Reklama

Trela: Projekt z datą ważności. Zamykające się okno możliwości Bayeru Leverkusen

Michał Trela

06 marca 2025, 10:16 • 10 min czytania 3 komentarze

Największa różnica między Bayernem Monachium a Bayerem Leverkusen to perspektywy. Nie wyjdzie Bayernowi z Vincentem Kompanym, spróbuje z innym trenerem. Nie trafi z jednym transferem, poprawi następnym. Odpadnie z Ligi Mistrzów, spróbuje za rok. W przypadku Bayeru Leverkusen każda zmarnowana szansa może być tą ostatnią. Dlatego klęska w Monachium musi smakować tak gorzko.

Trela: Projekt z datą ważności. Zamykające się okno możliwości Bayeru Leverkusen

W pierwszym meczu jego drużyna wykonywała dwa rzuty karne, co zawsze, niezależnie od przebiegu gry, ułatwia osiągnięcie korzystnego wyniku. W drugim remis uratowała z jedenastki w ostatniej minucie. W trzecim miała naprzeciw kompletnie dysfunkcyjnego rywala, znajdującego się w stanie wewnętrznego rozkładu. W czwartym powinna była przegrać. Remis uratowała cudem, a bramkę zdobyła po fenomenalnym strzale z dystansu, który trudno byłoby zaplanować. W piątym przez kilkadziesiąt minut grała w przewadze liczebnej. W szóstym otarła się o perfekcję, ale to jednak rywal osiągnął korzystny wynik.

Reklama

Sporo mówiło się przed meczem Bayernu Monachium z Bayerem Leverkusen o patencie Xabiego Alonso na najgroźniejszego rywala. Ale jak często bywa, patent zaczyna być widoczny, dopiero gdy wszystkie mecze wrzuci się do jednego worka i oceni jedynie po wyniku, zapominając o przebiegu. W rzeczywistości wygraną od porażki oddzielał czasem łut szczęścia, jakiś mikroskopijny detal. To dlatego Vincent Kompany, pytany o problemy z Bayerem, które zaczęły się jeszcze przed jego rządami w Bayernie, mówił, że każdy z meczów był odrębną historią.

Jednym z najpiękniejszych i najbardziej użytecznych niemieckich słówek jest zbitka „jein”, oznaczająca „i tak i nie”. To właśnie tym słowem mogliby odpowiadać piłkarze Bayeru Leverkusen, pytani, czy 0:3 w Monachium jest wynikiem zasłużonym. Z jednej strony przewaga optyczna gospodarzy była na tyle wyraźna, że ich przekonująca wygrana wydaje się sprawiedliwa. Z drugiej, tylko pierwsza bramka padła po akcji, w której od A do Z można by podziwiać kunszt graczy Bayernu – doskonałe dogranie Michaela Olise i wzorcowe wygranie pojedynku powietrznego oraz uderzenie głową Harry’ego Kane’a. Dwa kolejne gole to wydarzenia na tym poziomie niemal niespotykane. Bramkarz wypuszczający pod nogi rywala łatwą do złapania piłkę. Obrońca łapiący wpół rywala w polu karnym. Do tego przypadkowa, choć bezdyskusyjna czerwona kartka. Wszystko, co mogło w drugiej połowie pójść dla Bayeru źle, poszło. W normalnych warunkach, przy takiej samej grze, przegraliby w Monachium 0:1 i sprawa awansu byłaby w pełni otwarta. Jakby wszystkie pokłady szczęścia, które wykorzystali w trakcie serii sześciu meczów bez porażki z Bayernem, obróciły się przeciw nim w kilkanaście minut.

Kopciuszek Modern Football

Nie jest oczywiście tak, że poza pierwszym golem Bawarczycy nie stwarzali szans. Oddali 17 strzałów. To wystarczająco wiele, by mówić o dominacji. Wynik w golach oczekiwanych 2,98 też pokazuje, że dochodzili do wielu korzystnych okazji. Dwa razy Bayern obijał poprzeczki. Pal sześć główkę Jamala Musiali po rzucie rożnym, ale sytuacja Joao Palhinhi z ostatniej minuty miałaby szansę zostać tak ikoniczną, jak pudło Ousmane’a Dembele w rywalizacji Barcelony z Liverpoolem, gdyby tylko Bayer był w stanie w rewanżu odrobić straty.

