W wieku 17 lat wyciskał 140 kg, samemu ważąc dwa razy mniej. Trafił do MMA, gdzie od lat wykorzystuje swoją piekielną siłę i twardy charakter. Musiał sprzedać ukochanego mercedesa i przesiąść się do starego opla pożyczonego od brata, by mieć pieniądze na przygotowania do kolejnych walk. Zachwycił się nim sam Dana White, proponując mu kontrakt w UFC. Dziś Mateusz Rębecki jest już solidnym nazwiskiem w amerykańskiej organizacji, ale przed nim jeszcze długa droga na szczyt wagi lekkiej. Jak ocenia swoje ostatnie, krwawe starcie z Myktybekiem Orolbaiem? Co zmienił w swoich przygotowaniach po bolesnej porażce z Diego Ferreirą? I czemu nigdy nie zobaczyliśmy go w KSW?
BŁAŻEJ GOŁĘBIEWSKI: Co powiedziałbyś dziś jedynemu z trzech sędziów punktowych, który wskazał na zwycięstwo Orolbaia w waszej walce?
MATEUSZ RĘBECKI: Że takie decyzje mogą czasem kosztować zawodnika całą karierę. Jasne, każdy może mieć inne spojrzenie na walkę czy jej konkretne etapy, ale jeśli obiektywni eksperci mówią o dziwnej punktacji, to chyba coś jest nie tak. I dla mnie też pozostaje niezrozumiałe, czemu ten sędzia jako jedyny dał Orolbaiowi trzecią rundę, w której przecież mocno przeważałem.
Na tyle, że sędzia główny mógł to w tej ostatniej odsłonie skończyć, ale tego nie zrobił. Podjął właściwą decyzję?
Czułem, że jest bardzo blisko końca. Myślałem, że po dwóch, trzech ciosach w parterze sędzia doskoczy i szybko przerwie. Tak się nie stało, ale trzeba oddać mojemu rywalowi, że bardzo dobrze się bronił. Nie było u niego widać zachwiania czy zamroczenia, ciągle pracował. A podstawowym kryterium dla sędziego prowadzącego walkę jest chyba brak obrony. Tutaj ona ciągle była aktywna. Z drugiej strony, jeśli wtedy przerwałby ten pojedynek, to myślę, że też nikt nie miałby za bardzo prawa posądzać go o złe sędziowanie.
A jak się czujesz po tym starciu? Miałeś okazję je obejrzeć i przeanalizować, czy skupiłeś się na regeneracji?
Widziałem jakieś skróty, zazwyczaj to, co ludzie wrzucali na mediach społecznościowych, czyli te najbardziej twarde i krwawe wymiany czy akcje. No i wydaje mi się, że daliśmy mega show. Pokazaliśmy fajne akcje we wszystkich płaszczyznach, zostawiliśmy w klatce sporo zdrowia. Jestem szczęśliwy i zadowolony z samej walki, mam wrażenie, że rywal mimo przegranej również. Bo przecież obaj oddaliśmy w tym starciu to, co jest kwintesencją MMA, czyli serce.
Faktycznie, obaj wyglądaliście na usatysfakcjonowanych, szczególnie na zdjęciu już po walce. Nie było między wami złej krwi?
Nie było. Od początku do końca darzyliśmy siebie dużym szacunkiem, zachowywaliśmy się wobec siebie koleżeńsko na ważeniu. I to jest dla mnie fajne, chciałbym się właśnie w tę stronę kierować, choć jeśli trzeba będzie, to zrobię show również przed walką (śmiech). Ale było coś, o czym nikt nie wie, a co zauważył mój narożnik – wydawało nam się, że Orolbai przed pierwszymi akcjami trochę prowokująco się uśmiechał. Chciał chyba lekko podkręcić, ale na mnie nie robi to wrażenia, bo w klatce jestem bardzo skupiony i trudno mnie z tej równowagi wytrącić.
Na końcu powodów do uśmiechu już nie miał, bo to twoja ręka powędrowała do góry. Było coś, czym Orolbai cię zaskoczył w tym pojedynku?
