Reklama

„Zostaniesz jego żoną”, czyli jak porwano medalistkę mistrzostw świata

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

17 grudnia 2024, 14:05 • 20 min czytania 14 komentarzy

Była młoda i dopiero co osiągnęła życiowy sukces. Jej sport mógł wkrótce pojawić się na igrzyskach olimpijskich, a ona wierzyła, że jeśli tak się stanie, to zdobędzie tam medal. Kari Swenson miała pełne prawo marzyć o tym, że jej życie i kariera ułożą się najlepiej, jak tylko mogą. A potem nadeszło dwóch mężczyzn, a wraz z nimi porwanie, postrzał i trudna rekonwalescencja, której Amerykanka nigdy tak naprawdę w pełni nie ukończyła, choć zaliczyła powrót do sportu. Nigdy też nie wybaczyła swoim porywaczom. I trudno jej się dziwić. 

„Zostaniesz jego żoną”, czyli jak porwano medalistkę mistrzostw świata

„Chcemy po prostu porozmawiać”

To był środek lipca. Ładna pogoda, zachęcająca do treningów. Nic dziwnego, że Kari Swenson, reprezentantka USA w biathlonie, wybrała się na przebieżkę po lesie. Często tak robiła, kochała ten rodzaj treningu od dziecka. A okolice jej domu w Montanie były wręcz do tego stworzone. Pobliskie góry miały sporo ścieżek i szlaków, zarówno utrzymanych w dobrym stanie dla turystów, jak i bardziej dzikich. Kari wszystkie znała doskonale, nie było mowy o tym, by mogła się zgubić.

A jednak tamtego dnia nie wróciła z treningu do domu.

O wszystkim zdecydował czysty przypadek. Kari mogła wybrać każdą ścieżkę, a jednak pobiegła tą. Mogła to zrobić kilkanaście minut później i możliwe, że nie natknęłaby się na Nicholsów – Dona i Dana. Wtedy jednak na nich trafiła. Obiegała akurat jezioro wąską, stromą drogą, po chwili powinna wybiec na lżejszy i bardziej uczęszczany fragment szlaku. Na razie jednak – ze względu na stan ścieżki – uważnie patrzyła pod nogi, nie chcąc doznać jakiegokolwiek urazu.

Reklama

Dlatego dwóch mężczyzn zauważyła z opóźnieniem, dopiero gdy była zaledwie kilka metrów od nich. Zwolniła, zaskoczona. Szybko dostrzegła, że mężczyźni są brudni, jakby od dawna przebywali w lesie. Nie wyglądali jej na wędkarzy, którzy czasem pojawiali się w tej okolicy. Jej uwagę przykuły też dwie strzelby, oparte o pobliskie drzewo. Wiedziała, że sezon myśliwski zaczyna się znacznie później.

Zaczęła się denerwować. Tym bardziej, gdy dostrzegła, jak usilnie wpatruje się w nią starszy z mężczyzn, przeszywając ją zimnym spojrzeniem niebieskich oczu.

Szybko oceniła swoje możliwości. Mieli broń, więc o ucieczce nie było mowy. Trzeba było założyć, że może przejść spokojnie, obok nich. Zresztą mężczyźni jej nie zaatakowali, tylko się przyglądali. Może po prostu wyglądali groźnie? Ruszyła dalej, ale starszy z nich nagle zastąpił jej drogę. Przywitała się więc z nimi i, chcąc nawiązać krótką rozmowę dla rozładowania sytuacji, zapytała o kierunek, choć przecież doskonale go znała. Mężczyźni odpowiedzieli, ona podziękowała. I spróbowała pójść dalej.

Nie doszła daleko. Po chwili oba jej nadgarstki znajdowały się w uścisku rąk nieznajomego.

Prosiła, by ją puścili. Nie chcieli. Zaskoczył ją głos nieznajomego, który w tej sytuacji pozostał niesamowicie spokojny, opanowany. Nie brzmiał groźnie, wręcz przeciwnie. Postanowiła więc spróbować z nim porozmawiać.

Dlaczego nie chcecie mnie puścić? – zapytała.

Reklama

Nieczęsto spotykamy w górach tak piękne kobiety. Chcemy po prostu z tobą porozmawiać.

