Reklama

Islandzka saga Lecha Poznań. Tak zaczyna się opowieść o Lidze Mistrzów?

Szymon Janczyk

31 lipca 2025, 08:43 • 7 min czytania 45 komentarzy

Obyło się bez bębnów, rogów bojowych i wysyłania nieszczęśników do Walhalli. Lech w Poznaniu zagwarantował sobie, że rewanż z Breidablik będzie spokojną, towarzyską wręcz potyczką. Cel wykonano przedwcześnie, więc można było skupić się na misjach pobocznych. Kto jednak dorwał się kiedyś do gry z porządną fabułą, ten wie, że mogą być one ciekawsze niż ścieżka główna. Z czym mistrz Polski wróci z Islandii?

Islandzka saga Lecha Poznań. Tak zaczyna się opowieść o Lidze Mistrzów?

Islandczycy słyną ze swoich sag, które — jak dowiedziałem się w stołecznym Muzeum Narodowym — są najbardziej zbliżoną do obecnej literatury formą średniowiecznych treści pisanych. Streszczając, już setki lat temu tutejsi opowiadacze potrafili tkać przygodówki w sposób, jakiego nie powstydziliby się współcześni autorzy najlepszych nordyckich kryminałów.

Reklama

Przygody Koziołka Matołka > nordyckie sagi o wikingach. Przygody koziołka z Poznania też.

Breidablik — Lech Poznań. Polski klub po latach znów zdobył Islandię

Wyprawa Lecha Poznań do Kopavogur, nie zasłuży na wielką legendę. Zgodnie z tym, co sugerował rozsądek, nie było spektakularnego powrotu. Nikt też nikogo na murawie nie rozszarpał, jeśli wyciągniemy przed nawias mewy, które po końcowym gwizdku urządziły sobie szwedzki (islandzki?) stół na boisku, przenosząc tam wszystko, co udało się chwycić w szpony czy dziób, zanim resztkami stadionowych przysmaków zajęły się służby porządkowe.

Czasami jednak i takie zakuć, zdać, zapomnieć, bywa przyjemne. W końcu ostatnie trzy wypady polskich drużyn na Islandię kończyły się kiepsko. W XXI wieku wygraliśmy tu raz, w bólach, gdy Elton Brandao rzutem na taśmę wbił sztukę ekipie FH Hafnarjordur, sąsiadów Kopavogur, reprezentujących rzekomo mistyczne miasteczko elfów, ukrytych ludzi, w których wedle badań wierzy — albo, z ostrożności, temu nie zaprzecza — połowa Islandczyków.

Zanim zadrwicie z protokołów, które minimalizują ryzyko rozgniewania elfów (Islandczyk poprawi: huldufolk, ukrytych ludzi), pomyślcie o tym, że w nas przy okazji europejskich przygód trwogę wzbudza hasło „sztuczna murawa”. Jak to się mówi: bogowie trwają, dopóki istnieją ich wyznawcy. Podobnie bywa z przesądami czy klątwami.

Islandczycy słyną z połowu ryb, ale gablota Breidablik świadczy o tym, że to nie są leszcze, Stefan.

Ukryci ludzie, Bryan Fiabema i zimna woda

Zgodzę się jednak, że nie wypada i nie można wierzyć we wszystko. Po wizycie Lecha na Islandii tutejszym łatwiej pewnie sądzić, że pod kamieniami kryją się potomkowie dzieci, które wedle legendy Ewa chciała ukryć przed Bogiem, niż zaufać talentowi Bryana Fiabemy. Jest kult, jest też prześladowanie. Tego drugiego wolałbym uniknąć, stąd w rozmowie z Nielsem Frederiksenem rozważnie dodałem, że o ulubionego gagatka poznańskiej publiki pytam nie ze złośliwości, lecz z ciekawości. Ciekawości tego, jak zdaniem trenera spisał się w naturalnym środowisku, w roli typowej dziewiątki.

