Taktyczne zadania na mecz ze Szkocją były wyjątkowo proste. Stać gęsto, blisko siebie, przesuwać, cierpliwie trzymać piłkę i atakując, pamiętać o asekuracji. Czyli robić wszystko, czego Polacy nie robili. Te 90 minut uwypukliło błędy selekcjonera w doborze wyjściowego składu, strategii na mecz, zarządzania zmianami, a nawet wysyłaniu powołań. Michał Probierz tak zatracił się w przekonywaniu świata, jak wielkim jest miłośnikiem ofensywnego futbolu, że ucierpiał na tym polski futbol. A nie musiał.
Mówi się, że mecze o sześć punktów są jak finały, ale w rzeczywistości nie są. Finały rozgrywa się na neutralnym terenie. Wszyscy zaczynają od zera, co było wcześniej, się nie liczy. Do meczów o sześć punktów zawsze ktoś przystępuje na większym musiku. Z nożem na gardle. Musi wygrać, podczas gdy tamtym wystarcza remis. Albo zadowoli się punktem, ale musi go wywieźć z jaskini lwa. Choć napięcie po obu stronach jest ogromne, choć w półtorej godziny można wszystko wygrać i przegrać, a los trzyma się we własnych rękach, przedmeczowy stan rzeczy ma zwykle wpływ na przebieg spotkania. Kto prowadzi grę, kto może czekać za podwójną gardą, kogo każda upływająca sekunda przybliża do katastrofy, kto w końcu musi zaryzykować.
Patrząc pod tym kątem, Polska miała przed meczem „o sześć punktów” ze Szkocją wszystkie karty w rękach. Grała u siebie. Wprawdzie nie w jaskini lwa ani w „Kotle Czarownic”, bo żadne z tego typu budzących w rywalach grozę określeń do atmosfery panującej na Stadionie Narodowym nie pasuje (już lepiej „Teatr Snów”, „Koloseum Ciszy”, „Arena Medytacji”, żeby nie powiedzieć „Świątynia Dumania”). Ale jednak na stadionie, na którym zwykle spisywała się lepiej niż w innych miejscach świata. Dwa z trzech możliwych w meczu piłkarskim rozstrzygnięć (wygrana i remis) dawały Polsce pozostanie w najwyższej dywizji przynajmniej do marcowych baraży. Tak, drużyna Michała Probierza miała za sobą trudny wyjazd do Portugalii, a Szkocja była uskrzydlona ograniem Chorwacji. Ale nadal to Szkocja miała problem, twardy orzech do zgryzienia. Polska mogła sobie pozwolić na obserwowanie, jak do niego się zabierze.
Probierz jako selekcjoner gra jednak we własną grę. Nie do końca na wynik, bardziej na siebie. Owszem, jeśli wynik i PR Michała Probierza jako selekcjonera idą w parze, idealnie. Jeśli jednak pojawia się problem, by to połączyć, niekoniecznie wybiera rezultat. Być może to inteligentne wyciągnięcie wniosków z losów poprzedników. Czesław Michniewicz wynik stawiał ponad wszystko, ale tak dosłownie wszystko. Osiągnął go i odszedł w niesławie. Jerzy Brzęczek także stawiał na wynik. Nie dotrwał nawet do turnieju, na który awansował. Paulo Sousa, przeciwnie, wyniki miał wątpliwe, ale nawet mimo nich trzymało go w siodle roztaczane w narodzie przekonanie, że ten brak wyniku jest po coś. Jeśli ktoś, jak Fernando Santos, nie dowoził ani wyniku, ani dobrego wrażenia, nie było pola do dyskusji. Ale jeśli ktoś zapewniał tylko wynik albo głównie przyjemne poczucie, raczej cieplej odbierano tego drugiego.