– Ale ja nie chcę rozmawiać z wami. Puśćcie mnie.

– Chcemy tylko rozmowy.

– Wiem, czego chcecie.

Nicholsowie

Dopiero wtedy starszy mężczyzna, jakby zorientował się, czego boi się Kari, zapewnił ją, że nie chcą jej zgwałcić. Nie uwierzyła, co naturalne. Początkowo jednak faktycznie tylko rozmawiali. Zapytali ją o imię. Skłamała, powiedziała, że nazywa się Sue. Zapytali, czy ma męża. Wymyśliła go. Gdy spytali, czemu nie nosi obrączki, powiedziała, że pracuje w kuchni, gdzie obrączka mogłaby się zgubić lub zaczepić o coś i spowodować obrażenia.

Wierzysz jej? – starszy mężczyzna zapytał młodszego.
Kłamie. Wszystkie kobiety kłamią – odpowiedział młodszy. To wtedy odezwał się pierwszy raz.

Po tych słowach Kari miała już pewność, że jej nie wypuszczą. Po chwili zresztą zdecydowali, że zatrzymają Swenson u siebie. Faktycznie jednak nie chcieli jej zgwałcić. Zamiast tego planowali zrobić z niej żonę młodszego z nich. Don Nichols marzył o stworzeniu w górach plemienia, na wzór takich, jakie w przeszłości tworzyli tubylczy Amerykanie. Dzikiego, żyjącego tym, co dostarczy natura. Był surwiwalowcem, w głowie miał cały plan, zakładał, że takie plemię miałoby liczyć 12 osób. Brakowało mu jednak przede wszystkim kobiet, które chciałyby to plemię stworzyć.

Kari miała być pierwszą z nich. W myślach wyobrażał sobie, że z czasem przekonałaby się do pomysłu życia w zgodzie z naturą, zostając wybranką Dana, czyli jego syna. Żeby tak się jednak stało, musieli ją porwać. Zresztą już dobrych kilka lat wcześniej kupił… psi łańcuch, przygotowując się na to, że w końcu znajdzie dobrą ofiarę.

Miałem nadzieję, że pewnego dnia byłoby nas więcej. Małe plemię – mówił Don później. – Szukaliśmy kobiety, która zgodziłaby się żyć z nami, posłusznej, uległej. Takiej bez wielkich korzeni w społeczeństwie.

Liczył, że wraz z synem znaleźli ją właśnie w osobie Kari.

„Każda z nas była nakręcona”

Czy Kari myślała o biathlonie w dzieciństwie? Nie no, gdzie, początkowo najpewniej w ogóle nie wiedziała, że istnieje taki sport. W wieku czterech lat zaczęła za to uprawiać narciarstwo zjazdowe, ale w szkole średniej przerzuciła się na biegówki. Dlaczego? Bo nużyło ją czekanie w kolejkach na wyciąg. Rodzice zachęcali córkę do aktywności. Tata, wykładowca uniwersytecki, zabierał dzieci na wycieczki, łowił z nimi ryby, uczył nazw gwiazd. Matka, pielęgniarka, też chodziła z nimi na piesze wycieczki, a do tego sama lubiła narty biegowe, ba, patrolowała na nich okolice jako wolontariuszka, w swego rodzaju straży sąsiedzkiej.

Starsi Swensonowie mieli pewne zastrzeżenie – dzieci musiały zdecydować się na jeden typ aktywności. Kari wybierała między sportem a grą na skrzypcach, którą jako dziecko też podłapała. – Wybrałam sport i nigdy nie żałowałam. Choć kiedyś chciałabym ponownie spróbować muzyki – mówiła potem.

W ramach sportu od matki podłapała bakcyla na wspomniane biegówki. Zresztą podobnie jak na przykład jej brat, Paul, który na początku lat 80. trafił nawet do kadry USA w biathlonie – to od niego bowiem rozpoczęły się w tej rodzinie tradycje związane z tym sportem. Kari wtedy już też trenowała. Zaczęła w 1977 roku, mając 15 lat. – Nigdy wcześniej nie strzelałam. Po prostu mierzyłam i wypalałam z broni. To dodało nowego elementu do sportu, który już znałam. Było ekscytujące, intrygujące – wspominała potem.