Jeśli jednak trzymać się sztywno wyniku w golach oczekiwanych, łatwo zauważyć, że połowę pokaźnego dorobku stanowi rzut karny i strzał Musiali z bliska po wpadce Mateja Kovara. Czyli sytuacje sprezentowane przez rywala. Bez nich miał oczywiście Bayern mnóstwo strzałów, główkę Leona Goretzki po rzucie wolnym jeszcze przy stanie 0:0, rajd Leroya Sane, gdy na moment przypomniał sobie, jak jako nastolatek tańczył na Santiago Bernabeu w barwach Schalke. Nie tylko futbol jako całość, ale i ta konkretna rywalizacja widziała już jednak takie mecze, w których żadna z tych okazji nie kończy się golem, Bayern strzela tylko z główki Kane’a, Bayer odpowiada zaś trafieniem w sytuacji sam na sam Jeremiego Frimponga, którego świetnie zatrzymał Manuel Neuer, naprawiając błąd Dayota Upamecano i kończy się 1:1. A w mediach wciąż dominuje narracja o patencie Alonso na Bayern. Co pokazuje, że środowy mecz aż tak mocno nie odbiegał od wszystkich poprzednich, jakie Bayer stoczył z Bayernem. Po prostu tym razem Leverkusen nie miało szczęścia, jakie miało choćby w jesiennym meczu ligowym w Monachium, czy w grudniowym starciu pucharowym.

Wciąż trudno oczywiście obsadzać Bayer w roli kopciuszka. Bajkowej historii, która mogła wprowadzić trochę ożywienia na zatęchłe szczyty światowego futbolu. Sama nazwa klubu wskazuje, że romantyzmu nie ma tu za wiele, jest za to wielki koncern farmaceutyczny. Bayer gra według innych reguł niż reszta Bundesligi. Nie obowiązuje go zasada 50+1. Jeśli wygeneruje stratę, może liczyć na finansową szprycę firmy-matki, podczas gdy inni, włącznie z Bayernem, jeśli chcą przedłużyć jakiś kontrakt albo kupić zawodnika, muszą sami zdobyć na to pieniądze z rynku. W tym sensie jest to co najwyżej „romantyzm modern football”, w którym Kopciuszek może zostać królową balu, ale tylko jeśli przejdzie wcześniej szereg kosztownych operacji plastycznych. Dlatego w tę narrację, jako utraconej szansie na niespodziewaną historię w Lidze Mistrzów, nie warto iść. Ale na pewno jest to zaprzepaszczona historyczna szansa samego klubu z Leverkusen.

Przesądzony los Ikara

Przed meczem trudno było wskazać w tej rywalizacji faworyta, a łatwo było wyszukać argumenty za zwycięstwem Bayeru. Uczciwie byłoby stwierdzić, że przystępowali od niej, mając mniej więcej po 50 procent szans, co dla każdego niemieckiego rywala Bayernu już jest wielkim osiągnięciem. Ich poprzednie mecze rozstrzygały detale. Ale jest jedna rzecz, która potężnie różni obu wielkich rywali z ostatnich dwóch lat w Niemczech. Bayern jest i pozostanie klubem docelowym. Takim, w którym piłkarz światowej klasy może rozegrać całą karierę, nigdzie się nie ruszając i zejść z boiska piekielnie utytułowany jako gwiazda i legenda tej dyscypliny. Bayer Leverkusen takiej możliwości nie ma. Jego wielkość jest ograniczona czasowo. Nie wiadomo, czy skończy się za dwa miesiące, za czternaście, czy jeszcze trochę później, a może już się skończyło. Ale przedsięwzięcie „wielki Bayer Leverkusen” ma datę ważności.