Zachwiane proporcje w składzie
Probierz, przez to, jakim był trenerem klubowym, nastawionym na wynik, nieinteresującym się stylem, polaryzującym, witany był w roli selekcjonera z przynajmniej mieszanymi uczuciami. Nawet jeśli nie zarzucano, że dostał stanowisko po znajomości, bo przecież jednak był czołowym polskim trenerem minionych piętnastu lat, to można było mieć poczucie, że bez zażyłości z prezesem kluczowej posady w polskiej piłce akurat w tamtym momencie by nie dostał. Od początku próbował więc przekonywać, że się zmienił. Nabrał dystansu. Selekcjonerskiego formatu. Pyskówki to już nie jego działka. Krytykować go można. Sugestie, że jest nerwowy — złe języki ludzkie. To nieprawda, że gra brzydką piłkę nastawioną na wynik, zwłaszcza że w ogóle nie padało. Zawsze uwielbiał kreatywnych, dobrych technicznie piłkarzy. Odwaga to jego drugie imię. Woli zremisować 4:4 niż wygrać 1:0. Jego ulubiona Cracovia to ta Wojciecha Stawowego, schlebiają mu porównania do Guardioli, bo od zawsze podziwiał Marcelo Bielsę.
Nie sztuka zbudować drużynę naiwną, nastawioną na grę do przodu. Można taką spotkać na dowolnym podwórku. Dobra gra ofensywna w zawodowym futbolu nie polega na tym, że upchnie się w składzie możliwie wielu napastników, czy piłkarzy o proporcjach przechylonych w stronę ofensywy, którzy będą chętnie ruszać naprzód. Polega na tym, by grając ofensywnie i stwarzając wiele sytuacji, nie ułatwiać życia rywalowi. Polaków można było chwalić za niedawne 60 minut w Portugalii nie dlatego, że kilka razy przedostali się pod bramkę rywali, ale dlatego, że przedostali się pod nią, samemu nie dopuszczając do zbyt wielu sytuacji pod własną. Samo atakowanie, by nie myśleć o tym, co po stracie piłki, nie jest w zawodowej piłce seniorskiej godne pochwały, lecz potępienia.
Na mecz, w którym to rywal miał się głowić, jak strzelić gola i otworzyć spotkanie, Probierz posłał dwóch napastników, dwóch wahadłowych myślących bardziej jak skrzydłowi niż boczni obrońcy i trzech kreatywnych środkowych pomocników, z których u dwóch proporcje zdecydowanie są przechylone w stronę atakowania, a u trzeciego oscylują wokół 50 na 50. Czasem system z trójką obrońców tak naprawdę zawiera ich piątkę. Albo szóstkę i siódemkę, zależnie od charakterystyki środkowych pomocników, którzy grają przed obroną. Polski skład na Szkocję zawierał maksymalnie trójkę obrońców. Przy czym zarówno Sebastian Walukiewicz, jak i Jakub Kiwior i Kamil Piątkowski lubią interpretować tę pozycję ofensywnie, mają liczne atuty w grze do przodu. Inaczej niż kilka miesięcy temu z Austrią, gdy z rywalem, po którym spodziewał się przewagi fizycznej, chciał się bić, tym razem wybrał skład, który wyglądał, jakby miał zabrać rywalom piłkę i trzymać ją przez 70% czasu.
Dobry mecz dla postronnych widzów
Byłby to nawet jakiś pomysł, ale jakkolwiek by Probierz tego nie maskował, tak grać nie umie. Gdyby umiał, w którymś ze swoich wcześniejszych jedenastu miejsc pracy pokazałby, jaki ma pomysł na grę pozycyjną, jak chce dominować rywala z piłką przy nodze, jak ofensywne jest jego trenerskie nastawienie. Nie jest. Przechylając się bardziej do przodu, zawsze zaburza równowagę. Potrafi zbudować drużyny agresywnie doskakujące do rywala, przeprowadzające szybkie, dobre ze stałych fragmentów gry, nieprzyjemne. Przypominające ich trenera przy linii. Dynamiczne, wyrywne, żywe i sprytne. Wiedzące, czego nie potrafią, więc się tym niezajmujące. Pragmatyzm w wykonaniu Probierza nie oznaczał Michniewiczowego antyfutbolu, aż tak to nie. Ale na pewno nie zakładał, że mecz ma być ładny.