Myślę, że nie. Bardzo długo i dokładnie analizowaliśmy z całym sztabem jego styl, dlatego podczas naszego starcia większość jego ruchów była dla mnie przewidywalna. Chociaż w pewnym momencie zaczął bić side kickami na kolano, ale chyba bardziej naruszał tym samego siebie niż mnie.
Trzeba docenić twoją postawę w tym starciu, bo to przecież nie był wymarzony przeciwnik na ten moment. Byłeś po porażce, chciałeś się odbudować, a dostałeś trudnego rywala, który dodatkowo miał problemy z wagą i musiałeś się do niego dostosować.
Wstępnie chciałem nawet odmówić. Wszystkie rzeczy, które mogłyby nie zagrać, to nie grały w tym zestawieniu. Tak jak mówisz – waga, moja porażka w tle, przeciwnik będący wschodzącą gwiazdą w opinii ekspertów. I faktycznie, spisywano mnie w tym pojedynku na straty. Ale trochę utarłem nosa wszystkim tym, którzy we mnie nie wierzyli i taki rezultat był dla nich zaskoczeniem.
Zaskoczeniem nie był natomiast bonus za najlepszą walkę wieczoru. Chyba nie musisz już jeździć tym oplem od brata?
Tutaj zaznaczę, że ten opel jest już mój (śmiech). Ale nie, nie muszę już nim jeździć. Od pewnego czasu mój standard życia zmienił się diametralnie. Żyję godnie i to jest dla mnie najważniejsze.
To porozmawiajmy chwilę o tej drodze, która doprowadziła cię do tego momentu. Zaczynałeś przecież od siłowni: jako 17-latek wygrałeś nawet konkurs o Puchar Starosty Gryfickiego w wyciskaniu sztangi leżąc. Ważąc 69,9 kg, podniosłeś 140 kg – trzeba przyznać, że od najmłodszych lat miałeś w sobie sporo pary.
O, przywołałeś bardzo fajne dla mnie wspomnienia. To był dobry czas, ale mimo wszystko miałem już wtedy świadomość, że ciężary – zwłaszcza takie wyciskanie – nie dają za bardzo możliwości na rozwinięcie dużej, spektakularnej kariery. Sport sam w sobie piękny, choć trochę jednowymiarowy. Treningi stały się dla mnie dość szybko monotonne, dlatego zdecydowałem się przejść do MMA. Zbudowałem jednak wtedy bardzo dobrą bazę siłową i na pewno to mi potem pomogło.
Od dziecka czułem, że mam serce do walki, że jestem skłonny do ogromnego poświęcenia. Wybrałem więc sport, który w mojej ocenie był najtwardszy, najtrudniejszy. I zrobiłem to po to, żeby udowodnić samemu sobie, że jestem dokładnie tym skurwielem, za jakiego się mam.
Ta baza siłowa sprawiła, że dziś mówisz o sobie jako o najsilniejszym zawodniku UFC w wadze lekkiej. To jeden z twoich największych atutów?
Wydaje mi się, że to mimo wszystko taki trochę miecz obosieczny. Na przestrzeni całej walki muszę przecież dotlenić dużo więcej mięśni niż mniej rozbudowani przeciwnicy. Wymaga to sporej pracy nad wydolnością. Jasne, wykorzystuję to, że jestem silny, ale czasem z kolei zbyt szybko potrafię się przez to zmęczyć.
Oprócz siły fizycznej pokazałeś już niejednokrotnie siłę charakteru. Wolisz takie bitki jak z Orolbaiem i Fereirą, czy jednak chciałbyś kończyć szybko i technicznie każdą walkę?
Ciekawe pytanie. Chyba chciałbym – i myślę, że jestem w stanie – robić po prostu wszystko. Szybko nokautować albo poddawać, ale też robić walki na wyniszczenie na pełnym dystansie. Wydaje mi się, że dziś jestem już bardzo wszechstronny. Na pewno najbardziej w Polsce.
Pytam też dlatego, bo szybko i technicznie kończyłeś swoje pierwsze walki w zawodowym MMA – poddawałeś rywali w pierwszej rundzie. Ale też stosunkowo prędko, bo już w czwartym pojedynku, przyszła porażka z Pawłem Kiełkiem. Jak ona na ciebie wpłynęła?