Po dwóch latach treningów pojechała na pierwsze faktyczne zawody, a gdy przyszła jeszcze kolejna zima, załapała się na treningi z kadrą. Dodajmy, że w pewnym sensie historyczne, w Stanach dopiero tworzono wtedy kobiecą reprezentację.

Tu musimy się zresztą zatrzymać. I opowiedzieć nieco o sporcie samym w sobie.

Kobiecy biathlon w USA wówczas dopiero raczkował, na świecie z kolei stawiał pierwsze kroki. Nie było go nawet na igrzyskach – i jeszcze trochę czasu minęło, zanim się pojawił – z kolei pomysły zorganizowania mistrzostw świata dopiero miały się urzeczywistnić, a pierwsza taka impreza była osobna, kobiety nie biegały i nie strzelały w tym samym miejscu, co mężczyźni. Owszem, było sporo zawodów, ale brakowało tych najważniejszych.

Młodych dziewczyn to jednak, co nie dziwi, nie zniechęcało. – Nie było na tej drodze sławy ani fortuny. Znalazło się za to sporo przeszkód. Ale każda z nas była niezwykle nakręcona. W 99 procentach to były po prostu kobiety, które wzajemnie sobie pomagały – mówiła Pam Weiss, inna członkini kadry USA z tamtego okresu.

Pierwszy faktyczny obóz dla kadry kobiet w Stanach zorganizowano w 1980 roku z inicjatywy trenerów reprezentacji mężczyzn – Arta Stegena i Billa Spencera. Wyselekcjonowano wtedy grupę potencjalnie dobrych biathlonistek, z których 10 znalazło się potem w narodowej kadrze. Wiele z nich to po prostu biegaczki narciarskie, u których trenerzy zauważyli odpowiednie do biathlonu umiejętności – niezłą kontrolę oddechu, szybką regenerację – lub po prostu wiedzieli, że te dobrze strzelają, bo robiły to w ramach innych zajęć. W Europie w tym samym czasie kobiecy biathlon nieźle miał się w Finlandii i krajach Bloku Wschodniego. Na Zachodzie go ignorowano, w dużej mierze dlatego, że tam postrzegano biathlon jako „sport dla żołnierzy”, wielu zawodników wywodziło się z wojska. Stąd na kobiet raczej nie patrzono jak na potencjalne zawodniczki.

W pewnym sensie miało się to okazać kluczem do sukcesu Stanów Zjednoczonych.

W 1984 roku przyszły bowiem wspomniane, pierwsze, a więc historyczne mistrzostwa świata kobiet w biathlonie. Niedługo po igrzyskach w Sarajewie, gdzie biathlon owszem, był – ale tylko męski. Kari była tam sensacją. Owszem, nie zdobyła indywidualnego medalu, ale zajęła 5. miejsce w rywalizacji na 10 kilometrów, co już uznano za doskonały wynik – do tej pory nie postrzegano bowiem Amerykanek jako zagrożenia. A że takim są, okazało się szczególnie po rywalizacji drużynowej. Tam zdobyły brązowy medal. Co jednak nie znaczy, że nagle stały się gwiazdami.

CZYTAJ TEŻ: 40 LAT PO IGRZYSKACH. SARAJEWO 1984. ŚWIĘTO, WOJNA I ODRODZENIE

Nie czułyśmy nic specjalnego. W Europie poświęcono nam co prawda dużo uwagi, ale po powrocie do Stanów właściwie żadnej. Nikt o tym nie wiedział, nikogo to nie obchodziło. Miło było wygrać medal, ale to tyle – mówiła Kari. Wspominała też o nadziejach na kolejne mistrzostwa i to, że biathlon kobiet pojawi się na igrzyskach. Te zimowe z 1988 roku miały się bowiem odbyć w kanadyjskim Calgary, a komitet organizacyjny był pozytywnie nastawiony do pomysłu włączenia tej dyscypliny w żeńskim wydaniu do programu olimpijskiego. Podobnie Międzynarodowa Unia Biathlonu.

Międzynarodowy Komitet Olimpijski nie. Więc kobiecego biathlonu w Calgary zabrakło.

