Skończyła karierę niemal sześć lat temu, bo jej ciało powoli odmawiało posłuszeństwa. Sama mówiła, że chce po prostu pozostać sprawną na sportowej emeryturze. Ale w życiu po życiu nie do końca potrafiła się odnaleźć. Podkreślała, że brakuje jej adrenaliny związanej ze startami, że nie ma czym zapełnić tej luki. Gdy więc w kolano wszczepiono jej tytanowy element i nagle okazało się, że nie czuje bólu, postanowiła wrócić. Już po czterdziestce, z metalem w nodze, ale wciąż z aspiracjami do tego, by jeździć szybko i pięknie. Lindsey Vonn może nie będzie już największą gwiazdą Pucharu Świata. Ale każdy jej start – tak jak w sobotę w Sankt Moritz – nadal będzie wydarzeniem. Zwłaszcza teraz.
Motylki w brzuchu
Przedwczoraj, w Sankt Moritz. To wtedy Lindsey Vonn wróciła do Pucharu Świata… choć nie do końca. Bo był to tak naprawdę jej trzeci powrót. Ten pierwszy nastąpił 8 grudnia, dwa tygodnie wcześniej. Wielka amerykańska narciarka wzięła wtedy udział w zawodach w rodzinnym Kolorado. Nie był to Puchar Świata, a swego rodzaju narciarski festiwal organizowany przez FIS.
Wynik? Niezbyt zachęcający, Lindsey była 24. na 45 osób. Ale nie o to tam chodziło.
– To był solidny start i niezwykle cieszyłam się tym, że znów mogłam ścigać się z przyjaciółkami z kadry. Ludzie na pewno napiszą, że nie jestem w najlepszej formie ze względu na wynik, ale ja się z tym nie zgodzę. Dla mnie to był trening. Wciąż testuję sprzęt i powoli wracam. To tylko początek. Jazda jest teraz ważniejsza od czasów – pisała potem Amerykanka.
I taka jest prawda. Na stoku po karierze bywała wielokrotnie, owszem, ale w zawodach nie wzięła udziału od lutego 2019 roku. Niemal sześć lat. Trudno jest wrócić po takim czasie. Stąd Lindsey rozpisała sobie trzystopniowy plan. O pierwszym kroku już wspomnieliśmy, drugim był występ w roli „przecierającej trasę” w Beaver Creek, tydzień później. Tam już, dzięki uprzejmości organizatorów, Vonn mogła przetestować swoje możliwości na stoku, na którym odbywał się Puchar Świata.
Wyszło zadowalająco. Na tyle, że już tydzień później skorzystała z dzikiej karty – przysługującej byłym mistrzyniom olimpijskim i świata – i ruszyła do Sankt Moritz. Te zawody wybrała po części dlatego, że tak dobrze ułożył się pod nie kalendarz, a po części z innego oczywistego powodu – dwukrotnie miał tam się odbyć supergigant, jedna z jej dwóch ukochanych konkurencji, ale nieco wolniejsza i bezpieczniejsza od zjazdu, w którym zazwyczaj bezsprzecznie królowała. Do tego stok ze stokiem w Szwajcarii zawsze się lubiła – w swojej karierze aż 10 razy stała tam na podium.
Trudno więc o lepsze miejsce na powrót.
Nie wszystko wyszło co prawda idealnie. Niedzielna rywalizacja została odwołana, warunki pogodowe nie pozwoliły jej rozegrać, zresztą na tym, co działo się wtedy w Szwajcarii ucierpiały też na przykład skoki kobiet w Engelbergu. Ale w sobotę Lindsey faktycznie wróciła. Po niemal sześciu latach, ze sztucznym kolanem i w wieku 40 lat. Przejechała supergigant w gronie zawodniczek, które na ogół już o nic nie walczą.
