Reklama

Trela: Boguncja. Rekordzista w gubieniu kart kredytowych podbija Bundesligę

Michał Trela

Autor:Michał Trela

11 stycznia 2025, 10:11 • 10 min czytania 1 komentarz

Grał na Islandii i Malediwach. Jest synem znanego prezentera telewizyjnego, więc świata mediów nie trzeba mu tłumaczyć. Twierdzi, że na szukaniu zagubionych rzeczy stracił rok życia. Oprócz tego Bo Henriksen jest najbardziej szalonym trenerem Moguncji od czasów Juergena Kloppa. Rewelacja Bundesligi po latach znów gra heavy metal.

Trela: Boguncja. Rekordzista w gubieniu kart kredytowych podbija Bundesligę

Kiedyś zadzwonili do mnie z banku, że moje 155 zgubionych kart kredytowych to rekord Danii. A to było parę lat temu, więc od tego czasu jeszcze kilka doszło – opowiadał Bo Henriksen w „11Freunde”. Trener FSV Mainz twierdzi, że łącznie rok życia stracił na szukaniu rzeczy, które zgubił: kluczy, pieniędzy, swetrów, butów, wszystkiego. To anegdota, która miała pokazać, że nie ma wielu dziedzin, w których Duńczyk byłby szczególnie dobry. Poza byciem Bo Henriksenem. Ale w miejscu, które pokazało światu Juergena Kloppa i Thomasa Tuchela, właśnie tego potrzebowali. Pozytywnego szaleństwa, które obudziło z letargu całe miasto i klub po piętnastu latach staczający się do drugiej ligi.

Jego ojciec był znanym sportowym prezenterem w Danii. Syn nazywa go nawet jednym z najlepszych dziennikarzy na świecie. Jak działają media, nie trzeba mu więc tłumaczyć.

Jeśli każdy – dziennikarze i wszyscy inni – źle o nich mówią, jeśli wracają do domu i odbierają telefon od rodziców, którzy pytają, dlaczego znowu przegrali, jeśli dzień później czytają gazety i wszyscy piszą o nich źle, to się ciągle nakręca. Zawodnicy sami zaczynają myśleć, że są kiepscy. To dla nich trudne. Zwłaszcza dla młodych. Niektórzy z naszych mają 19 lat. Wyobraź sobie coś takiego, gdy masz 19 lat. Dziś, gdy piłkarze nie mogą żyć bez mediów społecznościowych. To niełatwe. Trudno być młodą osobą w tym światku – przekonywał w rozmowie z „The Athletic”. Dlatego objąwszy drużynę, która z 21 meczów wygrała jeden, wiedział, że przede wszystkim musi zmienić ogólną atmosferę. Nie tylko w zespole, ale też wokół niego.

Może na konferencjach prasowych byłem trochę zbyt nakręcony, ale chciałem pobudzić całą okolicę – opowiadał. Spontanicznie na godzinę przed ważnym domowym meczem zaczął rozkręcać doping na stadionie, by atmosfera była gorąca już na rozgrzewce. Dawniej, w czasach Juergena Kloppa, Moguncja uchodziła na mapie niemieckiego futbolu za kocioł czarownic albo przynajmniej wioskę Galów. Na starym stadionie Bruchweg w środku miasta zbierała się cała okolica, by dać swoim chłopakom trochę ognia. Nie ma przypadku, że najsłynniejszy trenerski wychowanek tego klubu dał się poznać światu, jako wulkan energii. Tam, gdzie startował, potrzeba było trybuna ludowego. Moguncja to miasto karnawału, zabawy, odrobiny szaleństwa. Nie przez przypadek to tam na meczach można często zobaczyć kibiców wyjętych żywcem z galerii osób pozytywnie zakręconych. W strojach takich, jakby przychodzili na mecz prosto z balu przebierańców.