Ale Kari Swenson i tak by tam nie startowała. Jej los bowiem potoczył się inaczej. Już kilka miesięcy po życiowym sukcesie.

„Dochodziły do mnie okrzyki”

Wiedziałam, że Kari nie zgubiłaby się w terenie – mówił Bob Schaap, jej szef w wakacyjnej pracy, którą regularnie podejmowała. – Nie z jej wiedzą. A nawet, gdyby złamała nogę, była wystarczająco twarda, by i tak jakoś wrócić. Potrafiła o siebie zadbać.

To on jako jeden z pierwszych zauważył, że Swenson nigdzie nie ma. Nie przyszła wieczorem na swoją zmianę, a niemal nigdy się nie spóźniała. Zaniepokoiło go to. Niedługo później rodzice Kari zorganizowali poszukiwania, w których brało udział około 40 osób. – Dostaliśmy telefon, że nigdzie nie ma Kari. Zadzwoniliśmy do przyjaciół, wkrótce ludzie zgromadzili się i zaczęliśmy poszukiwania – mówiła Janet, matka Kari.

Bob, jej ojciec, wybrał się nawet na przelot samolotem, który należał do jednego z lokalsów. Z góry obserwowali teren, ale niczego nie wypatrzyli. Na domiar złego wszystko to działo się na krótko przed zmierzchem, lokalna policja wreszcie – w trosce o bezpieczeństwo poszukiwaczy – postanowiła wstrzymać przeczesywanie terenu do rana. Jej rodzice nie chcieli się z tym pogodzić, ale takie były rozkazy.

W tym samym czasie Kari Swenson leżała w śpiworze rozłożonym na gołej ziemi w obozowisku Nicholsów.

Na razie faktycznie nic jej nie zrobili. Skończyło się na porwaniu. Położyli ją, a potem zajęli się swoimi sprawami. To nieco ją uspokoiło, ale z drugiej strony – była ubrana lekko, a noce w Montanie, nawet te lipcowe, bywały naprawdę zimne. Bała się, że zachoruje, wyziębi organizm. Sporo wiedziała o hipotermii, uprawiała w końcu zimowy sport. Bolało ją też to, że słyszała poszukiwania.

Dochodziły do mnie okrzyki ludzi, którzy mnie szukali. Słyszałam motocykle, samochody, samolot też. Powtarzałam porywaczom, że to ludzie, którzy mnie szukają. A oni odpowiadali: „Jeśli ktokolwiek tu przyjdzie, zastrzelimy go” – wspominała Kari. Z braku innych opcji skupiała swą uwagę na czymkolwiek, co mogło ją odwrócić od jej sytuacji. – Tamtej nocy była pełnia. Obserwowałam ją do rana.

Wkrótce wznowiono jej poszukiwania. Lepiej zorganizowane. Ludzie ruszyli w parach, teren podzielono na obszary. Mieli krótkofalówki i mapy. W ten sposób chcieli przybliżyć się do celu, jakim było odnalezienie Kari. Im szybciej, tym lepiej. Wiedzieli, że jeśli gdzieś leżała, po nocnym chłodzie mogło być z nią naprawdę kiepsko.

W jednej parze znaleźli się Alan Goldstein, przyjaciel Kari, i Jim Schwalbe, jego znajomy. Obaj pracowali na pobliskim ranczu, podobnie jak Swenson nieźle znali okoliczne tereny. Wyruszyli tuż przed świtem. Kari, która właściwie nie zmrużyła oka, w tym samym czasie prosiła o cud. Bezgłośnie, w myślach, by nie rozzłościć porywaczy. Z jednej strony faktycznie nic jej nie zrobili, z drugiej czuła, że są zdolni do wszystkiego, jeśli tylko zmusi ich do tego sytuacja.

Wkrótce wszyscy mieli się o tym przekonać.

„Krzyczałam i krzyczałam”

Była ósma rano. Kari, przykuta do powalonego drzewa, przestała już oglądać Księżyc, zamiast niego wyszło słońce. Zaczęło się robić ciepło. Swenson przetrwała noc. Mały sukces, który cieszył, ale jednak niewiele zmieniał w jej położeniu. Nadzieja na to, że będzie inaczej, pojawiła się, gdy usłyszała głosy. Alan i Jim odnaleźli obozowisko, w którym była przetrzymywana.

