Dawno dawno temu, w nieco innej piłkarskiej rzeczywistości, Islandia była jeszcze jedną ogórkową reprezentacją, którą po wójcikowemu wszyscy mieli za frajerów do ogolenia. Ta reprezentacja miała jednego powszechnie szanowanego rodzynka: Eidura Gudjohnsena. Piłkarza zagadkę. Niby na pierwszy, drugi i siódmy rzut oka nie grał nic wielkiego, a jednak przywdziewał latami barwy Chelsea czy Barcy, a dorobił się fanatycznego poklasku dwóch dużych angielskich stadionów. Czy to definicyjny przykład gościa, który wyciągnął ze swojej kariery więcej niż powinien? Sztandarowego wyrobnika, który jednak wdrapał się na szczyt? A może jednak w Gudjohnsenie było coś więcej, autentyczna iskra boża?
***
– Do kiedy zamierzasz grać w piłkę?
– Do grobowej deski.
Z wywiadu dla oficjalnej strony Cercle Brugge.
***
Piłkarzu, jeśli to czytasz, wyobraź sobie, że w wieku siedemnastu lat masz syna. Jeszcze nie wiadomo, czy z ciebie w futbolu cokolwiek będzie, ale już zdarzyło się, ty i twoja kobieta macie pociechę. Jeszcze jesteś w gruncie rzeczy idiotą, bo każdy w wieku siedemnastu lat jest w gruncie rzeczy idiotą, a już trzeba brać odpowiedzialność za cudze życie.
Dziecko nie jest problemem, dziecko staje się dodatkową motywacją, nieustannie kołatającą się z tyłu głowy myślą, że trzeba i że nie ma czasu na głupoty. Układasz sobie karierę, zaczyna żreć; w wieku 25 lat w jednym z wywiadów mówisz z pełnym przekonaniem, że twoim wielkim marzeniem jest zagrać z małym w piłkę. Nie w ogródku, nie na bramkę między regałem a telewizorem, ale na boisku w poważnym meczu.
Tak to wygląda z perspektywy Arnora Gudjohnsena, byłego napastnika Lokeren, Anderlechetu, Bordeaux. Snajpera co się zowie, pierwszego i największego idola późniejszej gwiazdy Chelsea. Eidur przyznał kiedyś: dla mnie tata był najlepszym piłkarzem świata, koniec kropka.
Młodszy z rodu Gudjohnsenów zadebiutował w lidze islandzkiej mając piętnaście lat i dwieście dziewięć dni, bijąc tym samym rekord. Więcej – nie ograniczył się do wpisania w księgi i statystowania, ale stał się autentyczną gwiazdą rozgrywek. Strzelał, zachwycał, starszych i większych o głowę chłopów wręcz ośmieszał.
Wkrótce, jako szesnastolatek, trafił do kadry. Tej samej kadry, w której wiodącą rolę odgrywał ojciec. Debiutował zmieniając swojego staruszka podczas meczu z Estonią w Tallinie. Nie zagrali razem tylko przez prezesa federacji, Eggerta Magnussona, który koniecznie chciał, by historyczny wspólny mecz obu Gudjonsenów odbył się na islandzkiej ziemi ku uciesze rodaków. Dwa miesiące później Islandia miała tłuc się z Macedonią w eliminacjach mundialu, więc okazja jak znalazł. Co się może stać?
Bardzo wiele. Młody Gudjohnsen złamał w międzyczasie nogę grając i groziło mu nawet zakończenie kariery. Gdy już wrócił do dyspozycji, ojciec zdążył zawiesił buty na kołku. Marzenie nie zostało zrealizowane.
Eidur też jest na szlaku do kontynuacji tej osobliwej rodzinnej tradycji: tak samo mówi, że chciałby zagrać z synami, którzy też już powoli wchodzą w wiek piłkarski. Zdążą? Szkolili się w Barcelonie, coś więc potrafią, a stary jakoś się jeszcze trzyma.
***
Szesnaście lat i gwiazdorzenie w lidze islandzkiej. Jaka ta liga by nie była, szczególnie dwie dekady temu, to jednak gdy zamiata nią taki gołowąs – o, to musi zwrócić uwagę możniejszych. Eidur zrobił mały objazd po Europie, może nie na skalę serialu “podróże z Odegaardem”, ale jednak. Był Feyenoord. Była Barcelona. Ostatecznie wybrał PSV.