Na przestrzeni ostatnich miesięcy słuchaliśmy wszak o tym, że Fiabema to de facto trzeci napastnik, więc wystawianie go na skrzydle to mimowolna szkoda dla zespołu, bo lepiej czuje się na innej pozycji oraz dla… niego, bo lepiej czuje się na innej pozycji.

Jak na opiekuna przystało, Frederiksen swojego podopiecznego wybronił, wskazując detale, które dostrzegają — czy bardziej: doceniają — tylko trenerzy. Kłopotem w tej dyskusji jest to, że z Fiabemy żaden ukryty człowiek. Wręcz przeciwnie, doskonale go widać, więc i my możemy wszelkie działania, które podejmuje. Nie umknie nam to, że nawet gdy nieźle kiwnie, założy siatkę rywalowi, to za moment wygoni się z piłką za linię końcową boiska.

Ani to, że w zdecydowanie prostszej, bardziej naturalnej dla atakującego sytuacji, próby dryblingu wcale nie podejmie.

Jeśli obracamy się w tematyce islandzkich wierzeń, przesądów i przemyśleń, do Bryana Fiabemy szczególnie pasuje jedno, o dwojakim znaczeniu. „To przychodzi z zimną wodą” — mawiają lokalsi, gdy uważają, że cierpliwość rozwiąże problem. Ale też wtedy, gdy ironizują, w duchu śmiejąc się z tego, że na efekty czegoś trzeba czekać zdecydowanie zbyt długo.

Talent z Breidablik błysnął na tle Lecha Poznań

Skoro już o przysłowiach i porzekadłach, to letnie granie w Kopavogur miało dokładnie taką – letnią – temperaturę, dlatego że gospodarze ani nie włożyli wioseł do łodzi (czyli: nie poddali się), ani nie gryźli końca tarczy (czyli: nie bili się do ostatniego tchu). Breidablik niespecjalnie zależało na tym, żeby pokazać specjalność zakładu — grę intensywną, opartą na wysokim pressingu oraz szybkiej wymianie piłki pomiędzy technicznymi piłkarzami.

Dowiedziałem się, że w tutejszej akademii ćwiczą to ze szczególną uwagą, kształcąc w ten sposób środkowych pomocników pokroju Gisliego Thordarsona lub, wciąż nieco bardziej znanego idola młodego Islandczyka, Gylfiego Sigurdssona. I nawet nie chodzi o to, że obecnie takich zawodników w centralnej części boiska Breidablik nie posiada. Gospodarze po prostu zdawali sobie sprawę z beznadziejności ich losu, więc ciężej było im się przemóc, powalczyć. W głowie kołatał już kolejny rywal, szczebelek niżej.

Kibic Lecha Poznań pod stadionem w Kopavogur stwierdził, że koszulka, którą nosi, jest starsza ode mnie. Nie skłamał.

Był tylko jeden facet, w zasadzie chłopak, któremu takie myślenie było obce. Dwudziestoletni Agust Orri Thorsteinsson na pierwszy rzut oka ma kilka cech, które pozwalają zawiesić na nim oko. Swoboda w dryblingu, kontrola piłki, zawziętość, gdy trzeba ją odzyskać. O predyspozycjach czasami najwięcej mówi jednak ambicja. Niewidzialna siła, która pcha cię do tego, żeby spróbować rulety, balansu, zrywu, kiedy jedyne, co możesz dzięki temu zmienić, to licznik indywidualnych statystyk w sezonie.

Thorsteinsson albo zdawał sobie z tego sprawę, albo po prostu kocha grać w piłkę, swoją piłkę. Jedno i drugie to cenny atut w walce o własną karierę. Gdy było trzeba pomóc drużynie, strzelił albańskiej Egnatii dwa gole w dziesięć minut. Gdy można było pokazać się na tle Lecha, był o włos od zaliczenia asysty na wagę remisu. Brak punkcika w kanadyjce zawdzięcza tylko koledze. On sam zrobił wszystko, co trzeba było zrobić, i to parę razy.