Zaczęłam krzyczeć i wołać do nich, by trzymali się z daleka, bo ci goście ich zastrzelą. Mówiłam: „Proszę, proszę, idźcie stąd. Oni mają broń, będą strzelać!”. Krzyczałam i krzyczałam, aż starszy z nich powiedział młodszemu, by ten mnie uciszył – wspominała potem Kari. Po chwili nie była już w stanie krzyczeć.

Dan Nichols podszedł bowiem do niej, wyjął broń i strzelił w jej pierś.

Alan, który był bliżej obozowiska i wcześniej faktycznie trzymał się na dystans, teraz ruszył na pomoc Kari. Krzyczał do jej porywaczy, by się poddali, próbował ich przekonać, że opór nie ma sensu, bo zaraz w okolicy pojawi się znacznie więcej osób. Don Nichols w ogóle jednak o tym nie myślał. Podniósł strzelbę, wycelował i wypalił. Trafił idealnie. Alan upadł, a Jim – który w międzyczasie się zbliżył i to wszystko widział – pospieszył mu z pomocą. Wkrótce jednak sam musiał ratować się ucieczką,

Nicholsowie bowiem strzelali i w jego stronę. Schwalbe jednak zdołał się wydostać, cudem nietrafiony przez żadną z kul. – Wszystkie moje mięśnie spinały się przy każdym wystrzale. Przecież chwilę wcześniej widziałem, jak zabijają Alana – wspominał potem. Ale udało mu się wybiec z lasu.

Tam trafił na szeryfa, któremu o wszystkim opowiedział. W tym samym czasie porywacze Kari debatowali, co mogą zrobić w tej sytuacji. Stanęło na ucieczce. Nie planowali zabierać ze sobą Swenson, nie po postrzeleniu. Obawiali się, że by ich spowalniała. Rozkuli ją więc, ale też wyjęli ze śpiwora i położyli na ziemi. A potem odeszli.

Nagle dotarł do mnie ciężar mojego położenia. Myślałam: „O Boże, zostałam postrzelona”. Wszystko zaczęło mnie boleć, nawet oddychanie. To był przerażający ból. To wtedy po raz pierwszy nie byłam pewna, czy uda mi się to wszystko przeżyć – mówiła Kari. Kluczowy dla jej przetrwania okazał się… biathlonowy trening. Przestała się ruszać. Spowolniła oddech, jak uczono ją do tego do strzelania. Równocześnie nie chciała zasnąć, bała się, że jeśli straci przytomność, to już jej nie odzyska.

Walczyła ze sobą. Walczyła z bólem. Walczyła ze zmęczeniem.

Wygrała.

W końcu pojawili się sprowadzeni przez Jima ratownicy. Była 11:55. Kari udało się zachować przytomność. Załadowano ją na pokład helikoptera i zabrano z lasu. Potem przeniesiono do karetki, która zawiozła ją do szpitala. Tam sprawdzono jej stan i okazało się, że ten jest… stabilny. Owszem, w płucach zbierała się krew, a rana postrzałowa nadal niesamowicie bolała. Ale Kari Swenson miała przeżyć. Jak mówiła jej matka, przecież pielęgniarka – gdyby Kari nie była sportowcem, pewnie wszystko skończyłoby się inaczej.

Ale była. I żyła. Choć to był tylko początek tego, przez co musiała przejść.

“Potrzebowałam przestrzeni”

Sześć miesięcy. Tyle zajął Kari Swenson powrót do kadry USA w biathlonie. Potem sama przyznawała, że nastąpił zbyt szybko. Że treningi i rywalizacja nadal sprawiały jej wielki ból. Ale chciała tego, chciała poczuć, że może robić dokładnie to, co przed porwaniem. Choć droga do tego, by udowodnić to sobie samej i światu, wcale nie była prosta i łatwa.