Miałem po niej dłuższą przerwę. Musiałem zebrać myśli, zmienić coś w moich przygotowaniach. To właśnie wtedy zacząłem trenować w klubie BKS Skorpion Szczecin i mój styl się zmienił o 180 stopni. W każdej kolejnej walce pokazywałem coś innego, pracowałem intensywnie nad poprawą tego, co szwankowało. I chyba ostatecznie wyszło mi to wszystko na dobre.
W moim życiu było kilka kamieni milowych i to właśnie był jeden z nich. Wydaje mi się, że mógł być nawet największy, a na pewno o podobnej wartości, jak ostatnia walka w UFC. Ta porażka zmieniła mnie poza tym jako człowieka. Nabrałem większego szacunku do ludzi, pokory, to też mnie pewnie uchroniło przed „sodówką”.
Czyli twoje pierwsze walki to taki młody i gniewny Mateusz Rębecki?
Nie no, później też taki jeszcze trochę bywałem (śmiech). Ale nie oszukujmy się, każdy zawodowy sportowiec przyzna, że porażka uczy pokory. Kariera bez przegranej to bajka, idealny świat, który nie ma za bardzo przełożenia również na zwykłe, codzienne życie. Bo przecież to właśnie te najtrudniejsze sytuacje kształtują charakter i definiują później, jaką jesteś osobą. Dlatego ta walka z Pawłem Kiełkiem dużo mi dała i sporo nauczyła.
Po niej podpisałeś kontrakt z FEN, ale zaledwie po jednym starciu, które zresztą wygrałeś, miałeś półtoraroczną przerwę. Skupiłeś się wtedy na ju-jitsu, startując w konkursach jako reprezentant Polski. Nie bałeś się, że odsunięcie MMA na bok na tak długo zagrozi twojej karierze?
Byłem wtedy nadal aktywnym zawodnikiem w szeroko pojętym grapplingu. Startowałem w ADCC, w kimonach. I traktowałem to jako taką moją bazę, przez wiele lat będąc zawodnikiem parterowym. Nie martwiłem się, że to w jakimś stopniu zaszkodzi mojej karierze w MMA, bo bardziej traktowałem ten okres jako element przygotowań właśnie do kolejnych walk.
Wróciłeś więc do FEN, gdzie z pojedynku na pojedynek umacniałeś swoje nazwisko w środowisku MMA. Siedmiokrotnie udanie broniłeś tytułu mistrza wagi lekkiej tej organizacji, więc siłą rzeczy na pewno zwróciłeś na siebie uwagę KSW. Dlaczego ostatecznie nigdy cię tam nie zobaczyliśmy?
Miałem wtedy kontrakt z FEN, który nie do końca mnie przekonywał. Trochę się tam uwiązałem, potem musiałem czekać na stosowny aneks do umowy, a cała sytuacja w mojej ocenie nie była zbyt przyjemna. Podejrzewam, że gdybym się uparł, to pewnie poszedłbym do tego KSW. Wiadomo, że przy takiej decyzji kompletnie wszystko byłoby mi już robione pod górkę, więc skupiłem się na swoim najważniejszym celu, czyli trafieniu do UFC. I to akurat poszło po mojej myśli.
Pomogło mi w tym bycie takim zawziętym skurczybykiem, bo bez tego raczej nie zrealizowałbym tych marzeń. Pozostanie przy swoim w tamtym okresie uważam za najlepszą decyzję w moim życiu. Nie żałuję jej absolutnie, ale już samej współpracy z FEN nie wspominam za dobrze. Były momenty, kiedy przez niektóre osoby cierpiałem, czułem się skrzywdzony. Dziś na szczęście mogę o tym mówić, choć oczywiście bez większych szczegółów.
Co do samego przejścia do KSW, to nawet będąc już zawodnikiem UFC, myślałem sobie, że może faktycznie w tej organizacji zrobiłbym jeszcze większą karierę. Ale ostatecznie wszystko skończyło się dla mnie na tyle dobrze, że zostawiam tę przeszłość za sobą, a skupiam się na tym, co przede mną.