PSV, które w tym samym czasie wybrał też Ronaldo, ten pierwszy oczywiście – Luiz Nazario da Lima. Wierzcie lub nie, holenderscy dziennikarze, którzy pamiętają tamten zespół i tamto PSV, twierdzą, że początkowo nie było wielkiej różnicy w talencie między jednym i drugim. Podobna półka, a przecież mówimy o Ronaldo przed kontuzjami, który był jednoosobową futbolową armią, a nie sprytnym dobijakiem z czasów Galacticos. Problem Eidura polegał jednak na tym, że jego znacznie wcześniej dopadły kontuzje.
Pogruchotana noga na młodzieżówce U18, na którą jeździł, choć grał też już w klubie (nie trzymano go na aucie, zaliczył choćby ćwierćfinał Ligi Mistrzów z Barcą) i seniorskiej reprezentacji. To wszystko każe podejrzewać casus Szymkowiaka, czyli zbyt wielkie obciążenia od najmłodszych lat, co zemściło się okrutnie.
Lekarze z PSV byli bezlitośni: powiedzieli dzieciakowi, że już nigdy nie zagra na takim poziomie jak dawniej. Wyrok, a nie diagnoza: – Wspominam tamten okres jako wyjątkowo frustrujący, mentalnie wymagający. Nie jest łatwo, gdy namacalnie czujesz, że wszyscy wokół tracą wiarę w ciebie.
Wyleczył się, ale do gry się nie nadawał. Pojechał na Islandię, ale nawet w paździerzowych rozgrywkach nie strzelał i się nie wyróżniał. – Kiedy wróciłem, nie byłem tym piłkarzem, którego ludzie pamiętali. Miałem nadwagę, braki kondycyjne, od profesjonalnego grania dzieliła mnie przepaść. Ale co ja miałem robić? Nic innego nie umiałem. Opuściłem szkołę gdy miałem szesnaście lat.
Nie ma to jednak jak stare dobre załatwianie czegoś po znajomości, prawda? Ile karier ruszyło z miejsca. Testy w Boltonie załatwił Gudjohnsenowi grający na Reebok Stadium rodak, Guðni Bergsson. Młody pojechał i stał się cud: jednym treningiem przekonał trenera Colina Todda do siebie. Nawet agent Eidura był w szoku: – Nie wiem co zrobiłeś na treningu, po prostu nie wiem, ale chcą cię z miejsca.
Todd tłumaczył po latach, że chłopak był strasznie zapuszczony, ale przebłyski jego naturalnego talentu były widoczne. Nic tylko szlifować, a wszystko wyjdzie na jaw. Choć łatwo wcale nie było. Eidur wspominając twierdzi, że początki w Boltonie uczyły go pokory, poznawania siebie, wiary, ale Todd pamięta to inaczej. Młokos tracił cierpliwość, tracił entuzjazm do treningów, wpadał w stany depresyjne, potrafił dostać karę finansową za zbędne kilogramy. Można zrozumieć – to przecież był tylko zagubiony dzieciak zmagający się z wielkimi oczekiwaniami, przechodzący przez emocjonalną huśtawkę. Eidur przy okazji powinien jednak postawić Anglikowi zgrzewkę wina, bo choć Islandczyk wśród najlepszych trenerów wymienia Advocaata, Guardiolę i Mourinho, to czarno na białym widać, że to ten koleś złapał go za kołnierz i pomógł wyciągnąć się z dna, wejść na właściwy tor.
***
Jak ty w siebie nie uwierzysz, to nikt w ciebie nie uwierzy.
Eiduro Gudjonelho. Żarty żartami: może i banał, ale prawdziwy.
***
W Boltonie wkrótce okazało się, że Todd nie jest dalekim wujem Eidura, holującym grubcia z przyczyny “bo szwagier prosił”, ale dlatego, że mają do czynienia z nieoszlifowanym diamentem. Raptem dwa lata wystarczyły, by “Gud” dorobił się może nie miana legendy, ale na pewno faworyta trybun, który zawsze może liczyć na ciepłe przyjęcie i o którym zawsze mówiło się dobrze. Szczególnie miło wspominany jest za sezon 99/00, kiedy to poprowadził Bolton do półfinałów Pucharu Ligi i FA Cup, do tego “The Trotters” wtarabanili się do play offów o Premier League – kto wie jak te by się zakończyły, gdyby nie, tradycyjnie, kontuzja Eidura. Kilka lat później, gdy Chelsea przypieczętuje mistrzostwo na Reebok Stadium, kibice Boltonu zgotują Eidurowi owację na stojąco, choć przywdziewać będzie przecież barwy “The Blues”.