Lindsey Vonn makes an EMPHATIC return to ski racing! 🤩#fisalpine pic.twitter.com/4aWERbngeI
— Eurosport (@eurosport) December 21, 2024
I zajęła 14. miejsce. Nisko? Patrząc na jej sukcesy niby tak, ale biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, to był to wynik fenomenalny. A przecież po Amerykance widać było, że jechała bezpiecznie, że nadal jest w fazie testów, że nie planowała szarżować. Wolała dojechać i zobaczyć, jak to wszystko wyjdzie. Wyszło, że jest gotowa na walkę z rywalkami z czołowej „10”, a z czasem – może i o podia. Właściwie z miejsca, wyciągnięta w pewnym sensie z niebytu przez samą siebie, pokazała, że wciąż jest znakomita.
– Czułam się bardzo dobrze. Wciąż mogę dać z siebie dużo więcej. Dziś chciałam jednak po prostu pojechać solidnie i dojechać do mety. Nie chciałam ryzykować, to nie był dzień na to, by robić coś specjalnego. Świetnie jest znowu czuć nerwy, motylki w brzuchu i adrenalinę. Na nartach zawsze czułam, że walczę z górą i kocham to uczucie. To idealny start, teraz chcę się poprawiać w każdych zawodach – mówiła po starcie w rozmowie z Eurosportem.
Choć Lindsey musi pamiętać, że przez te niespełna sześć lat sporo się w świecie narciarstwa zmieniło. A dla niej – przede wszystkim jedno.
Już nie największa
Gdy Lindsey Vonn przechodziła na sportową emeryturą, było już właściwie przesądzone, że za niedługo największą zawodniczką w historii dyscypliny – ten status Amerykanka miała w 2019 roku bezapelacyjnie – stanie się jej rodaczka, Mikaela Shiffrin. I kolejne lata tylko to potwierdziły. Owszem, były wątpliwości: COVID, kilka wpadek na igrzyskach, urazy, problemy mentalne Mikaeli.
Ale Shiffrin przezwyciężyła to wszystko. I wkrótce dogoniła Lindsey Vonn w liczbie wygranych w Pucharze Świata.
Mistrzyni zjazdu zatrzymała się na 82 triumfach (i 137 podiach), czterech wygranych zabrakło jej do utrzymującego się od 1989 roku rekordu Ingemara Stenmarka. Wielki Szwed był zresztą dla Lindsey długo wyznacznikiem, ale w końcu musiała uznać, że go nie dogoni. Mikaela takiego problemu nie miała. Najpierw – 8 stycznia 2023 roku – dopadła starszą rodaczkę. Jeszcze w tym samym sezonie – 10 marca – dogoniła, a następnego dnia wyprzedziła Stenmarka. W dodatku zrobiła to… w szwedzkim Aare. Dziś na koncie ma 99 zwycięstw. I gdyby nie uraz, jakiego doznała kilka tygodni temu, pewnie już świętowałaby setkę.
Nawiasem mówiąc, jej najbliższe podium – nawet jeśli nie będzie wygraną – też napisze historię. Bo Stenmark trzyma jeszcze rekord miejsc na pudle. Ale Mikaela ma tylko o jedno mniej. Lindsey jest już nieco za nią, dekorowano ją 137 razy.
Vonn do PŚ wróciła więc w sytuacji, w której nie będzie największą gwiazdą dyscypliny. Owszem, może jej nazwisko medialnie bardziej utarło się w świadomości niedzielnego kibica. Ale narciarstwo w ostatnich latach do przodu pchała głównie Shiffrin. Dla Vonn to jednak żaden problem. Sama jeszcze na emeryturze zachwycała się osiągnięciami Mikaeli.
– 100 zwycięstw w PŚ byłoby niesamowitym osiągnięciem. To szalone, że ona nie tylko pobiła rekord, ale jest już bliska tej setki. Ale taka jest ewolucja sportu. Wszyscy naciskamy, by przebijać kolejne szklane sufity. Mikaela przesuwa go dla następnej generacji, mam nadzieję, że zainspiruje następną falę amerykańskich narciarzy. Potrzebujemy tego. Ona jest niesamowitą ambasadorką naszego sportu – mówiła starsza z reprezentantek USA.