Problem ze stworzeniem w niemieckiej piłce prawdziwego „Der Klassikera”, niemieckiego El Clasico, który elektryzowałby cały świat, nie polega na niewielkiej sile oddziaływania Bundesligi w skali światowej, lecz na kruchości wszystkich projektów próbujących kwestionować monachijską hegemonię. Tytuł „Bayern-Jaeger”, „łowca Bayernu”, jakim określa się w niemieckich mediach lidera grupy pościgowej, jest przechodni. W latach 70. głównym konkurentem była Borussia Moenchengladbach, potem Hamburger SV, FC Koeln, momentami FC Kaiserslautern, Schalke, Werder Brema, czy Bayer Leverkusen. Stosunkowo długo w tej roli utrzymywała się Borussia Dortmund, czasem aspirował do niej RB Lipsk, teraz miano dzierży znów, jak na przełomie wieków, Bayer. Ale każdy wie, że skończy się jak zwykle, stopieniem skrzydeł tego, kto spróbował podlecieć za blisko słońca. Bayern nie wygra Ligi Mistrzów z tym trenerem, to wygra z następnym. Nie trafi z transferami tego lata, poprawi następnego. W Bayernie zawsze, nawet po najgorszej klęsce, jest jakieś jutro, kiedy można wszystko naprawić. Jego krajowi rywale któregoś dnia przekonują się, że już nigdy nie będzie takiego lata.

Nieznany jest tylko dokładny scenariusz rozpadu. Którego dnia odejdzie Alonso i do jakiego samolotu wsiądzie? Czy w Leverkusen będzie jeszcze wtedy Florian Wirtz? Kiedy Granit Xhaka zacznie wykazywać oznaki starzenia i który z piłkarzy zechce jako pierwszy skonsumować sukcesy, jakie osiągnął w Leverkusen? Na razie najpoważniejszy ubytek z niezwykłej zeszłorocznej drużyny to odejście Odilona Kossounou do Atalanty Bergamo. Ale doskonale wiadomo, że na tym się nie skończy.

Szczęśliwy zbieg okoliczności

Tego typu historie oparte są zawsze o świetne struktury, doskonały skauting, mądrego prezesa, skutecznego dyrektora sportowego i znakomite szkolenie. To wszystko oczywiście bardzo ważne i bez tego pewnie nie udałby się skok na szczyt. Ale o gigantycznych sukcesach decydują konkretni ludzie. Jednostki, które akurat spotkały się w tym jednym miejscu w tym samym czasie i przez chwilę podążały jednocześnie w tym samym kierunku, zanim każda rozjechała się w swoją stronę. Siła Bayeru ostatnich dwóch lat oparta jest o to, że udało się mu zatrudnić przyszłego trenera światowej klasy dopiero zmierzającego na szczyt. Normalnie fachowcy pokroju Xabiego Alonso nie spoglądają na kluby formatu Leverkusen. Chyba, że są dopiero na początku drogi i czują, że sami mają jeszcze czego się nauczyć. Gdy już się nauczą, nigdy już w klubach z tego poziomu pracować nie będą.

Klub będzie oczywiście próbował powtórzyć historię sukcesu, namierzyć kolejnego zdolnego trenera w podobnym momencie rozwoju. Ale zwykle okazuje się, że tak dużego formatu postać, wykazującą równie duży trenerski talent, udaje się temu samemu klubowi namierzyć tylko raz. Borussia Dortmund swojego wcielenia Juergena Kloppa szuka już od dekady. FC Porto stawiało na wielu zdolnych trenerów własnego chowu, ale od dwóch dekad nie przytrafił się jej żaden Jose Mourinho. Barcelona, klub przecież z zupełnie innej półki, też próbowała powtórzyć historię sukcesu Pepa Guardioli i drugiego takiego jak on nie znalazła. Bo tacy nie rodzą się na kamieniu.

To samo tyczy się piłkarzy. Oczywiście, że Bayer ma wielu dobrych, którzy mogą zrobić ładne kariery. Ale przecież Lukas Hradecky, Jonathan Tah, Piero Hincapie, Exequiel Palacios, Jeremie Frimpong, Patrik Schick czy Amine Adli byli już w Leverkusen przed Xabim Alonso i zajmowali miejsce w strefie spadkowej. Nie jest to więc tak wyjątkowa grupa, by nie mogła grać znacznie gorzej. Wyjątkowe są w niej trzy postaci. Alonso poza boiskiem, a Wirtz i Xhaka na boisku. Jeden i drugi, choć z piłkarsko innych pokoleń i bajek, trafili się Bayerowi jak ślepej kurze ziarna.