Trafiał do Chelsea jeszcze przed rewolucją Abramowicza, w tym samym okienku co Jimmy Floyd Hasselbaink czy Mario Stanić – inna epoka, dość powiedzieć, że w kadrze wciąż karty rozdawał Gianfranco Zola. Ale choć Eidur był postrzegany wyłącznie jako uzupełnienie, ewentualnie inwestycja w przyszłość, to wkrótce Zolę, ikonę, lidera, chodzącą instytucję, usadził na ławce. Niemożliwe stało się możliwe.
Powodem było telepatyczne porozumienie między nim a Hasselbainkiem. Panowie tworzyli jeden z najskuteczniejszych, najbardziej zabójczych duetów Premier League tamtych czasów. W sezonie 01/02 wspólnie natłukli ponad 50 goli, to mówi samo za siebie. Dogadywali się w lot, bo i poza murawą byli bliskimi przyjaciółmi. Równie spektakularni na boisku, co podczas wspólnych wypraw na panienki czy do kasyna. Chelsea to był jego dom – on, Lampard, Terry i paru innych to byli przyjaciele zarówno do piłki, jak i do szklanki; głośno było o nich, gdy dzień po ataku terrorystów na WTC napruci chodzili po Heathrow. Tabloidy później lubiły obrzucić go błotem, napisać jakoby rzekomo miał dziecko z jakąś kobietą albo dokonywał nazistowskiego gestu pozdrowienia. Potwierdzone jest jednak, że Eidur w kasynie potrafił przepuścić kilkaset tysięcy w jedną noc, a dorobił się kilkumilionowego manka. Później kajał się w prasie: – Zacząłem grać, by zabić nudę. Nim się obejrzałem miałem długi. Wiem, że hazard wciąga błyskawicznie, zarazić się nim jest łatwo i chcę by mój przykład był ostrzeżeniem, aby do tej rzeki nie wchodzić.
Wkrótce pojawiła się na Stamford Bridge góra rosyjskich pieniędzy i Islandczykowi przyszło rywalizować z Crespo, Mutu, Keżmanem, Szewczenką, Drogbą. Trochę inny rozmiar kapelusza, szczególnie, że na nich w pewnym sensie stawiać trzeba było, bo trafili za gigantyczne pieniądze, musieli dostać szansę. Ale udało mu się przetrwać nawałnicę nowych twarzy, zostać w przemeblowanej drużynie. Zdobył dwa mistrzowskie trofea, kilkudziesięcioma golami i asystami w sukcesach nie przeszkodził. A że pod koniec Mourinho rzucał go po całym boisku i Islandczyk nie zagrał chyba tylko na bramce oraz nie wystąpił w roli magazyniera? Że do dziś wypominana jest mu tu i ówdzie spartaczona stówka z półfinału LM z Liverpoolem? Aj tam. Nieważne. W Chelsea i tak zawsze będzie miał szacunek. Blisko trzysta meczów ma swoją wymowę. Fakt, że figurował na 81 miejscu najlepiej zarabiających sportowców Wielkiej Brytanii również pokazuje, że Abramowicz go cenił.
Być na wylocie z Chelsea i trafić do Barcy?! Chłop w czepku urodzony. Oczywiście, że powiedział tak.
***
W Barcelonie miał wejść w buty Henrika Larssona. Stać się pożytecznym, potrafiącym dać kopa z ławki dżokerem, posiadającym nieszablonowy jak na Barcę zestaw umiejętności. Oto ktoś, kto potrafi zbić tę piłkę pałętającym się pod nogami konusem, oto trochę zadaniowej siły.
Trafiał jeszcze do Barcelony Riijkaarda, a jak się dobrze zastanowić, to między różnymi klubami jest więcej różnic niż między Barcą Rijkaarda a Barcą Guardioli. Ta druga miała jasno określoną filozofię i styl gry, ta pierwsza była gwiazdozbiorem, którego symbolem Ronaldinho. Jak gwiazdy się zestroiły, to żarło, ale nie było w tym głębszej filozofii.