Amerykanki mogą się zresztą uzupełniać – Mikaela to specjalistka od slalomu i slalomu giganta (choć potrafi rywalizować właściwie w każdej konkurencji), Lindsey z kolei woli rywalizację na szybszych trasach. I w sumie to po części przez to nie dogoniła Stenmarka. I przez to też musiała zakończyć karierę nie w pełni na własnych warunkach.
Ciało w strzępach
Lindsey na stoku była nieustraszona. Od małego. Ponoć już gdy pierwszy raz stanęła na nartach, od razu chciała gnać w dół najszybciej, jak tylko się da. – Miała wyjątkowy „związek” z szybkością. Choć nie jestem pewien, czy to właściwe słowo. Szybkość jej nie przerażała, radziła sobie z nią. Naprawdę czuła swoje narty w śniegu, wspaniale dawała sobie radę w powietrzu, ale przede wszystkim miała chęć do rywalizacji, jaką trudno u kogoś wyuczyć – mówił Alan Kildow, jej ojciec.
Na pytania dziennikarzy, jak radzi sobie ze strachem przed upadkami czy kontuzjami, mówiła, że po prostu o tym nie myśli. Bo nie może zwalniać, nie może odpuszczać, jeśli chce wygrywać. A to jej druga cecha – zawsze chciała wygrywać. Nawet w rodzinnych grach planszowych czy quizach. Pragnienie zwycięstwa i nienawiść ukierunkowana na porażkę sprawiły, że jej bliscy mówili, że czasem nie potrafiła się cieszyć miejscami na podium, o ile nie stała na jego najwyższym stopniu.
To pchało ją do przodu. A jej ciało z kolei często sprawiało, że musiała robić krok, dwa, a nawet więcej w tył.
Z urazami walczyła właściwie od samego początku zawodowej kariery. Przez pierwszych kilka lat dawały jej się we znaki, ale nie stopowały na dłużej. Aż przyszły mistrzostwa świata 2013. Lindsey dobiegała trzydziestki, ale nie wyglądało, by miała zwolnić. Zrobiła to za nią kontuzja. Zerwała dwa więzadła: poboczne i krzyżowe przednie. Złamała też kość piszczelową. Wszystko w jednej, prawej nodze. Na dłuższy czas miała ja wyłączoną z użytku. Od razu pomyślała o igrzyskach w Soczi, bała się, że tam nie wystartuje, ale dziennikarzom powtarzała, że teraz to jej cel.
Upadek Lindsey w czasie MŚ 2013.
Lekarze Amerykanki podkreślali w tamtym czasie, że to niezwykle skomplikowany uraz. Zresztą Lindsey sama dobrze o tym wiedziała – mówiła, że czuła tyle bólu naraz, że nie była w stanie określić jego źródła. Rozchodził się właściwie na całą nogę.
– Najbardziej bolesna część była tuż przed operacją. Nie miałam żadnych więzadeł, moje kolano było po prostu luźne. To było okropne. Chciałabym, żeby nie trzeba było tyyyyyle czasu na powrót do odpowiedniego dla mnie stanu fizycznego. Kiedy mogłam chodzić po kontuzji, ale nie mogłam robić niczego innego, było całkiem miło. Bo nie byłam przyklejona do łóżka czy kanapy, ale nie musiałam też trenować. Potem musiałam zacząć rehabilitację. Trwało to długo, bo moja noga straciła dosłownie wszystko, z mięśniami włącznie – wspominała.