Miło, że komuś się tak chciało, bo w kuluarach jedni i drudzy przyznawali, że tempo i temperatura meczu bardziej przypominały porządny trening niż wstęp do poważnych, międzynarodowych rozgrywek.

Wuchta wiary tej na końcu tęczy

Znajdziemy rzecz jasna jeszcze kilka mniejszych promyczków. Bystre oko dostrzeże, że Filip Szymczak kończy trzeci z pięciu występów w tym sezonie z golem lub asystą na koncie. Założyć pressing w taki sposób, żeby spętać bramkarzowi nogi w jego własnym królestwie, polu karnym, też trzeba umieć. Nie tylko Thorsteinsson walczy o karierę, Szymczakowi każda taka akcja, każda liczba dodana do profilu na Transfermarkt, pomoże, gdy Lech w końcu dopnie wielomilionowy transfer rywala dla Mikaela Ishaka i minut trzeba będzie szukać gdzie indziej.

Ten, który znalazł się w Poznaniu z podobnych względów, czyli niewystarczająco dobry na Slavię Praga Timothy Ouma, też skrzętnie skorzystał z szansy na szybkie powetowanie sobie katastrofalnego występu w Gdańsku. Kenijczyk póki co świetnie wypada tylko na tle Islandczyków, jednak ciężko w jego ruchach nie dostrzec obietnicy na przyszłość, w którą tak mocno uwierzyli Czesi. Musi tylko i aż zapanować nad chaosem, który momentami wprowadza.

Nie sztuką jest raz wyrżnąć się na piłce, żeby potem kapitalnie pograć nią w tłoku, na małej przestrzeni. Sztuką zawsze robić to drugie, dokładając do tego sprawne działania obronne. Na to wciąż liczy Niels Frederiksen, który kilku zakopanych, skreślonych, wziął już w obroty, odnajdując dzięki temu kluczowych członków zespołu, który odzyskał dla Poznania mistrzostwo Polski.

Jeśli islandzka wyprawa Lecha ma jednak przynieść jakąś sagę, trzeba będzie śledzić ten statek jeszcze przez kilka tygodni, gdy będzie krążył po Europie w myśl znanego kibicowskiego hasła — od miasta do miasta. Garnek złota tym razem nie czeka na końcu tęczy, lecz na końcu eliminacji. Barwny łuk na niebie tym razem, w Kopavogur, wyjątkowo miał na końcu coś innego. Wuchtę wiary tej. Przyznacie, że to niezły początek legendy w stylu tych, jakie od setek lat przekazują sobie ludzie północy.

WIĘCEJ O LECHU POZNAŃ NA WESZŁO:

fot. Newspix, własne

45 komentarzy

Nie wszystko w futbolu da się wytłumaczyć liczbami, ale spróbować zawsze można. Żeby lepiej zrozumieć boisko zagląda do zaawansowanych danych i szuka ciekawostek za kulisami. Śledzi ruchy transferowe w Polsce, a dobrych historii szuka na całym świecie - od koła podbiegunowego przez Barcelonę aż po Rijad. Od lat śledzi piłkę nożną we Włoszech z nadzieją, że wyprodukuje następcę Andrei Pirlo, oraz zaplecze polskiej Ekstraklasy (tu żadnych nadziei nie odnotowano). Kibic nowoczesnej myśli szkoleniowej i wszystkiego, co popycha nasz futbol w stronę lepszych czasów. Naoczny świadek wszystkich największych sportowych sukcesów w Radomiu (obydwu). W wolnych chwilach odgrywa rolę drzew numer jeden w B Klasie.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Liga Mistrzów

Hiszpania

Szczęsny rozbrajająco szczery: „Rekord Barcelony? Niestety mój”

Wojciech Piela
4
Szczęsny rozbrajająco szczery: „Rekord Barcelony? Niestety mój”
Reklama
Reklama