Reklama

Mit Bruchweg Boys

Z czasem to zanikło. Klub, po tym, jak po raz pierwszy w historii awansował do Bundesligi, chciał się rozwijać. W pierwszej dekadzie tego stulecia zbudował nową arenę. Archetyp tego, jak dziś buduje się stadiony. Daleko za miastem. W środku niczego. Podobny do wszystkich innych obiektów budowanych w tych latach. Z klubu, robić globalną karierę, odszedł Klopp. Jego Bruchweg Boys pozostali w świadomości miejscowych mitem. Wspomnieniem z młodości, która już była i nie wróci więcej. Nawet jeśli FSV Mainz najlepsze lata miało dopiero przed sobą, nawet jeśli z Thomasem Tuchelem przebiło osiągnięcia Kloppa i ustabilizowało się w lidze tak mocno, że zostało wzorem dla wszystkich innych małych i średnich klubów w Niemczech, coraz bardziej popadało w nijakość, ligową szarzyznę. A na bezdusznej arenie z rzadka udawało się wytworzyć gorącą atmosferę.

Rachunek za postępujące przeciętnienie miał nadejść już w 2021 roku, gdy drużyna po beznadziejnej rundzie jesiennej leżała w strefie spadkowej. Przeprowadzona wówczas akcja dopiero po fakcie okazała się ratunkową. W zimie chodziło raczej o powrót do korzeni przed nieuchronnym, jak się wydawało, spadkiem do 2. Bundesligi. W roli dyrektora sportowego sprowadzono Martina Schmidta, lubianego byłego trenera pierwszej i drugiej drużyny FSV. Szefem działu sportowego uczyniono Christiana Heidela, twórcę wszystkiego, co w klubie najlepsze, znanego jako odkrywcę trenerskich talentów Kloppa i Tuchela. Posadę szkoleniowca powierzono natomiast byłemu piłkarzowi Bo Svenssonowi, który w spektakularny sposób uratował drużynę przed spadkiem. Nigdy wcześniej ani później nie udało się to zespołowi mającemu na półmetku ledwie siedem punktów. Euforia trwała, a w dwóch kolejnych sezonach Moguncja finiszowała w górnej połowie tabeli, wracając do stabilizacji.

Niewiele wskazywało, że projekt Svenssona nagle runie. Jego zespół rozegrał jednak rundę, która w futbolu czasem się po prostu przytrafia. Kontuzje ważnych zawodników. Brak szczęścia, a potem jeszcze trochę pecha. Złe decyzje sędziowskie. Błędy indywidualne. Minimalnie słabsza forma liderów. Zasadniczo drużyna nie grała źle. W tabeli punktów oczekiwanych zajmowała miejsce w środku stawki. Wyliczenia algorytmów wskazywały, że powinna była mieć jakieś piętnaście punktów więcej. Trener nie miał już jednak energii, by raz jeszcze odkręcić tę spiralę negatywnych doświadczeń. Sprawiając wrażenie pustego w środku, po emocjonalnym komunikacie, poprowadziwszy zespół w przeszło stu meczach, odszedł ze stanowiska. Jan Siewert, który go zastąpił, wygrał raptem jeden z dwunastu meczów. Sytuacja znów, jak dwa lata wcześniej, stała się opłakana.

Z Islandii na Malediwy

To doprawdy ironia losu, że w identycznej sytuacji, ten sam klub, znów sięgnął po trenera z Danii o imieniu Bo, osiągając równie zaskakujący sukces. W przeciwieństwie do Svenssona, który sporą część kariery spędził w Moguncji i znał klub, zatrudnienie Henriksena było owocem skautingu. Duńczyk przebijał się do czołowych lig Europy szczebel po szczeblu, zaczynając na samym dole. Już jako przeciętny piłkarz szykował się do roli trenera. Największym jego boiskowym sukcesem było zdobycie z prowincjonalnym 5-tysięcznym Herfolge mistrzostwa Danii, co do dziś uchodzi za jedną z największych sensacji w dziejach tamtejszego futbolu. Sezon później drużyna spadła i zbankrutowała, a kontrakty wszystkich piłkarzy rozwiązano. Jan Molby, były piłkarz Liverpoolu, którego ojciec Henriksena zatrudniał do pracy w duńskiej telewizji, spytał go przy okazji, czy jego syn nie chciałby pograć w klubie, który prowadził. Tak Bo Henriksen wylądował w IV lidze angielskiej.