Skoro już wspomniałeś o UFC, to opowiedz trochę o tym, jak się tam dostałeś. Najpierw zaproszono cię do programu Dana White’s Contender Series. Co wtedy poczułeś?
Ucieszyłem się, jasne, ale z drugiej strony zaproponowano mi od razu prawdziwego kota – moim rywalem miał być Mansour Barnaoui. I tak sobie pomyślałem: no, to będzie niesamowita przeprawa. Pamiętałem go z walki z Mateuszem Gamrotem, która w polskim środowisku zrobiła na wszystkich duże wrażenie. Ale, co ciekawe, to Barnaoui odmówił wyjścia ze mną do klatki. Okazało się ostatecznie, że to ja byłem dla niego groźniejszy, niż on dla mnie.
I zestawiono cię z Rodrigo Lidio. Najpierw efektownie go obaliłeś, potem udusiłeś, a wszystko z boku obserwował Dana White, który nagrodził cię owacją na stojąco. Po walce nadał ci pseudonim Rebeastie i komplementował – musiało cię to nieźle uskrzydlić.
Tak, zdecydowanie. Od tamtej pory zaczęła się piękna przygoda. Pamiętam też, że następnego dnia po angażu do UFC polecieliśmy do Nowego Jorku i stanęliśmy z moim trenerem przed Madison Square Garden. Wtedy powiedzieliśmy sobie jedno zdanie, które na tamtą chwilę wydawało się abstrakcyjne: fajnie byłoby pobić się właśnie na tej legendarnej hali. I co? I faktycznie się tam biłem. Śmiałbym się z niedowierzania, jakby ktoś mi powiedział pięć lat temu: mordo, będziesz dawał najlepsze walki w UFC.
To wszystko jest dla mnie niesamowite. Życie się przy tym zmienia – i nie mówię tu o sferze finansowej, ale przede wszystkim jest inny mindset. Powoli po jakimś czasie dociera do człowieka, że jest częścią wartej miliardy korporacji, bo przecież tak trzeba dziś rozpatrywać UFC.
W twoich czterech pierwszych walkach dla UFC trzykrotnie zmieniano ci rywali. To było dla ciebie duże utrudnienie?
Na pewno nie mogę narzekać na UFC, bo federacja nie miała na to większego wpływu. To przecież oni tworzyli te zestawienia, a odmawiali przeciwnicy. Wiesz, tu kontuzja, tu coś innego, a tak naprawdę po prostu nie chcieli za bardzo się ze mną bić. A teraz, po mojej porażce, podobna sytuacja przytrafiła się mnie, bo skonfrontowali mnie z Orolbaiem i wiadomo było, że to on zostanie faworytem w naszym starciu, choć udało mi się pokrzyżować jego plany co do zwycięstwa.
Matchmaker UFC powiedział mi, że to właśnie my we dwóch jesteśmy zawodnikami, którym często odmawiają. Ja natomiast nie chcę się cofać, dlatego zgodziłem się na zestawienie z Orolbaiem. Wiedziałem, że po prostu trzeba wziąć tę walkę.
Pośród tych, którzy ci nie odmówili, był Carlos Diego Ferreira. Przed tym starciem rozmawiałem z twoim trenerem, Karolem Chabrosem, który mówił, że będziesz musiał zachować czujność w każdej rundzie. I chyba tego trochę zabrakło, bo ostatecznie przegrałeś i do tego wyglądałeś na mocno uszkodzonego przez Brazylijczyka.
Cztery miesiące siedziałem cicho i nie chciałem w żaden sposób się wypowiadać na temat tego pojedynku, bo tak naprawdę nie wiedziałem, gdzie był błąd. Chciałem wszystko sprawdzić, przeanalizować. I dziś jestem w stanie powiedzieć, że nie zagrało przygotowanie wydolnościowe. Moje ciało zatrzymało wodę, przez co bardzo mocno napuchłem w okolicy oczu, co nie powinno mieć miejsca, zwłaszcza że to wszystko nie stało się przez jakieś znaczące ciosy.
