttgart przegrał je… 1:5.
Lech Poznań musi udowodnić, że zasługuje na LM
Dziś Silasa już w Belgradzie nie ma, ale apetyty na powtórny awans do Ligi Mistrzów – jak najbardziej są. Zwłaszcza, że takie mecze jak ten ze Stuttgartem tylko spotęgowały motywację serbskiej ekipy.
Pod względem finansowym Crvena zvezda jest dla Lecha Poznań rywalem z innej półki. Ale sportowo – wcale niekoniecznie musi takim być. A i my musimy spojrzeć prawdzie w oczy: jeżeli chcemy, by nasze miejsce było w Lidze Mistrzów, to nie możemy bać się drużyn, których aspiracje sięgają samego dotarcia do fazy ligowej Champions League.
A jeżeli Kolejorz pokona Crvenę – da mocny dowód, że na miejsce w LM po prostu zasługuje.