Kopał jeszcze na Islandii i Malediwach, gdzie – jak twierdzi – nie dostawał pieniędzy, ale cieszył się, mogąc przez kilka miesięcy mieszkać na rajskiej wysepce w najdroższych kurortach, za które i tak nie zdołałby zapłacić. Nastawiał się na poznawanie różnych kultur, co potem wykorzystywał w pracy jako grający trener Bronshoj na przedmieściach Kopenhagi. Opowiada, że chciał prezentować futbol taki, jak drużyny Pepa Guardioli, ale któregoś dnia zawodnik spytał go, czy powinien zakładać pressing od wewnątrz, czy od zewnątrz. Nie potrafił odpowiedzieć, co uświadomiło mu, że tak naprawdę niewiele wie o taktyce. Zaczął jej się uczyć, dochodząc ostatecznie do wniosku, że to nie o nią w futbolu chodzi.

Reklama

Zaskakująco otwarcie, jak na trenera z tego poziomu, Henriksen opowiada o swoich błędach i słabościach. W czwartym meczu pod jego wodzą drużyna FSV wpadła pod koła Bayernu Monachium, przegrywając na Allianz Arenie 1:8. Duńczyk twierdzi, że przez niego.

Przez cały tydzień kładłem drużynie do głowy koncepcje taktyczne. Były bardzo mądre. Przy tablicy naprawdę myślałem, że wygramy. Ale na boisku zawodnicy, zamiast robić to, w czym czują się komfortowo, miotali się, próbując wykonać moje wskazówki – opowiadał. Wszędzie, gdzie pracował, zaczynał od stworzenia kultury przyzwolenia na błędy. W cytowanej rozmowie z „The Athletic” stwierdził, że nie obchodzi go, czy zawodnik go popełni. Obchodzi go, czy będzie wracał potem do obrony albo, czy nie będzie się stawiał wyżej, niż kolega.

Zerwać z kulturą strachu

Jego przemyślenia na temat prowadzenia zespołu wykraczają poza futbol. Twierdzi, że w tym sporcie panuje atmosfera wszechobecności strachu, podczas gdy zadaniem trenera jest zdejmowanie go z zawodników. Takie podejście, połączone z żywiołowymi reakcjami przy linii i długą blondwłosą czupryną kojarzącą się z zespołem rockowym, przysparzała mu w ojczyźnie coraz większej popularności. Zwłaszcza że z nieortodoksyjnym wizerunkiem szły wyniki. Prowincjonalny klubik utrzymywał w II lidze, zajmując się, oprócz trenowania, także szukaniem sponsorów czy malowaniem ścian siłowni. Z większym Horsens, gdzie przepracował sześć lat, awansował do pierwszej. Z FC Midtjylland sięgnął po Puchar Danii i doprowadził go do wicemistrzostwa, a w eliminacjach Ligi Mistrzów wyeliminował Celtic. Renoma Henriksena zaczęła wykraczać poza Skandynawię. Kiedy poradził sobie także w FC Zuerich, wyprowadzając mistrza kraju z powrotem na spokojne wody, stał się atrakcyjny dla klubów Bundesligi. Rozmawiał z Unionem Berlin o zastąpieniu Ursa Fischera, kilka miesięcy później dostał pracę w Moguncji. Jako że wcześniej pracowali tam Duńczycy Svensson i Kasper Hjulmand, obecny selekcjoner, podkreśla, że akurat w jego ojczyźnie FSV to uznana marka.

Tamtej wiosny Moguncja oprócz lania w Monachium przegrała jeszcze tylko jeden z czternastu meczów, z nietykalnym wówczas Bayerem Leverkusen. Z każdym tygodniem jego pracy rosła nie tylko liczba punktów i nadzieja na utrzymanie, ale też cała drużyna i wszyscy piłkarze z osobna. Do reprezentacyjnej formy po kontuzji znów doszedł napastnik Jonathan Burkardt. Nadiem Amiri, niechciany w Leverkusen, ponownie dostał środowisko, w którym mógł błyszczeć jak w Hoffenheim u Juliana Nagelsmanna. 19-letni Brajan Gruda, najzdolniejszy w zespole, w przypływie emocji wyznawał, że „kocha tego trenera”. W lecie klub sprzedał go do Brighton za rekordowe 31,5 miliona euro. Zanim to nastąpiło, FSV Mainz obroniło status I-ligowca, wygrywając w ostatniej kolejce w Wolfsburgu. W ciągu trzech miesięcy odrobiło dziewięć punktów straty do bezpiecznego miejsca i utrzymało się nawet bez konieczności gry w barażach. Niemieckie media okrzyknęły Henriksena najbardziej emocjonalnym moguncjaninem od czasów Kloppa.