Operacja się udała. Vonn szybko wracała do zdrowia, a co za tym idzie – na stok. Jak się okazało – za szybko. W listopadzie, na treningu, znów doznała urazu. Ponownie uszkodziła kolano i wkrótce stało się jasne, że opuści igrzyska w Soczi. – Pracowałam niesamowicie ciężko, żeby wrócić po pierwszej operacji kolana. Trudno było pozostać pozytywną i dostrzegać światło na końcu tunelu, gdy musiałam zrobić to jeszcze raz od początku. Byłam zdruzgotana tym, że ominę igrzyska. Gdybym była zdrowa i dobrze sobie tam poradziła to kto wie, może zakończyłabym karierę? Ale tak nie było. Zapisałam się na całą podróż, kontuzje też, więc kontynuuję ją – opowiadała mediom.
Na pewno liczyła, że kontuzje przestaną ją gnębić. Ale tak nie było. Lista jej urazów ciągnie się dziesiątkami pozycji. Wstrząs mózgu, zerwane więzadła, złamanie piszczeli, kostki czy kości ramienia z uszkodzeniem nerwów. Były też wypadki „pozanarciarskie”, jak kciuk uszkodzony przy otwieraniu szampana czy rana po ugryzieniu przez… własnego psa. Ogółem Vonn to zawodniczka wybitna, ale też niezwykle pechowa, której kontuzje zabrały dużą część kariery.
Nic dziwnego, że porównywała się do Rafy Nadala. Tak jak i Hiszpan musiała walczyć nie tylko z rywalkami, ale też z własnym organizmem. Często przegrywała, częściej – mimo wszystko – wygrywała. Ale Rafa musiał wreszcie uznać, że trzeba zadbać o zdrowie, a by to zrobić – skończyć z zawodowym sportem. Lindsey, pięć lat wcześniej, doszła do tego samego wniosku i zeszła ze stoku.
Początkowo planowała pojeździć jeszcze o sezon dłużej, bo na początku – oczywiście – ominęła kilka zawodów z powodu urazu, a chciała pokazać się na stokach, na których nie mogła tego zrobić. W miarę trwania zimy uświadomiła sobie jednak, że to nie wypali, że kolejny rok mógłby pociągnąć za sobą spore konsekwencje.
– Chcę móc chodzić bez bólu, gdy będę starsza. Mam nadzieję, że pewnego dnia będę mieć dzieci – to dla mnie ważne. Przedłużałam swoją karierę prawdopodobnie o wiele bardziej niż powinnam, ale wreszcie ulegam temu, co mówi mi moje ciało od pewnego czasu. Z pewnością odczuję długofalowe skutki: będę miała artretyzm, napady bólu w wielu różnych miejscach… Osiągnęłam więcej niż kiedykolwiek oczekiwałam – mówiła. Trochę jak inny tenisista i jej przyjaciel, Roger Federer, który podobnie argumentował swój koniec kariery.
Lindsey udało się jeszcze jedno: na koniec kariery zdobyła dwa medale. W 2018 roku stanęła na podium igrzysk w Pjongczangu, a rok później – mistrzostw świata w Aare. W obu przypadkach zdobywała brązowe medale. Ale smakowały jak złoto.
Przejazd, który dał Lindsey Vonn ostatni medal MŚ.
Kolano z tytanu
Sama nie była do końca pewna, co będzie robić na emeryturze. Mówiła o otworzeniu biznesu, choć nie precyzowała jakiego. Napomykała o spisaniu wspomnień z kariery, co zresztą faktycznie zrobiła. Z czasem zajęła się mocniej pracą w stworzonej przez siebie fundacji, pomagającej dziewczynkom z trudnych środowisk. Ale to nie zapełniało luki, jaką w jej życiu zostawiła rezygnacja z zawodowej jazdy na nartach.
– Wciąż się z tym zmagam. Próbuję znaleźć odpowiedni balans na emeryturze. Wiem już, że muszę pozostać aktywna, gdy nie jestem, popadam w depresję. Potrzebuję takiej stymulacji. Zresztą moje kolana też – jeśli regularnie nie ćwiczę, to odczuwam mnóstwo bólu. Wciąż nie wiem, co z tym zrobić, nadal się zastanawiam. Z kolanami jest źle, a możliwe, że będzie jeszcze gorzej – mówiła w 2021 roku.