Ze szpitala wyszła po ośmiu dniach. W międzyczasie musiała przeżyć dodatkowy szok – poinformowano ją o śmierci Alana, człowieka, którego znała i lubiła, a który zginął, próbując ją ratować. Trudno było jej się z tym pogodzić. Długimi dniami myślała o Goldsteinie i jego rodzinie. Najpierw w szpitalu, potem leżąc w salonie rodzinnego domu, bo tam urządzono jej miejsce na czas rekonwalescencji. Nie spała jednak dobrze, miała koszmary. O ile fizycznie zdrowiała w miarę sprawnie, o tyle psychicznie to wszystko zostawiło na niej trwały ślad.

Postawiła jednak sobie cel – wrócić do rywalizacji. To on ją napędzał, on pomagał zająć myśli i poradzić sobie ze strachem. Poza tym tęskniła za reprezentacją, za przebywaniem w grupie. Chciała z powrotem tego doświadczyć.

Nie było jednak łatwo. Początkowo problemy sprawiało jej wstanie z łóżka i przejście do łazienki bez niczyjej pomocy. – Pierwsze spacery? Chodziłyśmy tylko po naszym podjeździe albo dookoła domu. Więcej Kari nie była w stanie przejść – wspominała Janet Swenson. Codziennie jednak Kari powtarzała: „chcę przejść dalej, niż wczoraj”. I to robiła. Choćby był to krok czy dwa, to dystanse się zwiększały.

Powoli – choć i tak dużo szybciej, niż ktokolwiek zakładał – wróciła do spokojnych treningów. Po kilku miesiącach takich ćwiczeń uznała, że jest gotowa na obciążenia takie jak przed porwaniem. Szybko okazało się, że przesadziła. – To wszystko nastąpiło zbyt szybko. Byłam zbyt podekscytowana powrotem na narty – wspominała. Bolały ją zwłaszcza plecy. W centrum treningowym kadry próbowano jej pomóc na rozmaite sposoby, ale żaden nie przynosił stałej ulgi. A ją bolało tak, że momentami nie mogła nawet siedzieć.

Treningi biegowe stały się niemożliwością. Kari skoncentrowała się więc na strzelaniu i żyła w nadziei, że uda jej się wystartować na mistrzostwach USA w styczniu. Przed nimi ukończyła jednak tylko jeden treningowy bieg. Gdy stanęła na starcie krajowego czempionatu, w głowie miała jeden cel. – Chciałam dobiec do mety. Miałam nadzieję po prostu dobrze się bawić – mówiła.

Wyszło znacznie lepiej. Wystartowała na czterech dystansach. Zajęła piąte, szóste, czwarte i… pierwsze miejsce. To ostatnie w najkrótszym wyścigu – na 5000 metrów. Wywalczyła miejsce w kadrze narodowej na kolejny sezon. Była jednak rozczarowana swoim podejściem. Mówiła, że nałożyła na siebie zbyt dużo stresu, że gdyby nie to, może byłoby nawet lepiej.

Lepiej było jednak w kolejnych startach. W krajowej stawce wkrótce stała się najlepszą zawodniczką. W międzyczasie o jej przeżyciu zaczęto kręcić fabularyzowany film. Kari początkowo nie chciała się na to zgodzić, wkrótce jednak wokół całej sytuacji narosło mnóstwo mitów, wraz z rodziną uznała więc, że może to być dobry sposób na jej przedstawienie szerszej publiczności i wyjaśnienie tego, co się stało.

W końcu Kari ruszyła do Europy – konkretnie do Norwegii. W lutym 1986 roku wzięła udział w festiwalu narciarskim w Oslo. – To było niesamowite. Byli tam norwescy król i królowa. Oglądało to wszystko tysiące ludzi, którzy wspierali wszystkich sportowców. Biegło mi się tamtego dnia niesamowicie. Nagle usłyszałam, jak tłum skanduje „Swenson! Swenson!” i dotarło do mnie, że to mnie dopingują. Aż mnie to przygniatało – wspominała.