Ten był. Oglądało się go naprawdę dobrze. Pierwsza akcja – gol Szkotów. Kwadrans później – Karol Świderski sam na sam z bramkarzem. 23. minuta – szkocki bramkarz zatrzymuje Świderskiego po długim podaniu Kamila Piątkowskiego za obronę. 33. – poprzeczka Szkotów po strzale z dystansu. 36. – Łukasz Skorupski broni w sytuacji jeden na jednego z napastnikiem. 38. Adam Buksa strzela z bliska z ostrego kąta, rywal odbija. 43. – Szkoci trafiają w słupek. 13 strzałów Polaków. Szkoci – gol, słupek, poprzeczka, zmarnowane sam na sam z bramkarzem. Polacy – trzy sytuacje sam na sam, przewaga w golach oczekiwanych, wiele wejść w pole karne. Dla fana futbolu z Austrii, Słowenii czy Irlandii, słowem neutralnego przerzucacza kanałów, naprawdę zaskakująco przyjemnie spędzony wieczór.
Ten mecz nie tak miał jednak wyglądać. Nie o to w nim chodziło. Kiwior i Walukiewicz nie mieli stać wiele metrów od siebie, by między nich mógł już w 3. minucie wbiec Szkot i wystawić koledze na – a jakże – wolną od rywali strefę przed szesnastką. Miały być dwie gęsto ustawione linie. Brak przestrzeni dla przeciwnika na polskiej połowie. Jeśli pressing, to nie taki, po którego ominięciu gra się jeden na jednego z polskimi stoperami. Miały być starannie rozgrywane akcje, szanowanie piłki, trzymanie jej możliwie daleko od własnej bramki, ale bez ambicji stwarzania sytuacji bramkowej co trzy minuty. Dojrzały zespół mniej więcej tak obrzydzałby Szkotom walkę o wygraną w Warszawie. Polacy pozbawili się jednak możliwości zagrania w ten sposób już w 3. minucie. Tyle że, patrząc na wybory personalne trenera, nie takie było zamierzenie. Widać to było nawet po zmianie przeprowadzonej w przerwie. Wpuszczenie Bartosza Slisza za Jakuba Modera teoretycznie było zmianą defensywną przy niekorzystnym już wyniku. Ale było podyktowane totalnym brakiem równowagi między obroną a atakiem widocznym w pierwszej połowie.
Dziwne zarządzanie meczem
Patrząc na ten przebieg meczu, jedyny korzystny dla Polski splot okoliczności mógł spowodować, że rywalom żadna sytuacja już nie wejdzie, a Polakom którąś z licznych uda się wykorzystać. Nie zrobił tego jeszcze Jakub Kamiński, którego strzał kilka minut po przerwie został wybity z linii bramkowej, ale zrobił Kamil Piątkowski, chyba jedyny prawdziwy wygrany tej jesieni w reprezentacji. Gdy we wrześniu startowała Liga Narodów, nikt nawet o niego się nie upominał. Kiedy się kończy, wygląda na nieodzowną część podstawowej jedenastki. Strzelenie takiego debiutanckiego gola, w takim meczu, na pełnym Stadionie Narodowym, to coś, o czym marzyło kiedyś każde polskie dziecko.
Już dwie minuty po wyrównaniu było jednak widać, że naiwne granie to nie była kwestia niekorzystnego wyniku, tylko nastawienia. Mając korzystny wynik, Polacy pozwolili Szkotowi przyjąć piłkę po podaniu bramkarza na 30. metrze od własnej bramki, przebiec pół boiska, wbiec w pole karne i dośrodkować. To nie był rajd w tempie Rafaela Leao, żadna szaleńcza kontra. A jednak oprócz Piątkowskiego, który wdał się z przeciwnikiem wbiegającym w jego strefę w pojedynek, nikt nie zainteresował się bronieniem w bólach wywalczonego remisu. A drużyna była w tym momencie rozrzucona po całym boisku jak bezładna zbieranina.
Zmiany Probierza w tym momencie też nie sugerowały, że chciałby przywrócić zespołowi trochę równowagi, rozegrać końcówkę mądrzej, dojrzalej. Tuż po strzelonym golu wpuścił na wahadło Tymoteusza Puchacza, o którym wiadomo, że jest żywiołowy, trochę szalony, bywa przebojowy, ale też nieokrzesany taktycznie i mizerny w defensywie. Zdjął z kolei Kamińskiego, a nie Zalewskiego, gorzej niż zwykle dysponowanego tego dnia. To, że akurat on przegrał pojedynek główkowy po prawej stronie, na którą został przesunięty po wejściu Puchacza, w sytuacji, w której pozycyjnie wszystko było pod kontrolą i liczyło się „tylko” wykonanie zadania przez jednostkę, podsumowało jego występ. Pojawienie się Kacpra Urbańskiego za Karola Świderskiego też nie było wysłaniem do zespołu sygnału, że ma rezultat i teraz powinien nim mądrze zarządzać. Gdyby Polska goniła wynik i potrzebowała strzelić gola, Probierz także wpuściłby Urbańskiego za Świderskiego.
Błędna konstrukcja kadry
Owszem, po ostatnich kontuzjach miał Probierz ograniczone pole manewru, na ławce było więcej graczy ofensywnych niż defensywnych, choć akurat wpuszczenie Bartosza Kapustki za jednego z napastników mogłoby wprowadzić trochę więcej równowagi. To jednak nie jest pełne wytłumaczenie, bo przecież Probierz sam sobie dobierał ławkę i kadrę. Gdyby nie lekceważył Matty’ego Casha, może nie musiałby bronić wyniku oddychającym rękawami Zalewskim na prawym wahadle. Gdyby powołał innych stoperów niż Michał Gurgul i Mateusz Wieteska, może nie bałby się po nich sięgnąć w końcówce spotkania przy korzystnym wyniku. W trakcie tego meczu wyszły zarówno błędy selekcjonera w zestawieniu wyjściowego składu, jak i zarządzania spotkaniem oraz w ogóle wysyłaniem powołań.
Wyszło więc logicznie, że zespół, który ani nie potrafi zamurować własnej bramki, ani długo utrzymać się przy piłce, nawet w końcówce musiał iść na wymianę ciosów, licząc, że akurat nie zostanie trafiony. Ale został. W meczu, w którym chodziło o to, by możliwie uprzykrzyć rywalowi życie, Szkoci oddali siedem celnych strzałów. To więcej niż Portugalczycy przed kilkoma dniami. Wszystko byłoby jeszcze do zaakceptowania, gdyby można było uwierzyć selekcjonerowi, że takie granie z uniesioną przyłbicą niezależnie od okoliczności do czegoś ma prowadzić, czegoś drużynę nauczy, jest etapem w jakimś sensownie rozpisanym procesie. W rzeczywistości jest jednak elementem pokazania, że Probierz wcale nie gra tak brzydko, jak o nim mówili. Czesław Michniewicz też miał taki moment, ale po 1:6 w Belgii stwierdził, że jednak nie będzie udawał kogoś, kim nie jest i spróbuje prowadzić kadrę po swojemu. Probierz w ciągu roku pracy selekcjonerskiej odniósł tylko jeden sukces. Wygrał w Cardiff baraż z Walią po meczu, w którym Polska nie oddała ani jednego celnego strzału. To było jedno z dwóch – obok meczu z Austrią na Euro — prawdziwie jego spotkań. Pozostałe prowadził w masce. Szkoda, że polską piłkę kosztowało to wypadnięcie poza szeroką europejską elitę, którego jak najbardziej dało się uniknąć.
WIĘCEJ O MECZU ZE SZKOCJĄ:
- Selekcjoner prawie wszystko przerżnął, ale idzie w dobrym kierunku
- Jaka piękna katastrofa. Nie bronimy, nie strzelamy i spadamy
- Jedyne, co na razie udało się Probierzowi, to karne przeciwko Walii [KOMENTARZ]
- Fatalny Moder, zagubiony Walukiewicz i TEN BŁĄD Zalewskiego [NOTY POLAKÓW]
Fot. FotoPyK