To, że także nowy trener Werderu Brema zrezygnował z niego lekką ręką, sugeruje, że Dawid Kownacki faktycznie może być za słaby na Bundesligę. To, że jego pozyskanie odbierane jest jako poważny argument Herthy Berlin w walce o awans, świadczy jednak o renomie, jaką wyrobił sobie na niemieckim rynku.

W 2017 roku, gdy RB Lipsk rozgrywał debiutancki wicemistrzowski sezon w Bundeslidze, przygotowywałem dla „Przeglądu Sportowego” reportaż o jego akademii. W ośrodku treningowym natknąłem się wówczas na skauta odpowiedzialnego za Polskę. Rozmawialiśmy o Dawidzie Kownackim, najgorętszym wtedy nazwisku w Ekstraklasie, który jako 20-latek grał w podstawowym składzie Lecha Poznań, strzelał gole i sposobił się do wyjazdu. Fachowiec jednak kategorycznie stwierdził, że Kownacki owszem, był dla RB interesujący, ale gdy miał 16-17 lat i debiutował w lidze. Wśród 20-latków, czyli gotowych produktów, beniaminek Bundesligi celował już w znacznie lepszych.
Te słowa zostały wówczas źle odebrane. Lipsk nie miał jeszcze wyrobionej obecnej renomy, a polskiego napastnika przymierzano do większych marek. Wielu czytelników zwracało wówczas uwagę, że to złe postawienie sprawy, bo przede wszystkim to dla Kownackiego Lipsk nie jest interesujący. Ostatecznie tamtego lata napastnik istotnie wyjechał z Polski, choć rynek przyznał rację skautowi „Czerwonych Byków”. Sampdoria, choć mająca wtedy pewną pozycję w Serie A, była słabszym klubem, niż Lipsk, szykujący się do debiutu w Lidze Mistrzów.
Po ośmiu latach takie dywagacje brzmią niedorzecznie. 28-letni Kownacki, będąc w teoretycznie najlepszym piłkarskim wieku, od lat stara się budować renomę na niemieckim rynku. Właśnie zalicza tam trzeci klub. Ale o tym, by spojrzał na niego ktoś formatu Lipska, może jedynie pomarzyć. Ba, na razie brakuje dowodów, że wychowanek Lecha ma odpowiednie umiejętności, by w ogóle grać w Bundeslidze. Mierząc skalą talentu, jaki w nim widziano, gdy był jeszcze niepełnoletni, można uznać, że kariera nie toczy się po jego myśli. Na wymagającym rynku 2. Bundesligi Polak zaczyna już jednak być uznaną firmą. Co nie udaje się byle komu.
PIŁKARZE-WINDY
Dla drużyn zbyt słabych na Bundesligę, ale za silnych na jej zaplecze, Niemcy używają określenia „klub-winda”. Dorobili się też piłkarzy, którym można by nadać podobne miano. Archetypem tego zjawiska jest Simon Terodde, najlepszy strzelec w historii 2. Bundesligi i jej czterokrotny król strzelców. Statystyki 37-latka, który zakończył już karierę, pokazują, że różnica poziomów faktycznie istnieje. W drugiej lidze strzelił 177 goli w ponad 300 spotkaniach. W Bundeslidze ledwie piętnaście w dziewięćdziesięciu meczach.
W elicie próbował się przebijać w MSV Duisburg, FC Koeln, Stuttgarcie i Schalke, jednak wszędzie bez powodzenia. Zazwyczaj scenariusz jego kariery był powtarzalny — gole, które strzelał w 2. Bundeslidze dawały jego drużynie awans do pierwszej, gdzie przestawał strzelać. Schodził więc szczebel niżej do jakiegoś kandydata do awansu, wystrzelał go w górę, znów samemu podkopując swoją pozycję. Przeszło 20 bramek w sezonie zdobywał w barwach Schalke, HSV, Kolonii, Stuttgartu i Bochum. Z II-ligowców, w których grał, jedynie w Unionie Berlin strzelił maksymalnie dziesięć goli w rozgrywkach.
Terodde to ekstremum, ale w mniejszej skali podobne schematy widać było choćby u Simona Zollera, czy Marcina Kamińskiego, który, zanim trafił do Wisły Płock, przez lata grał u silnych drugoligowców. Ani w Schalke, ani dwukrotnie w Stuttgarcie nie potrafił jednak utrzymać silnej pozycji po awansie. Wypożyczenie Kownackiego do Herthy to dowód, że i w jego przypadku nasila się jedno i drugie. Czyli przekonanie rynku, że nie prezentuje poziomu Bundesligi. A jednocześnie, że na drugim poziomie warto go mieć u siebie. Do sprawdzenia pozostaje jedynie, czy jest gwarancją goli wszędzie na tym szczeblu, czy jedynie w Duesseldorfie. Klub z Berlina będzie bowiem jego dopiero drugim na tym poziomie.