W lecie FSV towarzyszyły jednak wątpliwości w kwestii tego, jak długotrwałe może być emocjonalne piętno odciśnięte przez trenera. Henriksen obruszał się jednak jak każdy trener, za redukowanie jego warsztatu do motywacji. Duńczyk ma jasno sprecyzowany, energetyczny i bardzo bundesligowy sposób gry, oparty na aktywnej pracy bez piłki, wysokim pressingu i szybkich, bezpośrednich atakach. Nie jest więc tak, że nie ma pojęcia o innych aspektach rzemiosła. Po prostu relacje, czynnik międzyludzki, umiejętność bycia liderem, uważa za najważniejsze narzędzie w kuferku. O ile tabela Bundesligi po jesieni może jeszcze być myląca, bo w Niemczech rozegrano raptem 15 z 34 kolejek, a różnice są tak minimalne, że piąte miejsce od jedenastego dzielą tylko cztery punkty, o tyle tabela z czasów jego pracy, czyli od lutego, pokazuje już, jak znakomitą pracę wykonał w 2024 roku. W obu, tak w aktualnej, jak i za ostatnie 28 spotkań, FSV jest piąte. Ustępuje wyłącznie Bayernowi, Bayerowi, Lipskowi i Stuttgartowi, pozostawiając za sobą choćby Borussię Dortmund.

Rewelacja jesieni

W klasyfikacji zdobywanych średnio punktów Bo Henriksen jest na razie pierwszy w historii klubu z wynikiem 1,67 na mecz. To oczywiście miało miarodajne, biorąc pod uwagę, że ci, którzy są za nim, prowadzili klub znacznie dłużej. Już jednak to, że od Siewerta, po którym przejmował drużynę, zdobywa średnio punkt więcej na mecz, pokazuje skalę postępu, jaki dokonał się w Nadrenii-Palatynacie w ostatnich dwunastu miesiącach. Drugie miejsce w statystyce PPDA, określającej, ile podań może wykonać rywal, zanim nastąpi próba odbioru, pokazuje, że nawoływanie do agresywnego, dynamicznego futbolu, nie jest tylko retoryką. Pod względem zajadłości pressingu Moguncja ustępuje wyłącznie Bayernowi Monachium, który zresztą jako jedyna w lidze jesienią pokonała. Także dlatego FSV przezimowało na sensacyjnym piątym miejscu, dwa punkty za strefą premiowaną grą w Lidze Mistrzów. Ze względu na ścisk w tabeli, wszystko może szybko wrócić do normy, czyli Moguncji w środku tabeli, ale co odważniejsi publicyści kreślą już analogie do zeszłorocznego VfB Stuttgart, również uratowanego w ostatniej chwili przed spadkiem. A później poprowadzonego przez Sebastiana Hoenessa do europejskich pucharów.

W Moguncji tak daleko nie wybiegają. Cieszą się, że wybierając trenera, znów trafili w środek tarczy. – To człowiek bardzo emocjonalny, otwarty i charakterny, który roztacza wokół siebie niesamowicie pozytywną aurę i bardzo dobrze pasuje do Moguncji – mówił w lutym Heidel, tłumacząc, dlaczego zdecydował się akurat na niego.

Nigdy nie spotkałem takiego trenera. Jest niesamowicie pozytywną postacią, pełną energii i bardzo dobrego profesjonalizmu. Sposób, w jaki podchodzi do zawodników i całego klubu, jest niesamowity. Jest pozytywnie szalony. Dokładnie takiego trenera potrzebowało FSV Mainz. Każdy kocha Bo – wystawia mu laurkę Nadiem Amiri na oficjalnej stronie Bundesligi. I tym ostatnim trafił w sedno. Moguncja zawsze potrzebuje trenera, w którym cała okolica mogłaby się zakochać. A z Bo Henriksenem wszyscy padli sobie w ramiona od pierwszego wejrzenia i nie chcą puścić.

WIĘCEJ O NIEMIECKIM FUTBOLU:

Fot. Newspix

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

Felietony i blogi

Komentarze

1 komentarz

Loading...