Czasem wprost nie dowierzamy, w jak dziwne sytuacje potrafią wplątać się piłkarze. Jak nie odpalanie fajerwerków w domu, to prowadzenie po pijaku, jak nie zamieszanie z urzędem skarbowym, to przypał z bukmacherką. Takie przygody, jak ta, która przytrafiła się Michaelowi Gregoritschowi, to niezła inspiracja dla scenarzystów paraseriali typu „Dlaczego ja?”. Niewinny flirt, groźby, a na końcu szantaż na grubą kasę – tak pokrótce można streścić niedawną historię młodego piłkarza HSV.
Wyobraźcie sobie na moment, że jesteście Michaelem. Macie 21 lat, właśnie gracie swój pierwszy sezon w Bundeslidze. Życie piłkarza, jakie jest – wiadomo. Obowiązki są, ale nie ma też ich na tyle, by nie znaleźć czasu na – jak to się ładnie mówi – regenerację. No i z nudów chwytacie za telefon i instalujecie WhatsAppa (taka aplikacja do rozmów). Podbijacie do przeróżnych dziewczyn. Trafiacie na jedną, z którą gada wam się całkiem nieźle. Na tyle, że chcecie przenieść tę znajomość do realu. Ale zamiast z nią, spotykacie się z… jej mężem.
Czyli z człowiekiem, który – delikatnie to ujmując – raczej nie specjalizuje się w kulturalnych negocjacjach. Krzyczy, wygraża, niemalże chce was pobić. I potem spotykacie się z nim po raz drugi. Z nim, i z jego kolegą. Takim, co to na siłowni bywa trochę częściej niż od święta. I słyszycie, że macie zapłacić. I to nie mało, bo… 200 000 euro. Przecież jesteście piłkarzami, a wiadomo, że wszyscy piłkarze mają szufladę skarpet poupychaną eurówkami. Ostatecznie kierujecie się rozsądkiem i dajecie karkom cztery tysiące.
Sami przyznacie – niezły bajzel. Ale to jeszcze nie koniec. Sprawa trafiła do sądu, młodzian z HSV zamierza walczyć o swoje. Sam odmawia komentarza, a obrońca oskarżonych na łamach „Bildu” zapewnia, że po przesłuchaniu piłkarza wszystkie zarzuty pod adresem jego klientów runą jak domek z kart. Niejeden by odpuścił te cztery koła, ale to dobrze świadczy o Austriaku, że chce mu się bić w sądzie. Choćby po to, żeby – parafrazując klasyka – jak najmniej wydymanych chodziło po mieście.