DOBRE WEJŚCIE DO BUNDESLIGI
Jeśli chodzi o Bundesligę, licznik goli siedmiokrotnego reprezentanta Polski, zatrzymał się sześć lat temu, w jego debiutanckiej rundzie na niemieckich boiskach. W Fortunie, która biła się wtedy o utrzymanie, ratując się licznymi wypożyczeniami, 22-letni Polak strzelił cztery gole w dziesięciu występach, współtworząc ciekawy ofensywny tercet z Belgami Benito Ramanem i Dodim Lukebakio. Spokojne utrzymanie, wywalczone pod wodzą trenerskiego weterana Friedhelma Funkela, przekonało władze klubu, że warto wykupić z Sampdorii Polaka, który po odejściu partnerów z ataku miał się w nim stać numerem jeden. Na dowód wiary w jego potencjał, dyrektor sportowy Lutz Pfannenstiel uczynił go najdroższym transferem w historii klubu, płacąc za niego Sampdorii niemal siedem milionów euro. Pół roku później m.in. za to zapłacił posadą.
Postawienie na złego konia w ataku było jedną z głównych przyczyn, dla których Fortuna spadła z Bundesligi i dotąd do niej nie wróciła. Kownacki, który jesienią grał regularnie, nie trafił do siatki ani razu. Nie zaliczył też żadnej asysty, a w połowie roku doznał kontuzji, co dopełniło obrazu katastrofy. Nie mogąc liczyć na odzyskanie po takim sezonie zainwestowanych kwot, nowe kierownictwo sportowe klubu z Duesseldorfu pozostawiło Kownackiego w kadrze po spadku. Polak furory początkowo może nie zrobił, ale nie zawiódł. Po kontuzji jednak, której doznał w drugim II-ligowym sezonie, wydawało się, że w Fortunie fortuny już nie znajdzie i na pół roku trafił do Lecha Poznań, by świętować z nim drugie w karierze mistrzostwo. O dziwo od tego czasu jego los w Niemczech kompletnie się odmienił.
Czternaście goli i dziewięć asyst oznaczało, że pierwszy raz w karierze osiągnął „Dychę Kownasia”, o którą bezskutecznie walczył jako nastolatek w Lechu. Nic dziwnego, że liczne kluby Bundesligi chciały dać mu drugą szansę na tym poziomie. Ostatecznie padło na Werder, który po wygaśnięciu kontraktu Polaka z Fortuną, nie musiał za niego płacić. Nad Wezerą szczęścia jednak nie znalazł. 22 mecze, będące w rzeczywistości łącznie 364-minutowymi epizodami, nie przyniosły mu kolejnych trafień na tym poziomie, mimo że trafił do typowego średniaka.
TRUDNY CZAS W BREMIE
Po roku spędzonym głównie na ławce przeniósł się tam, gdzie ryzyko niepowodzenia było najmniejsze. Do Fortuny, tym razem w ramach wypożyczenia. Po kolejnym udanym sezonie (13 goli i 5 asyst) utwierdził wszystkich w przekonaniu, że warto go mieć u siebie. Jego łączny bilans na boiskach 2. Bundesligi – 34 gole i 19 asyst w 95 meczach – wygląda już całkiem okazale. W Fortunie jest już w 30 najlepszych strzelców w historii klubu, ale wśród piłkarzy współczesnych więcej nastrzelał dla niej tylko Rouwen Hennings.
Już w lutym, a więc na długo przed ostatecznymi rozstrzygnięciami, Kownacki zadziwiająco otwarcie przyznawał w „Bildzie”, że nie chciałby wracać do Werderu, z którym wiąże go jeszcze ważny kontrakt i najchętniej zostałby w Duesseldorfie, gdzie rodzina czuje się świetnie, a córka miała wkrótce rozpocząć szkołę. Reguły piłkarskiego biznesu są jednak nieubłagane. Fortuna, mimo jego goli, nie awansowała, więc nie było jej stać na wykupienie Polaka z Werderu.