Zajęła wtedy czwarte miejsce. Wydawało się, że wróciła w pełni. Ona sama czuła jednak, że brakuje jej czegoś, by móc rywalizować o najwyższe cele. Postanowiła, że to koniec jej kariery. Uznała, ze nie znajdzie na to lepszego momentu. Finiszowała wysoko we wspaniałym miejscu, przy niesamowitej publice. – Zawodniczka, która zajęła trzecie miejsce, wciągnęła mnie wtedy na podium, bym mogła dzielić z nią to wszystko. To był prawdopodobnie najlepszy bieg w mojej karierze, udało mi się w końcu wrócić po wszystkim, co przeżyłam. Ale potrzebowałam przestrzeni i czasu dla siebie – mówiła.

Nie chodziło tylko o biathlon. Męczyło ją też to, co działo się wokół niej niezmiennie od porwania. Media wciąż interesowały się sprawą, na dodatek wiele z nich czyniło z Nicholsów wręcz romantycznych bohaterów. Jej matka zdecydowała się więc napisać książkę o przeżyciach Kari – oczywiście za zgodą córki – by odczarować ten mit. Szczegółowo opisano w niej przeżycia Swenson i to, jak postępowali z nią Nicholsowie.

Ale czy to coś zmieniło? Niespecjalnie.

Dan i Don stali się w pewnym sensie bohaterami starych opowieści o traperach, na wzór rewolwerowców z Dzikiego Zachodu. Gazety pisały, że „urodzili się o sto lat za późno”. Dla wielu osób ucieleśniali ich własne pragnienia powrotu do natury, życia w zgodzie z nią. Opowiadano o dwóch odważnych mężczyznach – ojcu i synu – którzy samotnie przedzierają się przez głuszę. Że ci dwaj mężczyźni zabili innego człowieka i porwali, a potem postrzelili kobietę na ogół zapominano. Albo pisano o tym, jakby nie dotyczyło to faktycznych ludzi, a postaci z książek Karola Maya czy Jacka Londona.

Łatwo się domyślić, jak bolało to Kari. Stąd książka, stąd wspomniany film, stąd udzielane z czasem wywiady. Ale nieliczne, bo Swenson przede wszystkim chciała zapomnieć o tym, co się stało. Mediom mówiła, że radzi sobie z tym wszystkim w prosty sposób: przekonuje samą siebie, że przydarzyło się to wszystko innej osobie. Że ona sama to już nie ta Kari. Zresztą zmieniła wiele – przeprowadziła się do Kolorado, zaczęła studia weterynaryjne, a potem założyła klinikę. Z biathlonu zrezygnowała już całkiem. Znalazła partnera. Pogodziła się z przeszłością na tyle, na ile mogła.

W pewnym momencie zorientowała się, że cieszy ją widok pełni Księżyca. A po tym, jak oglądała go całą noc w lesie, długo nie była w stanie na nią patrzyć.

“Nie wszystko było tak, jak ojciec obiecywał”

Co w tym wszystkim stało się z Nicholsami? Przede wszystkim, przez kilka miesięcy nie sposób było ich złapać. Znali dobrze okoliczne lasy, spędzili w nich – jak wkrótce dowiedziała się policja i media – ostatnich dwanaście letnich wakacji. Co jakiś czas gdzieś ich dostrzegano czy wpadano na jakiś trop, ale śledczy byli bezradni. Nawet z pomocą okolicznych traperów nie byli w stanie złapać Dana i Dona.

Czekano na zimę. Liczono, że ona wywabi ich z ukrycia, bo temperatury w Montanie na ogół spadały dobrze poniżej zera. Chłód miał być sprzymierzeńcem służb. W międzyczasie dogłębnie przeanalizowano ich przeszłość.

Dowiedziano się więc, że Don służył w marynarce, a potem zajmował się pracą biurową w Wirginii Zachodniej. Gdy wrócił do Montany, rozwiódł się z żoną, matką Dana. Po tym powoli kierował się w stronę gór i coraz bardziej uciekał w życie „pierwotne”. Znajomym opowiadał, że w górach ma schowane setki kilogramów zapasów w puszkach i mógłby podróżować, opierając się tylko na nich, ale że umiał też polować, mógłby w pełni o siebie zadbać. Gdy Dan nieco podrósł, zaczął zabierać na wyprawy w góry i jego, opowiadając przy okazji o życiu w zgodzie z naturą, ale w jego wizji.