Niedługo potem stacja NBC zaproponowała jej, by została ich komentatorką. Spróbowała się w tej roli, nie wypadła źle, ale jednak to też nie pomogło jej w znalezieniu zastępstwa. W międzyczasie Lindsey przeżyła też rodzinną tragedię – w 2022 roku zmarła jej matka. Amerykanka od zawsze traktowała ją jak wzór. Linda Krohn Lund przeżyła bowiem udar przy porodzie, przez kilka tygodni nie było pewne, czy odzyska jakąkolwiek sprawność. Ostatecznie skończyło się na paraliżu lewej nogi, którym się jednak nie przejmowała i funkcjonowała niemalże w pełni normalnie. To pokazywało małej Lindsey jak wiele mogą zdziałać ludzie.
Ostatecznie Linda przegrała walkę ze stwardnieniem zanikowym bocznym – nieuleczalną chorobą, doprowadzającą do uszkodzenia obwodowego i ośrodkowego neuronu ruchowego. – Matka dawała mi inną perspektywę. Czułam odpowiedzialność, by każdego dnia żyć na maksimum swojego potencjału i niczego nie żałować – mówiła Lindsey już w momencie ogłoszenia powrotu na stok. Ale zanim w ogóle mogła się na niego zdecydować, musiała postanowić, co zrobi z kolanem.
Wreszcie zdecydowała się na operację. Co prawda i bez niej była w stanie wyjść na stok – przejechała między innymi (nocą!) trasę legendarnego zjazdu w Kitzbuehel, na którym w Pucharze Świata rywalizują tylko mężczyźni – ale wiedziała, że chodzi nie tylko o możliwość powrotu do PŚ, ale i o jej ogólną sprawność. Przeszła więc dwa zabiegi. Pierwszy w 2023, drugi już w kwietniu tego roku. W ramach operacji wycięto jej trzy milimetry kości i zastąpiono je tytanem. Celem było życie bez bólu.
I cel udało się zrealizować.
Już po miesiącu Lindsey mogła prostować prawą nogę i wykonywać ćwiczenia, których nie była w stanie robić od ośmiu lat. To dało jej do myślenia. Czuła, że wszystko jest inaczej. Na co dzień nic jej nie bolało. Mogła chodzić, biegać, skakać. I jeździć na nartach. Przetestowała to na spokojnie, na zwykłym wypadzie. Ale gdy nie poczuła bólu, w głowie zaświtała jej myśl, niby szalona, ale jednak kusząca – a gdyby tak wrócić? Narzucała więc sobie coraz większe obciążenie, nawiązała współpracę z trenerami, zaczęła rozmawiać z amerykańskim związkiem i kadrą.
Krok po kroku testowała możliwości kolana. A to znosiło wszystko, co Lindsey wymyśliła. Okazało się, że powrót jest możliwy. Gdy go ogłosiła, reakcje były różne. Michaela Dorfmeister, dwukrotna mistrzyni olimpijska, sugerowała, że Lindsey powinna zobaczyć się z psychologiem, bo najwidoczniej „chce się zabić”. Franz Klammer, austriacki zjazdowiec, stwierdził, że Amerykanka „oszalała”. Wiele osób powtarzało, że jej kolano nie ma prawa wytrzymać obciążeń związanych z rywalizacją w PŚ i może się to skończyć tragedią.
Lindsey te zdania komentowała krótko na portalu X: „Czy wszyscy zostali nagle doktorami, a ja to przegapiłam? Bo mówią o mojej sytuacji tak, jakby wiedzieli o niej więcej, niż najlepsi lekarze na świecie”. Na sugestie o tym, że najpewniej nie radzi sobie z życiem bez sportu – co zresztą sama przyznawała pomiędzy wierszami, mówiąc choćby o doskwierającym jej braku adrenaliny – też mówiła, że to jej sprawa, co chce robić. A chce jeździć.