Nigdy nie będzie takiego lata

Oczywiście, że Bayer świetnie szkoli i diagnozuje talenty. Wszak krótko przed tym, jak nastał czas Wirtza, wydawało się, że Kai Havertz to tamtejszy talent stulecia. Ile razy może się jednak udać przejęcie światowej klasy szesnastolatka z okolicy za grosze? Ile razy na pokolenie piłkarz, któremu wieszczy się, że będzie kiedyś kandydatem do Złotej Piłki, rodzi się w Nadrenii, kilkanaście kilometrów od stadionu Bayeru? Ile razy uda się go podebrać sąsiadowi? Dlatego Musialę i Wirtza nazywa się w Niemczech pokoleniowymi talentami, bo tacy jak oni trafiają się raz na pokolenie. Gdyby trafiali się częściej, Bayern nie chciałby uczynić z Wirtza jednego z najdroższych piłkarzy w historii futbolu, zwyczajnie znalazłby innego, tańszego.

I wreszcie Xhaka, lider tej drużyny, odciążający Wirtza od boiskowej roboty i pozaboiskowej odpowiedzialności. Kapitan, lider, u którego boku ofensywna gwiazdka może się skupić na czarach, bo on weźmie na siebie całą resztę. Jego obecność w Leverkusen to oczywiście zasługa świetnej pracy wielu osób, ale w gruncie rzeczy także ślepy traf, coś jednorazowego, nie do powtórzenia. Bo ile razy uda się przejąć klubowi formatu Leverkusen lidera drugiej linii czołowego klubu Premier League, który w Arsenalu rozegrał prawie 300 spotkań? Ważnych piłkarzy, których czołowe angielskie kluby oddają teoretycznie w szczytowych momentach, spodziewając się nadchodzącej obniżki formy, jest wielu. Ale prawie każdy z nich po kontrakcie w Anglii i walce na najwyższym sportowym poziomie decyduje się na jakiś suto nagradzany kontrakt w ciepłym miejscu, a niekoniecznie przejście do ambitnego klubu z Nadrenii. „Kogoś w stylu Xhaki” chcieliby mieć i w Dortmundzie i w Lipsku, przecież finansowo nie muszą się chować przed Bayerem. Łatwiej jednak rzucić takie hasło niż wskazać, kto konkretnie miałby to być. Zastąpić każdą z takich postaci jest dla klubu z Leverkusen i każdego innego tego formatu niemożliwością. Spotkanie Alonso, Wirtza i Xhaki w jednym czasie i miejscu to zbieg okoliczności, który będzie się wspominać przez lata. Ale też tylko migawka w historii futbolu.

Dlatego w tym korzystnym dla siebie okienku trzeba spróbować wygrać jak najwięcej. Bayer niemożliwe już zrobił, zdobywając przed rokiem mistrzostwo Niemiec bez porażki i dokładając do tego puchar. Ligi Europy zdobyć się nie udało po porażce w finale z Atalantą. Wbrew wszelkim sygnałom szczęśliwą konstelację udało się rozciągnąć na kolejny rok, w którym Bayer utrzymał bardzo wysoki poziom. Osiem punktów straty do Bayernu jest złudne, bo Bayer wciąż rozgrywa drugi wśród swoich najlepszych sezonów w historii występów w Bundeslidze. Na krajowym podwórku przez ostatnie półtora sezonu Bayer przegrał jeden mecz, co jest wynikiem wręcz absurdalnym. Jest faworytem do obronienia Pucharu Niemiec. Ligi Mistrzów zawojować pewnie już się nie uda. Nie dlatego, że Bayer jest niedojrzały, niegotowy, Xabi Alonso zagrał bez napastnika albo Bayern pokazał miejsce w szeregu. To wszystko oczywiście po części prawda, ale jednocześnie dorabianie ideologii po fakcie, gdy zna się już wynik. Frazes, za którego użycie w popularnym niemieckim programie telewizyjnym trzeba wrzucać pieniądze do skarbonki, jest w gruncie rzeczy bardzo prawdziwy. „Fussball ist ein Tagesgeschaeft”. Futbol to codzienny biznes. Nie liczy się przeszłość, nie ma znaczenia przyszłość. Jedyne ważne to dyspozycja dnia. A Bayer jednym złym dniem zaprzepaścił szansę, która może się nie nadarzyć już nigdy.

WIĘCEJ O LIDZE MISTRZÓW:

Fot. Newspix.pl

3 komentarze

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Liga Mistrzów

Hiszpania

Szczęsny rozbrajająco szczery: „Rekord Barcelony? Niestety mój”

Wojciech Piela
4
Szczęsny rozbrajająco szczery: „Rekord Barcelony? Niestety mój”
Reklama
Reklama