Prawnicy młodszego z nich wykorzystali to potem, mówiąc, że ten od najmłodszych lat był pod silnym wpływem ojca i został przez niego zindoktrynowany. Opowiadali o tym, że ojciec wręcz „porywał” Dana i zabierał go z dala od społeczeństwa, a potem wydawał mu rozkazy.

Zanim jednak adwokaci w ogóle byli potrzebni, Nicholsów trzeba było pojmać. Udało się 13 grudnia, gdy Roland Moore, właściciel rancza, zauważył dym na terenie swojego lasu. Poszedł sprawdzić, co jest jego źródłem, a na miejscu spotkał dwóch mężczyzn. Obserwował ich z daleka, oni jego też. Wkrótce doszedł do wniosku, że muszą to być Nicholsowie. Powiadomił służby, a tym udało się pojmać i ojca, i syna.

Obaj wkrótce stanęli przed sądem.

Sprawa – co nie dziwi – nieco się ciągnęła. Przesłuchiwano świadków, w tym znajomych rodziny Nicholsów, ale też stróżów prawa, poszukiwaczy Kari. Przesłuchano też samą Swenson, no i wreszcie obu oskarżonych. Potwierdzały się wersje prawników młodszego z nich – Don bowiem opowiadał, że często dyscyplinował syna, w tym również przemocą, ale dla Dana pozostawał wzorem, idolem. Syn był gotów zrobić właściwie wszystko, co kazał mu ojciec, nie miał własnej woli. Opowiadano też o tym, że był rozdarty pomiędzy światem ojca a matki, która żyła normalnie, w społeczeństwie, i z którą spędzał dużą część roku.

Zresztą po czasie mediom opowiadał o tym i sam Dan. – Doszedłem do punktu, w którym nie rozumiałem, jak to, co robię, odbija się na innych ludziach. Po porwaniu miałem jednak wątpliwości. Zacząłem uświadamiać sobie, że nie wszystko będzie tak, jak ojciec mi obiecywał. Poważnie kwestionowałem to, czego częścią się stałem – mówił.

CZYTAJ TEŻ: O.J., CZY TRAFIŁEŚ DO PIEKŁA?

Taki obraz pomógł zmniejszyć wyrok kary nałożony na Dana. W dodatku obronie udało się przekonać ławników, że postrzelenie Kari było przypadkowe. Swenson nigdy się z tym nie zgodziła, twierdziła, że młodszy z Nicholsów wyjął broń nie po to, by ją przestraszyć, ale żeby w nią strzelić. Bez zawahania, z zimną krwią. Wyrokiem była jednak w miarę ukontentowana. Starszego z Nicholsów skazano bowiem na 140 lat więzienia – za porwanie, napaść i morderstwo. Młodszego – na 25.

Obaj, choć Kari wielokrotnie pisała listy, nie chcąc do tego dopuścić, wyszli ostatecznie przed czasem, z uwagi na to, że w więzieniu zachowywali się wzorowo. Młodszy wpadł potem jeszcze w problemy związane z narkotykami czy nie stawianiem się na obowiązkowe widzenia na zwolnieniu warunkowym. Ale nigdy nie brał już udziału w niczym podobnym. Starszy wyszedł w 2017 roku, był już schorowany, zmarł kilka lat potem.

Kari Swenson nigdy im nie wybaczyła. Zresztą nawet o tym nie myślała. Nie chciała. Odcięła się od przeszłości.

Jeśli w ogóle mam być zapamiętana, to chcę, by pamiętano o mnie jako biathlonistce, a nie kimś, kto został porwany – mówiła.

SEBASTIAN WARZECHA

Źródła cytatów: Film: “Abduction of Kari Swenson”, książka: Victims: The Kari Swenson Story, portale internetowe: ESPN, LA Times, New York Times, Washington Post, a także artykuły i notki prasowe opisujące proces Nicholsów w lokalnych źródłach.

CZYTAJ TEŻ: 

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Hiszpania

Ciąg dalszy zamieszania z Danim Olmo. Barcelona w sądzie domaga się rejestracji piłkarza

Paweł Wojciechowski
0
Ciąg dalszy zamieszania z Danim Olmo. Barcelona w sądzie domaga się rejestracji piłkarza

Polecane

Komentarze

14 komentarzy

Loading...