Więc jeździć będzie.
Celem Cortina
Dziś Lindsey Vonn mówi wprost – marzy jej się występ na igrzyskach olimpijskich w Cortinie d’Ampezzo. Te, oczywiście, za dwa lata, a więc Amerykanka już teraz zakłada, że jej powrót będzie trwał dłużej, nie tylko jedną zimę, jak na przykład (przynajmniej według planu) powrót Theresy Johaug do rywalizacji na biegówkach.
CZYTAJ TEŻ: DRUGI POWRÓT THERESE JOHAUG. CEL? JAK ZAWSZE – ZŁOTO
Z igrzyskami Lindsey ma zresztą nieco porachunków do załatwienia. Startowała na nich czterokrotnie, ale zdobyła ledwie trzy medale – złoto i dwa brązy. W latach olimpijskich miała bowiem sporo pecha. W 2002 roku była młoda, brak medali nikogo nie dziwił. Cztery lata później dopiero wchodziła na szczyty, właściwie przełom miał dla niej nastąpić rok później, a do tego przed igrzyskami doznała poważnego upadku na treningu, który skończył się urazami miednicy i pleców. Istniało nawet ryzyko, że skończy na wózku… a już dwa dni później znów była na stoku. O medale (nieudanie) rywalizowała na mocnych środkach przeciwbólowych.
Cztery lata później, w 2010 roku, wywalczyła dwa krążki, wygrywając przy tym rywalizację ukochanym zjeździe. W 2014 – jak już wspomnieliśmy – zabrakło jej na starcie. A w 2018 zdobyła, już mocno pokiereszowana przez urazy, brąz. Zakładała, że na pewno ostatni w historii jej olimpijskich startów. Teraz… w teorii dalej nieprawdopodobne wydaje się, by mogła zgarnąć kolejny medal. W praktyce – zobaczymy. To w końcu Lindsey Vonn.
Choć wątpliwości jest oczywiście sporo. Główną – pomijając metal w nodze – jest wiek Lindsey. Amerykanka ma 40 lat, w czasie igrzysk będzie dobrze po 41. urodzinach. Ona się tym przesadnie nie przejmuje. Mówi, że LeBron James udowadnia, że w takim wieku da się rywalizować na najwyższym poziomie. A i świat narciarstwa alpejskiego zna podobne przypadki – Johan Clarey w 2023 roku stał na podium w Kitzbuehel w wieku 42 lat, a Didier Cuche w 2012 roku ustanowił rekord najstarszego zwycięstwa. Miał 37 lat.
– Nie jestem pierwszą osobą, która podejmuje się rywalizacji w takim wieku. Może jestem co najwyżej pierwszą kobietą, która robi to w narciarstwie alpejskim – mówiła Amerykanka. – Wierzę, że to nadal właściwy wiek dla uprawiania sportu. Nie sądzę, żebym coś odkrywała czy zmieniała. Robię to, co czuję, ale też kontynuuję to, co w przeszłości robiły już w sporcie inne kobiety.
A więc Cortina. To cel. Na razie odległy, na razie do wszystkiego Lindsey podchodzi spokojnie. Mówi, że tym razem nie chce już rywalizować za wszelką cenę i nie zrobi czego tylko będzie trzeba, żeby wygrywać. Teraz chce się cieszyć jazdą, bo swoje już w narciarstwie osiągnęła. Ale też wciąż ma swoje ambicje i motywacje. I jeśli pojawi się szansa na podia, postara się skorzystać. Również na igrzyskach.
Jeśli jej się uda, będzie to jedna z najwspanialszych sportowych historii w dziejach. A nam wypada tylko cieszyć się tym, że Lindsey Vonn znów jest na stoku. Bo oglądać ją w czasie rywalizacji to zawsze przyjemność.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix
CZYTAJ TEŻ: