Abraham Lincoln był utalentowanym zapaśnikiem. Gerald Ford podobno mógł zrobić karierę w NFL. Barack Obama grał w koszykówkę, Theodore Roosevelt boksował. A Donald Trump i wielu innych prezydentów USA uwielbiali spędzać czas na polu golfowym. Nigdy jednak o miejsce w Białym Domu nie walczył ktoś taki jak Bill Bradley.
Bill Bradley. Sylwetka mistrza NBA i niedoszłego prezydenta USA
Ktoś taki jak Bill Bradley, czyli dwukrotny mistrz NBA i jeden z najwybitniejszych koszykarzy w historii rozgrywek uczelnianych w Stanach Zjednoczonych. Gdy w styczniu 1999 roku emerytowany sportowiec zadeklarował, że chce zostać 43. prezydentem USA, nie traktowano go jako ciekawostkę czy człowieka z innego świata, który zamierza zrobić trochę szumu, jednak nie ma realistycznych szans na wygraną.
W dużej mierze dlatego, że Bradley miał już za sobą dwadzieścia lat w polityce. Ale nie tylko. Jego ksywka na boisku brzmiała „Mister President”. Jego trenerzy i koledzy z drużyny opowiadali, że zanim skończy czterdziestkę, albo wyląduje w Białym Domu, albo będzie przynajmniej Gubernatorem Missouri. Był też wykształcony. Ukończył studia w Princeton, a potem w Oxfordzie. Pełnił nawet służbę w amerykańskiej rezerwie Sił Powietrznych!
Do tego wszystkiego można jeszcze dorzucić słuszną posturę (196 cm wzrostu), swobodę wypowiedzi, szczery uśmiech oraz złoty medal olimpijski. Gdyby ktoś miał stworzyć modelowego kandydata na prezydenta Stanów Zjednoczonych, na pewno w pewnym stopniu przypominałby on Billa Bradleya.
Tak jednak jak urodzony w Crystal City koszykarz wygrywał niemal we wszystkim, czego się podjął, zdarzyło mu się ponieść dwie porażki.
Miał być supergwiazdą NBA. Nie został, choć spędził w lidze dziesięć lat.
Miał zostać prezydentem. Przegrał nawet nie z George’em W. Bushem, a Alem Gorem.
Bogaty dzieciak i biedny sport
Na początku lat 60. amerykańskie media opisywały go jako pierwszego wybitnego koszykarza, który w trakcie zimy pomieszkiwał z rodzicami w Palm Beach, uwielbianej przez miliarderów miejscowości na Florydzie. Był bowiem synem dyrektora banku, a także nauczycielki. Jak wspominał: jego matka chciała, żeby odniósł sukces. Jego ojciec, żeby był dżentelmenem. Nie zaplanowali dla niego ani przyszłości w sporcie, ani w polityce.
Rodzina Bradleyów na co dzień żyła w Crystal City, industrialnym mieście w stanie Missouri, gdzie – jak wspominał Bill – większość mężczyzn pracowała w fabryce, Pittsburgh Plate Glass, zajmującej się wytwarzaniem farb, szyb, powłok i materiałów specjalistycznych. Bill był od tych realiów daleko, znajdował się w społecznej elicie. Zdarzało się nawet, że rówieśnicy dokuczali mu za bycie „synem bankiera”. W 1952 roku dziewięcioletni Bill jednak jakimś cudem trafił na piłkę do koszykówki. I bardzo szybko się od niej uzależnił.
– Jeśli trafiłem piętnaście rzutów z rzędu, chciałem dwadzieścia. Jeśli trafiłem dwadzieścia, chciałem dwadzieścia pięć. Grałem dopóki moje barki nie były obolałe. Grałem z zadrapaniami, siniakami, skręconymi stawami – opowiadał po latach Bradley. – Pamiętam, że kiedy przegrałem w sobotę z naszymi arcywrogami w szkolnym meczu, to w niedzielę o 9 rano byłem już na tej samej sali gimnastycznej. I rzucałem, obok rozsypanego popcornu.
Za przełomowe wydarzenie w swoim sportowym życiu Bradley wspominał lekcję, jaką udzielił mu jeden z jego pierwszych trenerów, Jerry Ryan. Kiedy w siódmej klasie wyraźnie spóźnił się na trening, otrzymał informację, że jeśli nie zjawi się na nim za pół godziny, to wyleci na dobre z drużyny. Od tamtego czasu młody Amerykanin meldował się na sali gimnastycznej każdego dnia o 7:45. I trenował tak długo, jak to było możliwe w jego już wtedy napiętym kalendarzu.
Brzmi to jak historia pisana przez zespół PR-owców, tuż przed startem Billa Bradleya w wyborach prezydenckich? Cóż, na początkowym etapie życiorysu przyszłego polityka faktycznie nie ma żadnych większych plam. Koledzy oraz koleżanki wybrali go „Najpopularniejszym” oraz „Z największymi szansami na sukces” uczniem w klasie. Mimo tego, że sam rekrutował się tylko do kilku uczelni, otrzymał oferty stypendialne z… siedemdziesięciu pięciu. Bo raz, że był wybitnym sportowcem. A dwa, że niezwykle pojętnym uczniem.
Ostatecznie jednak Bradley postawił na Princeton. Uniwersytet, który nawet nie oferował stypendium sportowego, ale pod kątem akademickim należał do absolutnej śmietanki w całym kraju. Ukończyli go Woodrow Wilson, James Madison czy F. Scott Fitzgerald. A przez krótszy okres uczęszczali do niego choćby Alan Turing czy John F. Kennedy.
Sportowcy pokroju Billa Bradleya – nawet w latach sześćdziesiątych, zanim koszykówka stała się globalnym sportem i źródłem olbrzymich pieniędzy – nie wybierali takich ścieżek edukacyjnych. Pochodzący z Missouri młodzieniec miał jednak szersze plany. Marzyło mu się zdobycie stypendium Rhodesa, umożliwiające zagranicznym studentom podjęcie nauki na Uniwersytecie Oksfordzkim. A edukacja w Princeton miała mu w tym pomóc.
Szaleństwo, czyli największy celebryta Princeton
Był 1962 rok, kiedy Bill Bradley rozpoczął swoje studia. Z jednej strony znalazł się w tłumie przyszłych polityków, naukowców oraz laureatów przeróżnych nagród. Z drugiej, był na… sportowej pustyni. Albo przynajmniej koszykarskiej. Szatnia przy hali gimnastycznej w Princenton nie miała tablicy do rozrysowania taktyki przed meczem. Nie miała nawet szafek oraz toalety. A w trakcie wybierania składów na treningach, z ust trenera uczelnianej drużyny padało: „ty, ty, ty, ty i Bradley”.
Nietrudno się domyślić, że na boisku Bill stał się alfą i omegą. Zawodnikiem, od którego wszystko się zaczynało oraz kończyło. Ale była to rola, w której odnalazł się doskonale. Z miejsca stał się gwiazdą uczelnianej koszykówki. Zdobywał ponad 30 punktów na mecz. Zdarzyło mu się trafić 57 rzutów osobistych z rzędu, czym pobił rekord rozgrywek. A przy tym imponował też cechami, które nie dotyczyły tylko umieszczania piłki w koszu.
– Wokół Billa dało się dostrzec specjalną aurę. Jako sportowca oraz lidera. Nie było kogokolwiek, kto by za nim nie podążył – wspominał Gary Walters, inny zawodnik Princeton. Jak to opisywał dziennikarz John McPhee: „wszyscy jego koledzy z drużyny rzucali, kozłowali i podawali jak Bradley”. Zarażał ich pewnością siebie, służył jako inspiracja. I to mimo tego, że tak naprawdę był ich rówieśnikiem, dopiero wkraczającym w dorosłość młodym mężczyzną.
Z czasem szaleństwo wokół Bradleya narastało. W 1964 roku zasłynął występem przeciwko mocnej drużynie Michigan w finale turnieju Holiday Festival, kiedy zdobył 40 punktów w wypełnionej po brzegi hali Madison Square Garden. Innym razem uzbierał aż 58 oczek, czym pobił rekord wszech czasów w zawodach o mistrzostwo akademickiej ligi. A w międzyczasie dostał się również do reprezentacji Stanów Zjednoczonych na igrzyska olimpijskie w Tokio, jako najmłodszy zawodnik w zespole oraz wciąż aktywny student.
Te wszystkie wydarzenia sprawiły, że Bradley stał się najzwyczajniej w świecie sławny. Był nie tylko gwiazdą w swoim środowisku. Ale w ogóle topowym sportowcem w skali całych Stanów Zjednoczonych. Studenci pierwszego roku traktowali go jak sensację. „Widziałem go!” – padało na kampusie. Akademik, w którym przebywał koszykarz, zyskał natomiast miano „miejsca, gdzie mieszka Bill Bradley”.
Jego współlokatorzy pomagali mu odpisywać na listy, zaproszenia czy prośby o autografy. Pewnego dnia, kiedy wrócił do swojego pokoju, musiał zawołać ochronę. Bo w łóżku czekała na niego nieznajoma kobieta. W trakcie meczów fanki oraz fani krzyczeli natomiast „nie dotykajcie Boga!”, za każdym razem, kiedy ich ulubieniec był faulowany.
Wokół Bradleya zaczęły też oczywiście krążyć krajowe media. Opisywano go jako „białego Oscara Robertsona”, „jednego z najlepszych koszykarzy, jacy kiedykolwiek chodzili po tym świecie” czy też „Abrahama Lincolna z dobrym rzutem”. Analizowano nawet… asymetrię w jego brwiach. Sam Bill nie stronił od rozmów z dziennikarzami, ale lubił zachowywać dystans. Do każdego zwracał się per „mister” i nie pozwalał ingerować w swoje życie prywatne.
Mimo chłodnego podejścia do świata mediów był przez wszelkie redakcje wręcz ubóstwiany. – Za 25 lat nasi prezydenci będą musieli być lepsi niż kiedykolwiek. Całe szczęście, że będzie z nami wtedy Bill Bradley – pisało w latach sześćdziesiątych „Sports Illustrated”.
Bradley karierę w uniwersyteckiej koszykówce zakończył w kwietniu 1965 roku. A potem zajął się pisaniem pracy dyplomowej na temat kampanii senatorskiej Harry’ego Trumana. Po miesiącu jego liczący 33 tysiące słów twór był gotowy. Koszykarz ukończył studia, a także dopiął swego, zostając stypendystą Rhodesa.
To sprawiło, że odrzucił na bok możliwość gry w NBA. W 1965 roku został bowiem również wybrany w drafcie terytorialnym (kluby znajdujące się blisko uczelni miały pierwszeństwo przy wyborze gracza) przez New York Knicks. Ci byli gotowi wyłożyć (na tamte czasy) fortunę, aby pozyskać supergwiazdę rozgrywek uczelnianych. Bill stwierdził jednak jasno: najpierw Oxford, potem pomyślimy.
Co jednak ciekawe, po przeprowadzce do Europy Bradley znalazł jeszcze czas, aby pograć w koszykówkę we Włoszech. Jako zawodnik Olimpii Milano (wtedy znanej jako Simmenthal) zdobył nawet Puchar Europy Mistrzów Krajowych (obecnie Euroliga). A potem na dobre utonął w nauce prawa, której podjął się na najstarszym uniwersytecie krajów anglosaskich.
Do kwestii edukacyjnych Bradley miał podobne podejście co do sportu. Kiedy jeszcze na pierwszym roku studiów w Princeton ledwo zdał francuski oraz biologię, postanowił narzucić sobie reżim, w ramach którego w tygodniu uczył się po siedem godzin, a w weekendy (kiedy nie miał zajęć) nawet dwanaście. Jednocześnie nie zaniedbując też treningów oraz jeżdżąc ze swoją drużyną na mecze. A jakby tego było mało: zdarzyło mu się udzielać korepetycji w szkółce niedzielnej.
Dni oczywiście nie są na tyle długie, żeby we wspomniane powyżej liczby, do których można dokopać się w starych artykułach, dało się uwierzyć. Ale Bradley faktycznie był osobą, która w wyjątkowy sposób podchodziła zarówno do edukacji, jak i sportu. Tak opisywał swoje ulubione zagranie w koszykówce, rzut hakiem: – Na treningach najczęściej pracuję nad swoją najlepszą akcją. Z rzutu z wyskoku korzystasz zresztą też najczęściej. Ale hak… jest jak rzeźba. Jak poezja. Ma w sobie wszystko.
Dziennikarze „Sports Illustrated”, którzy w 1966 roku dotarli do Bradleya, kiedy ten przebywał w Anglii, rozmawiali z nim też na tematy społeczne oraz polityczne. Młody koszykarz był choćby wielkim sympatykiem Williama E. Gladstone’a. – Nie bał się wyrażać swoich przekonań religijnych w dziedzinie sztuki rządzenia. Nawet będąc premierem, nie wstydził się chodzić do slumsów i rozmawiać z prostytutkami, próbując je nawracać – mówił o byłym premierze Wielkiej Brytanii.
Z drugiej strony Bradleya ciekawił też Otto Van Bismarck, będący w analogicznych czasach kanclerzem Rzeszy. – Był praktyczny. Nigdy nie prowadź wojny, jeśli możesz się z niej w każdym momencie wycofać – opowiadał Bradley. – Ale wolałbym o nich nie mówić. Podziwiam ich, ale naprawdę nie czytałem o nich wystarczająco dużo, aby wyciągnąć wnioski – kończył temat, jak przykładny dyplomata.
Czemu natomiast Bradley tak opóźniał karierę w NBA? Przede wszystkim: w jego czasach koszykówka nie zapewniała na tyle gigantycznych funduszy, aby można było z nich czerpać przez całe życie. Uznał więc, że dopóki może, będzie próbował zdobyć najlepsze możliwe wykształcenie. – Podziwiam ludzi, którzy potrafią zarabiać pieniądze. Załóżmy, że ktoś napisze książkę w wieku 24 lat i zarobi milion dolarów. Wówczas zdobędzie reputację, która pozwoli mu się utrzymać na powierzchni. Ale jeśli jesteś sportowcem albo pracujesz w branży rozrywkowej, masz tylko kilka produktywnych lat. A potem wielką niewiadomą – mówił.
Z drugiej strony miał jednak wewnętrzne poczucie, że odkłada nieuniknione. – Zawodnicy w NBA są najlepsi. To intrygujące, jak wypadłbym na tle najlepszych.
Czas najwyższy, czyli koszykarski Abraham Lincoln i próba podbicia NBA
Między Oksfordem a NBA Bradley dał radę jeszcze wcisnąć sześciomiesięczną służbę w rezerwach amerykańskich Sił Powietrznych. Tym samym do New York Knicks, którzy zaproponowali mu kontrakt w wysokości pół miliona dolarów, dołączył z małym spóźnieniem. Bo dopiero w grudniu 1967 roku. Ominął nie tylko pierwsze spotkania sezonu, ale cały okres przygotowawczy czy mecze sparingowe.
Kiedy jednak po raz pierwszy wyszedł na rozgrzewkę, usłyszał wrzaski ponad osiemnastu tysięcy kibiców zgromadzonych w Madison Square Garden. Choć Amerykanie ostatni raz w akcji widzieli go ponad dwa lata temu, pamiętali historie o białym Oscarze Robertsonie. Słyszeli, że jest trochę jak Abraham Lincoln, trochę jak Willie Mays. – Za każdym razem, kiedy brałem piłkę do ręki, słyszałem okrzyki fanów Knicks. Podobno miałem być ich wybawcą – wspominał po latach Bradley.
Jakże zatem olbrzymie było rozczarowanie nowojorskich fanów sportu, kiedy okazało się, że Bill jest… śmiertelnikiem. Nie notował już spektakularnych występów strzeleckich jak w barwach Princeton. Nie potrafił odtworzyć tego, co na boisku robił Robertson, a także Wilt Chamberlain czy Elgin Baylor.
Sportowe media w USA analizowały, że Bradley jest zawodnikiem „między pozycjami”. Bo z jednej strony nie ma warunków, żeby grać pod koszem, a z drugiej nie jest filigranowy i szybki jak najlepsi rozgrywający, pokroju Boba Cousy’ego czy Jerry’ego Westa. Mówiło się, że miesza „fantastyczne zagrania z momentami przeciętności, a czasem niekompetencji”.
„Co się stało z Billem Bradleyem” – to była główna historia pierwszej części sezonu 1967/1968 w NBA. Jak pisało „Sports Illustrated”: na bok zeszły problemy prawne Ricka Barry’ego, kontuzja Nate’a Thurmonda czy rozbłysk talentu Dave’a Binga. A to wszystko dlatego, że nawet kiedy nowy zawodnik Knicks radził sobie dobrze, zdobywając 23 punkty przeciwko St. Louis Hawks, to na koniec dawał plamę – w tym samym spotkaniu pudłując rzut na zwycięstwo.
W międzyczasie Bradley został też potrącony przez samochód na nowojorskiej ulicy (podobno dzięki szybkiej reakcji zdołał odskoczyć na bok, niwelując moc uderzenia i potencjalne skutki wypadku), co tylko dołożyło mu trudności w zaadaptowaniu się do świata NBA. – Kibice się ode mnie odwrócili – wspominał Bradley. – Buczeli na mnie, pluli, rzucali monetami. A nawet zaczepiali na ulicy, krzycząc: Bradley, ty przepłacony nieudaczniku. Zawodziłem. I to bolało.
Co w tym najciekawsze: na koniec pierwszego sezonu w NBA Bradley zajął drugie miejsce w głosowaniu na najlepszego debiutanta rozgrywek. Jego popularność sprawiła, że – mając statystyki rzędu 8 punktów na mecz – otrzymał jeden głos dziennikarzy, kiedy wszystkie pozostałe zgarnął rewelacyjny Earl Monroe z Baltimore Bullets. Realnie lepsze wejście do NBA miało też dwóch kolegów z drużyny Bradleya. Czyli Walt Frazier (legenda Nowego Jorku i do dzisiaj komentator meczów Knicks), a także Phil Jackson (po skończeniu kariery zawodniczej trener Chicago Bulls Michaela Jordana i Los Angeles Lakers).
Po bolesnych początkach w NBA Bill Bradley zaczął odnajdywać się na parkietach najlepszej ligi świata. Kibice zrozumieli, że nie jest „wielką nadzieją białych” czy nowym wcieleniem Robertsona, a po prostu bardzo solidnym koszykarzem, ze świetnym rzutem z wyskoku, sporą boiskową inteligencją oraz umiejętnością znajdowania kolegów na wolnych pozycjach (w czym pomagało mu niespotykanie szerokie pole widzenia – zmierzone na 192 stopni w poziomie oraz 72 stopni w pionie).
Bill Bradley z byłymi kolegami z drużyny Waltem Frazierem oraz Dickiem Barnettem, a także reżyserem Spikiem Lee i politykiem Corym Bookerem
Z czasem przyszły polityk wskoczył do pierwszej piątki New York Knicks. I otoczony zawodnikami pokroju Willisa Reeda, Dave’a DeBusschere’a, Jerry’ego Lucasa oraz wspomnianych Fraziera i Jacksona dołożył cegiełkę do budowy nowych, wielkich New York Knicks. W latach 70. ekipa z „miasta, które nigdy nie śpi” dwukrotnie sięgała po mistrzostwo NBA (w sezonach 1969/1970 oraz 1972/1973). A on sam nieco niespodziewanie odhaczył w 1973 roku występ w Meczu Gwiazd.
Bradley zaczął również rozumieć, ile naprawdę znaczy dla niego koszykówka. Choć początkowo zamierzał wypełnić w Knicks tylko pierwszy, czteroletni kontrakt, spędził w NBA aż dziesięć lat. – Szatnia stała się dla mnie pewnego rodzaju domem, i to nie tylko miejscem do wypoczynku. Często wchodziłem do niej napięty, niespokojny przez coś, co wydarzyło się w trakcie dnia. A potem moje obawy odpływały. Relaksowałem się wśród znajomości, które były dla mnie bliskie i prawdziwe, ale nigdy intymne, skoncentrowane na realiach życia sportowca.
Przemyślenia oraz opowieści na temat tego, jak wygląda codzienność zawodnika NBA Bradley zawarł w książce „Life on the Run”, opisującej kilkadziesiąt dni sezonu 1973/74. Została ona opublikowana w 1976 roku i przedstawiała niezwykle osobisty wgląd w relacje oraz charaktery szatni Knicks. Czytelnik mógł poznać Jerry’ego Lucasa jako kombinatora, który co chwilę wpadał na pomysł, jak stworzyć biznes dający miliony. Albo Phila Jacksona jako wesołka dbającego o atmosferę.
Inaczej mówiąc: Bradley przejął wówczas rolę dziennikarza, samemu dostarczając barwnych anegdot i historii ze świata NBA. Obecnie coś takiego nie miałoby prawa się wydarzyć, przecież po publikacji książki Bill był jeszcze czynnym zawodnikiem. Dopiero rok później odszedł na sportową emeryturę.
– Granie w koszykówkę zapewniało mi wyładowanie mojej emocjonalnej energii. Stałem się zależny od akcji, od fizycznego kontaktu, od werbalnych docinek w trakcie meczów. Przeniosłem moje fizyczne oraz emocjonalne życie do koszykówki, co sprawiło, że odczuwałem je w sposób bardzo intensywny – opisywał swoją karierę Bradley.
Do historii dyscypliny przeszedł jako pierwszy (a potem jeden z dwóch, bo dołączył do niego Manu Ginobili) zawodnik, który sięgnął po mistrzostwo NBA, mistrzostwo Euroligi oraz złoty medal olimpijski.
Bill Bradley vs Al Gore
Ze świata sportu do polityki przeskoczył w sposób płynny. I przede wszystkim: zrobił to szybko. W lato 1977 roku zrezygnował z dalszej gry w Knicks i od razu ogłosił, że będzie kandydował w wyborach do senatu w stanie New Jersey. Czuł, że jest na to gotowy. Polityka zawsze była obecna w jego domu, a on sam w Oksfordzie skupił się między innymi na zgłębianiu europejskiej polityki oraz ekonomii. Wcześniej natomiast, bo w czasach studenckich w 1964 roku, był obecny, kiedy w amerykańskim senacie podpisywano słynną ustawę o prawach obywatelskich.
Jego rywalem w wyborach, ze skrzydła Republikanów, okazał się Jeff Bell, konserwatysta słynący z antypodatkowych poglądów. Ostatecznie Bradley wygrał elekcję z 56% głosów. Tym samym wkroczył do świata, do którego zawsze miał należeć.
Jako polityk dał się poznać jako osoba nieco zdystansowana w stosunku do środowiska i specjalizująca się w złożonych inicjatywach reform. W trakcie swojej kariery pracował m.in. nad reformą egzekwowania alimentów, ustawami dotyczącymi problemów zdrowotnych dzieci w związku z zatruciem ołowiem czy rozdysponowaniem praw wodnych Kalifornii oraz ulgą podatkową zwaną „EITC”, która pomagała rodzinom o niewielkich dochodach. W 1987 roku zasłynął natomiast przedstawieniem ustawy, która miała zwrócić 1.3 miliona akrów ziemi w Dakocie Południowej plemieniu Siuksów – odebranych im w XIX wieku przez prezydenta Ulyssesa S. Granta pod groźbą odcięcia zapotrzebowania żywnościowego.
Bradley bez problemu wygrywał kolejne reelekcje, w 1988 roku był nawet zachęcany do startu w wyborach prezydenckich, ale postanowił takim głosom odmówić. Wreszcie, w 1995 roku zrezygnował z dalszej działalności. Mówił wtedy, że amerykańska polityka jest „zepsuta”. Mało kto spodziewał się, że kilka lat później postanowi dać jej ostatnią szansę.
Jak bowiem wspominaliśmy: w styczniu 1999 roku Bradley ogłosił, że będzie chciał zastąpić Billa Clintona w roli prezydenta Stanów Zjednoczonych. Jego największym rywalem w walce o nominację Demokratów miał okazać się Al Gore, ówczesny wiceprezydent USA. Były koszykarz stanowił bardziej liberalną alternatywę dla prawej ręki Clintona. W tematach opieki zdrowotnej czy prawa do broni miał poglądy dość mocno skierowane w stronę lewicowych.
W swojej kampanii Bill kładł również bardzo duży nacisk na kwestię ubóstwa wśród najmłodszych. Proponował zmiany w płacy minimalnej, rozszerzenie ulg podatkowych dla biednych rodzin, zbudowanie domów wsparcia dla nastolatek w ciąży, zwiększenie dostępności bonów żywieniowych czy zapewnienie 400 tysiącom dzieci udział w programie społecznym „Head Start”.
Choć Bradley od początku raczej pełnił rolę „underdoga” w porównaniu do Ala Gore’a, zyskał poparcie bardzo wpływowych osób. Jak polityków Paula Wellstone’a, Boba Kerreya, Roberta Reicha czy największych postaci świata amerykańskiego sportu: Michaela Jordana, Julius Ervinga, oraz swojego byłego kolegi z drużyny, Phila Jacksona. Ówczesnemu trenerowi Los Angeles Lakers zdarzało się zresztą nosić przypinki z nazwiskiem Bradleya na swoim garniturze czy regularnie wypowiadać się o jego kandydaturze w przestrzeni publicznej.
Ostatecznie jednak dwukrotny mistrz NBA poniósł wyraźną klęskę, przegrywając z Alem Gore’em we wszystkich prawyborach oraz zebraniach partyjnych. Co było tego powodem? Po pierwsze, bardzo ugruntowana pozycja jego rywala w demokratycznych środowiskach. Oraz zwyczajnie większe doświadczenie w wielkiej polityce – Gore w końcu po raz pierwszy przystąpił do kampanii prezydenckiej już w 1988 roku.
Sporo mogło zależeć też od kwestii interpersonalnych. Bradley nie był typem, który starał się docierać do innych polityków na płaszczyźnie prywatnej. Jego poglądy były też być może nieco zbyt liberalne – nawet jak na gusta ówczesnych Demokratów. Choć to w sporej mierze wynikało z taktyki Bradleya – choć jako senator był nieco bardziej skierowany w stronę centrum, tak uznał, że aby rywalizować z Gore’em, potrzebuje przejąć jak największą liczbę lewicowych oraz niezależnych wyborców.
Bradleyowi nie udało się też skutecznie przemówić do czarnej społeczności. Chociaż wypowiadał się na temat wspomnianego ubóstwa wśród dzieci czy rasowych nierówności, a także zyskał poparcie celebrytów w postaci Ervinga czy Jordana, Afroamerykanie i tak opowiadali się za jego rywalem, jako wybrańcem i naturalnym następcą Billa Clintona, niezwykle popularnego wśród czarnoskórych wyborców. W marcu 2000 roku Bradley wiedział już, że nie ma szansy na nominację Republikanów w wyścigu prezydenckim. Na dobre wycofał się z życia politycznego i postanowił wyrazić swoje poparcie dla Gore’a.
Analizując jego porażkę, należy wspomnieć o jeszcze jednej rzeczy. Choć były koszykarz przez lata uchodził za lidera, dżentelmena, idola młodzieży czy wzór do naśladowania, tak poniekąd… brakowało mu charyzmy. Oczywiście nie miał problemu z przemawianiem na forum publicznym, ale zawsze bardziej działał oraz wyróżniał się za sprawą czynów niż słów. Nie kochał też popularności, bycia na świeczniku. Starannie ukrywał swoje życie prywatne. I, co dało się zauważyć już w czasach studenckich, kiedy początkowo odrzucił możliwości gry w Knicks – chodził własnymi ścieżkami, a nie tymi, które mu sugerowano.
Inna sprawa, że Bradley stanął w szranki z Alem Gore’em, któremu też zdecydowanie daleko było do postaci showmana. Na tym polu zatem nie był specjalnie w tyle. Ale najwidoczniej nie oferował wystarczająco wiele, żeby odwrócić uwagę Demokratów od człowieka Clintona. Na końcu nie udało mu się też przekonać do siebie wyborców niezależnych, którzy zwrócili się w stronę Johna McCaina, alternatywy Republikanów dla George’a W. Busha.
Tym samym „Mister President” nie został prezydentem Stanów Zjednoczonych. Tak jak wcześniej – choć wydawało się to nieuniknione – nie podbił NBA jako biały Oscar Robertson.
***
W XXI wieku dwukrotny mistrz NBA okazyjnie wypowiadał się na tematy polityczne oraz sportowe, a w 2008 roku publicznie poparł Baracka Obamę w wyborach prezydenckich. Amerykańskiemu społeczeństwu przypomniał się również całkiem niedawno, bo w 2022 roku zadebiutował w nowojorskim teatrze z autobiograficznym wykładem „Rolling Along”. Obejrzeć go można również na platformie Max, a także Youtube, gdzie uzbierał aż 11 milionów wyświetleń. I trudno się temu dziwić, bo doświadczenia 81-letniego Billa Bradleya wypełniłyby spokojnie kilka osobnych życiorysów.
KACPER MARCINIAK
Czytaj więcej o USA:
- Las Vegas. Jak Miasto Grzechu stało się miastem sportu?
- Jak Taylor Swift zawładnęła światem amerykańskiego sportu
- Upadek „Sports Illustrated” i koniec kultury pisma
Fot. Newspix.pl
Źródła wypowiedzi: Sports Illustrated, New York Times, CBS News, Washington Post, Bill Bradley | Rolling Along: An American Story, Forbes, The Boston Globe, The New Yorker.