I wyciągnąłeś z tego wnioski, bo dużo zmieniłeś w przygotowaniach przed walką z Orolbaiem.
Tak naprawdę zmieniło się całe moje życie. Treningi zaczęły sprawiać mi radość, oczywiście nie wszystkie, bo sparować dalej nie lubię i traktuję to jako obowiązek. Ale cała reszta – po latach przyznam, że wygląda to inaczej i czerpię z tego sporo przyjemności.
Wszystko zaczęło się od zegarka, smartwatcha. Dostałem go na prezent jakiś czas temu, uznałem, że na razie nie jest mi potrzebny i schowałem go do szuflady. I po porażce z Ferreirą stwierdziłem: dobra, sprawdzę to, zacznę monitorować wszystkie parametry, zobaczę, w jaki sposób to działa. Szybko się wkręciłem, mam z tego dużo radości, no i biorę pod uwagę wszelkie wskazówki, jakie podpowiada mi zegarek. Dla przykładu – po ciężkim, intensywnym dniu dostałem radę, że fajnie byłoby się jeszcze na wieczór porozciągać. Spróbowałem i rzeczywiście okazało się to trafione, a dodatkowo stało się kolejną jednostką treningową w moim profilu.
Nawiązałem też współpracę z Marcinem Gandykiem, zrobiliśmy bardzo dokładne badania i dostałem pakiet informacji na temat tego, co jest do poprawy. Zacząłem wreszcie biegać, w czym pomaga mi olimpijczyk z Aten, Łukasz Chyła. Dostałem od niego sporo wskazówek odnośnie do techniki biegania i samej sprawności podczas ruchu, dzięki czemu taka aktywność sprawia mi radość. Dużą wagę przywiązuję do regeneracji, więcej odpoczywam.
I to się mocno przełożyło na moje treningi. Są zupełnie inne, przyjemne, intensywne, choć zarazem już nie tak wyczerpujące czy męczące. Wszystko to zauważam dopiero po latach, ale wiem jednocześnie, że to zaprocentuje w przyszłości.
A patrząc jeszcze na chwilę w przeszłość: którą z twoich wygranych walk dla UFC, nie licząc ostatniej, wspominasz najlepiej – z Nickiem Fiore, Rooseveltem Robertsem czy Loikiem Radżabowem?
Myślę, że z Loikiem Radżabowem. On był najsilniejszym rywalem, tymczasem ja zawalczyłem z nim bardzo dobrze technicznie. Pokazaliśmy tam praktycznie wszystko, z tym że było widać w tym moją dominację. To taka walka, którą mogę wskazać jako przykład, w jaki sposób powinienem w przyszłości prowadzić kolejne starcia.
Mimo wszystko myślałem, szczególnie po twoich wcześniejszych słowach na temat Madison Square Garden, że wskażesz na Robertsa. To właśnie z nim biłeś się na tej słynnej hali. Nie zrobiła na tobie ostatecznie aż takiego wrażenia?
Nie zrobiła takiego, jakiego się spodziewałem. Ogromna hala, jak każda inna, jest tam co prawda ta winda towarowa, przez którą przechodziły największe gwiazdy, ale w sumie to tyle. Myślałem, że to będzie takie „wow”, tymczasem miałem jedynie takie odczucia, że to zwykła arena, jedna z wielu, na których już się wcześniej biłem.
Same Stany Zjednoczone polubiłeś już znacznie bardziej, trenujesz zresztą w American Top Team. Powiedziałeś kiedyś, że nie zamieniłbyś Szczecina na Florydę. Podtrzymujesz?
Jestem na rozdrożu, nie wiem. Zachwyciłem się Stanami i jednocześnie kocham Szczecin. Ciężko powiedzieć, jak się potoczy moje życie.
A samo ATT zrobiło na tobie duże wrażenie? Jak ci się tam trenuje?