Visca Islandia! Bajeczny gol na otwarcie przygody z Hiszpanią, trzeba mu przyznać
Czy Eidur się sprawdził, nawet biorąc pod uwagę, że rolę miał niewymagającą, drugoplanową? Zdania wśród kibiców są podzielone. Jedni twierdzą, że robił to, co do niego należało, a przy okazji miał smykałkę do strzelania ważnych goli. Inni natomiast uważają go do spółki z Czyhryńskim i Hlebem za sztandarowy przykład złej polityki transferowej, kiedy zagraniczny szrot blokował miejsce młodzieżowcom, a Islandczyk był pomyłką bo nigdy nie prezentował klasy na miarę Barcelony.
Niemniej jednak pod Pepem wygrał Ligę Mistrzów. Odczarował tym samym rodzinne zmory: ojciec w sezonie 1984 grał w finale UEFA Cup, gdy Anderlecht mierzył się z Tottenhamem. Wszystko rozstrzygnęła seria jedenastek, a Arnor zmarnował kluczowe uderzenie. Zostały mu też wspomnienia, o Messim, że to normalny koleś, który woli playstation od buszowania po klubach, który pozostał po prostu chłopakiem zakręconym na punkcie piłki. Rajd Messiego ala Maradona, po którym kamera uchwyciła, jak w zdumieniu łapie się za głowę. Guardiola z konsekwentnym wbijaniem mentalności zwycięzcy do głów swoich podopiecznych. Wreszcie gol strzelony Chelsea na Stamford Bridge, po którym się nie cieszył. I czuł się dziwnie widząc, jak kumple Terry i Lampard leżą sfrustrowani na murawie.
Prawda jest jednak taka, że w Boltonie i Chelsea czuł się jak u siebie, tutaj nigdy. Tam miał za sobą legion kibiców, tutaj był szeregowcem. Dość powiedzieć, że już po pierwszym roku publicznie wypowiadał się w prasie, że właściwie to gdyby zgłosił się Man Utd, to on całkiem chętnie odejdzie. Ten mariaż na pierwszy rzut oka był dość osobliwy i nigdy tej szufladki nie opuścił. Ot, eksperyment, który nie spalił pracowni, ale jednak okazał się dość jałowy.
Nie tak jałowy jednak, jak kolejne lata w wykonaniu Islandczyka. Jeśli na Camp Nou czuł się nieswojo, to u kolejnych pracodawców był marsjaninem.
***
Ronaldo kontra Messi? Bardziej imponuje mi Scholes niż Ronaldo. CR7 to fantastyczny zawodnik, ale Scholes jest najbardziej kompletnym piłkarzem jakiego widziałem. Oczywiście, że gracze jak Ronaldo czy Messi mogą zmienić obraz gry jednym zagraniem, ale w piłce chodzi przede wszystkim o kto najmocniej w pozytywny sposób potrafi wpłynąć na funkcjonowanie zespołu, a tutaj niezwykle wpływowi byli tacy gracze jak Scholes czy Giggs.
***
– Ale mamy transfer. Ale mamy zakup! Kibice oszaleją z radości, co nie John?
– Tak jest, panie Pulis.
– A rywalom zmiękną kolana?
– Oczywiście, panie Pulis.
– Ale chwila, dlaczego podchodzi do nas ten łysiejący człowiek?
– To Eidur Gudjohnsen.
– Nie, Eidur jest gwiazdą, od której popisów oszaleją kibice. Ten facet ma brzuszek.
– To Eidur Gudjohnsen, panie Pulis.
Podśmiechujki z Eidura przybierały nawet formę fan fiction, zaimprowizowałem wam to, co potrafili płodzić na temat Islandczyka fani Stoke. Katastrofa w “The Potters” była poprzedzona katastrofą w Monaco, katastrofą w Tottenhamie, a zwieńczona katastrofą w Fulham. Wszędzie był ten sam schemat: wielkie oczekiwania, chęć oglądania u siebie zawodnika o najwyższej marce, a potem zawód, bo ten gość prezentuje się jak byle rezerwowy. Zostało nazwisko, wydmuszka, ktoś wyłączył umiejętności, a do tego dochodziły niesnaski, jak na przykład wspomniane wojenki z Pulisem, na którego Eidur otwarcie narzekał, że pod jego wodzą piłkarze grają – cóż – chujową piłkę; z kolei szkoleniowiec odbijał, że Gudjohnsen jest grubasem.