Bremeńczycy ściągnęli go więc na lato do siebie, by pokazał się nowemu trenerowi. Ole Werner, który wcześniej nie stawiał na Polaka, przeniósł się do Lipska. A Horst Steffen, jego następca, przepracował wcześniejszy rok w 2. Bundeslidze, więc była nadzieja, że będzie chciał mieć Kownackiego w zespole. Zwłaszcza że wszyscy mogli startować u niego od zera. Skoro w ostatnim sparingu jako jedyny ze zdrowych piłkarzy nie wszedł na dłużej niż pół godziny, skoro z jego numerem, dziewiątką, grał Keke Topp, można było zakładać, że Steffena nie przekonał. Skoro bundesligowy potencjał próbował w nim obudzić czwarty trener i żadnemu się nie udało, szukanie szczęścia poza Bundesligą było naturalnym kierunkiem.
POGOŃ ZA „KRÓLEM ARTUREM”
Czego nie mogła uczynić Fortuna, dopięła Hertha, mająca nadzieję na powrót do Bundesligi po dwóch nieudanych sezonach. Nowy napastnik, sprawdzony w II-ligowych realiach, ma w tym znacząco pomóc. Jeśli oczywiście zdoła przełamać klątwę Polaków w Berlinie, która od przeszło ćwierć wieku zbiera wśród piłkarzy różnych pokoleń krwawe żniwo. Zaczęło się od Piotra Reissa, który odbił się od „Starej Damy” w końcówce lat 90. Tomasz Kuszczak, który potem zrobił karierę na Wyspach, w Hercie nawet nie dostał szansy debiutu. Bartosz Karwan w stolicy Niemiec pamiętany jest głównie z tego, że zapomniał koszulki meczowej.
Najbardziej spektakularnie o zjawisku świadczył jednak przypadek Artura Wichniarka, w Bielefeldzie uznawanego za „Króla Artura”, a w Berlinie dwukrotnie za kompletny niewypał. Nie powiodło się też w Berlinie Krzysztofowi Piątkowi, a i Michał Karbownik, który w Fortunie, u boku Kownackiego, grał świetnie, im dłużej gra w Berlinie, tym bardziej blaknie. Za wyjątek można by uznać Łukasza Piszczka. On przecież z Herthy wybił się do Dortmundu i to w stolicy Niemiec spotkał trenera, który uczynił zeń prawego obrońcę, prawdopodobnie ratując mu karierę. I on jednak wspomnienia może mieć słodko-gorzkie. Wszak do Borussii przeszedł tuż po tym, jak z Herthą… spadł z ligi. Kownacki aż tak losami rodaków nie powinien się jednak przejmować. Poza Wichniarkiem nikt nie trafiał do Herthy, mając na niemieckim rynku podobnie dużą renomę. A „Król Artur” mimo wszystko trafiał jednak do Berlina w czasach bundesligowych, więc o sukcesy było mu znacznie trudniej niż będzie Kownackiemu.
Skauci z Lipska być może przed laty ocenili potencjał Kownackiego trafniej niż kibice, którzy śledzili go w Ekstraklasie. Z całą pewnością nie okazał się też drugim Lewandowskim, jak reklamowały go niemieckie media, gdy przechodził z Sampdorii do Fortuny. Wciąż jednak piłkarz, który rozgrywa w najlepszych niemieckich ligach przeszło 140 meczów, strzela w nich niemal 40 goli, ma w życiorysie marki takie jak Fortuna i Werder, jest najdroższym transferem w historii jednego z nich, a co bardziej krytyczni wobec aktualnej sytuacji sportowej w Berlinie uznają, że jest na Herthę za dobry, może mówić, że ma naprawdę przyzwoitą karierę. W tabeli polskich strzelców wszech czasów w 2. Bundeslidze Kownacki jest już trzeci, do Artura Wichniarka i Andrzeja Kobylańskiego tracąc trzy gole. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa już w najbliższym sezonie stanie się więc najlepszym polskim strzelcem w historii tych rozgrywek. A i względy rodzinne raczej mogą przemawiać za tą przeprowadzką. Mało który Polak ma okazję grać w dużym klubie niezłej zagranicznej ligi, ledwie 130 kilometrów od rodzinnego miasta. Do Gorzowa Wielkopolskiego ze stolicy Niemiec będzie miał bliżej niż z Poznania.
WIĘCEJ O NIEMIECKIEJ PIŁCE:
- Paweł Wilkowicz o Viaplay: To był kosmos. Przez pierwsze miesiące praktycznie nie spałem [WYWIAD]
- Thomas Mueller nie kończy kariery. “Wkrótce podpisze umowę”
- Trela: 200 meczów, trzy wielkie firmy. Marcin Kamiński i kariera wystarczająco dobra
Fot. newspix.pl