Pewnie, zrobiło i to ogromne. Trenuję w najlepszym klubie na świecie, to dla mnie ogromne wyróżnienie. Mieszkam w dormsach, mając za ścianą zawodników UFC, PFL czy Bellatora. I to jest fajne, że możesz przygotowywać się z takimi kotami. Przy czym to też nie jest tak, że patrzysz sobie na nich, trenując gdzieś z boku swoim rytmem, jakby oni byli wyżej. Nie, tu każdego traktuje się równo i do wszystkich podchodzi się z respektem.
To było dla mnie jedno z największych marzeń. Będąc w tych Stanach przez jakiś czas, człowiek nieco zapomina o tym, jak wyjątkowe jest to wszystko i jak bardzo trzeba doceniać to, że ma się tak świetne warunki.
W ATT trenujesz też z innym Mateuszem z UFC, Gamrotem. Kiedy zapytaliśmy go w wywiadzie, czy chciałby się z tobą zmierzyć, powiedział, że absolutnie nie – ewentualnie w walce o pas. Argumentował to tym, że Polacy powinni „naparzać wszystkich z innych krajów, zamiast eliminować samych siebie”.
No i złoto. Podpisuję się obiema rękami pod tymi słowami. Trenujemy razem, znamy się i lubimy z Mateuszem. I bardzo fajnie, że mamy takie samo stanowisko w kwestii walki między sobą. Tutaj nie ma co gdybać, trzeba się cieszyć, że rywalizujemy z najlepszymi. I zgadzam się w stu procentach z tym, co powiedział Gamer: dajcie nam szansę bić innych, a nie siebie nawzajem.
Trochę to przykre, że wszyscy tak bardzo chcą tego zestawienia. Chyba nie do końca rozumieją, że mamy przecież cały świat do dyspozycji. Może to wynika z braku znajomości innych zawodników i pójścia po linii najmniejszego oporu, czyli skonfrontowania ze sobą dwóch Polaków, których się kojarzy z nazwiska.
A jak ci się trenuje z Gamerem? Dużo ci daje ta współpraca?
Tak, zdecydowanie. Daje dużo fajnych wskazówek, czasem mnie podkręca, a czasem ja jego, kiedy ego jest lekko naruszone i musisz coś udowodnić (śmiech). A tak na serio, to Mateusz jest gościem, który ma ogromną wiedzę i stara się ją przekazać, a jak sam czegoś nie wie, to nie ma oporów, żeby podpytać innych. Szanuję w nim to bardzo, że nie robi z siebie alfy i omegi, a po prostu udziela porad i chętnie je też przyjmuje.
Pewnie nie chcesz wybiegać w przyszłość, ale muszę zapytać – masz teraz na celowniku jakieś nazwisko z UFC?
Nie, kompletnie nie. Chciałbym odpocząć, zrobić sobie wakacje i nie mam totalnie żadnego ciśnienia czy myśli, wiem, że to przyjdzie samo. I tyle.
Przy okazji ostatniej walki furorę zrobiła twoja muzyka przy wyjściu do klatki, czyli utwór o wdzięcznym tytule – „Lubię Jeansy”. Jeśli uda ci się zawalczyć o pas wagi lekkiej, to rozumiem, że kibice kolejny raz usłyszą tego typu skoczną melodię?
Może inną piosenkę, ale sam gatunek raczej zostanie. Chociaż, szczerze mówiąc, wpadł mi w ucho kawałek, przy którym wychodził Orolbai, a to był bardziej taki rap. I tak myślę, że byłoby dla mnie dużym wyróżnieniem, gdyby któryś z moich ulubionych polskich raperów chciał nagrać coś specjalnego pod moje wyjścia w UFC. Może i to marzenie się spełni?
ROZMAWIAŁ BŁAŻEJ GOŁĘBIEWSKI
Fot. Newspix
Czytaj więcej o UFC:
- Wojownik z Okinawy. Czy Tatsuro Taira będzie pierwszym japońskim mistrzem UFC?
- Najlepszy zawodnik MMA w historii? Demetrious Johnson, czyli legendarny mistrz UFC
- Lerone Murphy. Dwa razy otarł się o śmierć, teraz chce zostać gwiazdą UFC
- Mateusz Rębecki. Czy Polak dołączy do czołówki wagi lekkiej w UFC?