Błyskawicznie jechał w dół, jego agent złożył ofertę nawet Leśnodorskiemu, co przyznawał Bodzio L w Przeglądzie Sportowym. Spróbował niżej, przymierzając ligę grecką i AEK. Zesłanie, ale sympatyczne: 2500 kibiców witało go na stadionie Eleftherios Venizelos. Przyjemnie, prawda? Szybko poskładała go jednak kontuzja i skończyło się na jednym trafieniu w kilkunastu meczach. Poszedł do Cercle Brugge, czyli ekipy na poziomie niższych stanów Ekstraklasy, tutaj przeżył mały renesans i ściągnął go bardziej znany klub zza miedzy, ale i w Club Brugge skasowano go na treningu i miał kilka miesięcy z głowy.
Chciał skończyć wtedy nawet karierę. Padły banały o najtrudniejszej decyzji w życiu, o wielkim pożegnaniu, ale potem – wrócił. Nie jest najlepszy w kończeniu karier, tę reprezentacyjną też już zawiesił po porażce z Chorwatami w play-offach o mundial, by w tym roku powrócić.
Nie dostał się jednak za zasługi. Przed wyjazdem do Kazachstanu przetoczyła kadrę Islandii plaga kontuzji, a on, cóż, znowu był w formie, tworząc z Emilem Heskeyem w Boltonie duet dziadków, duet jak przywieziony do 2015 DeLoreanem.
***
Szesnaście lat nie minęło jak jeden. Półtora dekady, ale kibice nie zapomnieli. Choć miał tyle nieudanych przygód za sobą, choć kolejne kontuzje kładły go na łopatki, choć właśnie pół roku był bez klubu, to gdy tylko padł pomysł “Eidur znowu na Reebok Stadium” kibice zareagowali błyskawicznie. W ankiecie 91% głosowało za. Neil Lennon: – Eidur grał już praktycznie półamatorsko. Spotkaliśmy się z nim i powiedzieliśmy mu, że według nas ciągle to ma. Niech przyjdzie na trening i zobaczy jak mu się spodoba.
Przyszedł i spodobało się. Przetrzebiony kontuzjami Bolton stawał w szranki o utrzymanie w Championship z dziadkami Heskeyem i Gudjohnsenem na pierwszej linii. I dali radę, ciągnęli w ofensywie ten wózek. A Jeszcze “Gud” w swoim stylu spróbował poszaleć w pucharach: tym razem Bolton rzucił wyzwanie Liverpoolowi, a Eidur strzelił “The Reds” bramkę. Jeden kwietniowy tydzień był tygodniem chwały absolutnej. Najpierw wraca do kadry i jest to powrót z bramką na Astana Arena. Potem świętuje narodziny czwartego dziecka, a jeszcze dzień póniej wejdzie z ławki i uratuje wynik z Blackpool.
Teraz wybrał ostatni tłusty kontrakt, czyli przygodę w Chinach. Romantyzmu nie ma, romantyzm skończył się w poprzednim sezonie, ale tylko klubowo: póki są powołania do reprezentacji, dziadek Eidur to historia cokolwiek nastrojowa. Wytrzyma do Euro? Bardzo możliwe. Jasne, że Islandia ma swoją złotą generację, ale też nie przesadzajmy: w wielu miejscach tuż za pierwszą jedenastką czają się przeciętniacy. Za zasługi nikt go nie zabierze, z przodu rywalizacja jest, ale ten stary lis ciągle przekonuje, że potrafi coś wnieść.
***
Łatwo o nim powiedzieć, że to definicyjny przykład gościa nie jakiegoś super, ale który jednak przewinął się przez klubowe szczyty w ważnych rolach, w dodatku ofensywnych. Ale jest w jego historii ta dziwna moc, bo przecież od samego zarania wpadał na kontuzje i przeróżne przeszkody. Wcale nie prowadził zawsze wzorowo sportowego trybu życia. Nie należał do największych pracusiów, potrafił pyskować trenerowi, który wyciągał go z bagna. Jest tysiąc powodów, przez które ta kariera powinna być nieporównywalnie mniej donośna, a jednak jest jaka jest – może to najlepszy dowód na to, że jednak było w nim coś więcej? Bez prawdziwej iskry nie udałoby się.
Leszek Milewski