Parę tygodni temu w Widzewie zgodnie przyznali: Sylwester Cacek zrobił wiele złego, ale przynajmniej zjednoczył środowisko. Zjednoczył je przeciwko sobie jako ten, który pokłócił się ze wszystkimi po kolei, a kibicom – zarządzając ich ukochanym klubem – obrzydził go na tyle, na ile to możliwe. Ten nowopowstający Widzew kapitał na starcie miał niewielki, miał za to coś, czego nie ma wielu. Solidarność i wspólne cele… Niestety, pierwszy egzamin dojrzałości już oblał.
Grzegorza Waraneckiego spotykają ostatnio niemałe przykrości. Kiedy idzie z rodziną na mecz, słyszy z trybun obelgi i wyzwiska pod swoim adresem. Kiedy podjeżdża pod siedzibę klubu, ogląda mural z człowiekiem o bardzo długim nosie i napisem „Grzesiu kłamczuch!”.
Może i nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie kilka istotnych w ostatnich latach faktów. Waranecki, kibic Widzewa i biznesmen, przez długi czas walczył z Cackiem – stawał w kontrze, dyskutował, nawoływał do rozsądku, podpowiadał rozwiązania, oferował pomoc. Zainwestował swój czas i pieniądze. Ciężko to nazwać nawet inwestycją, skoro na tej prawdziwej inwestycji, czyli w niezły transfer Visnakovsa, nic nie zarobił. W zamian dostał jedną rzecz. Dostał po głowie, dość mocno. Gdy chciał za złotówkę przejąć zadłużony klub, usłyszał po czasie, że rozmienia go na drobne. Ale w końcu dopiął swego. Cacek zostawił Widzew, choć w tragicznym położeniu, a łódzki biznes wziął się za jego odbudowę. Ten sam, który w licznych wojenkach reprezentował Waranecki i który przez niego został zmobilizowany. Stowarzyszenie Reaktywacja Tradycji Sportowych to w dużej mierze jego projekt.
Układ w teorii idealny: kilkadziesiąt osób z łódzkiego biznesu, emocjonalnie związani z barwami, dla których priorytetem jest odzyskanie herbu. Do tego kibice, którzy stoją murem za nowymi ludźmi, jeżdżą na wyjazdy i w czwartej lidze naprawdę robią różnicę. Tę wielką solidarność środowiska dostrzegali po drugiej stronie Łodzi, może nawet niektórzy trochę jej zazdrościli.
Do czasu.
Waranecki składa dziś rezygnację, nie chce być członkiem stowarzyszenia. Na mecz Widzewa pójdzie – nawet, jeśli będą go wyzywali – jedynie jako sympatyk klubu. Zwykł zmieniać zdanie (być może zrobi to ponownie), czasem rzucać coś w emocjach, lecz emocji równie negatywnych ciężko sobie u niego przypomnieć. To efekt konfliktu z kibicami, z którymi jeszcze przed chwilą grał w jednej drużynie. Kiedyś mobilizowali siły i kłócili się z Sylwestrem Cackiem, mocno działającym na niekorzyść Widzewa, dziś kłócą się sami ze sobą.
Kibice mają pretensje do Waraneckiego, że ten zaatakował ich człowieka zajmującego się zabezpieczeniem i organizacją meczu, że obiecanych dowodów i nagrań z monitoringu nie przedstawił, za co nawet nie przeprosił. No i za to, że w wywiadzie dla sport.pl odważnie rzucał w ich kierunku kolejnymi oskarżeniami. A wypominał im wybryki, po których Widzew w Aleksandrowie Łódzkim już nie zagra, mógłby mieć też problemy z grą na SMS-ie. Pretensje dotyczą jednak przede wszystkim tych, którzy na Widzewie próbują zarobić: na sprzedaży biletów, gadżetów, kiełbasek czy organizacji ochrony wydarzenia. I nawet, kiedy do klubu zgłasza się firma z korzystniejszą propozycją, oni mówią „nie”.
Waranecki poszedł na całość – zagrał grubo i ryzykownie, dla dobra klubu. Albo bawicie się wedle naszych zasad, albo nie bawicie się wcale. Wyszedł z założenia, że coś złego, co zaczyna się rodzić, lepiej stłamsić w zarodku. Ale na ring wyszedł sam – jako jednostka, bez stowarzyszenia czy nawet zarządu. Zresztą, Stanisław Syguła najpierw złożył pismo o walkower za jeden z meczów, bez wiedzy pozostałych, a potem zrezygnował. Wśród powodów wymienił „brak szacunku do drugiej osoby, zarządzanie klubem, postępowanie i zachowanie niektórych osób”.
W Łodzi lubią odkurzać dawne hasło Zbigniewa Bońka: Widzew można ugiąć, ale nie można go złamać. Prób w ostatnich latach było wiele – od degradacji za korupcję, przez częste kłopoty finansowe, po osobę Cacka. Dziś w odradzający się klub nikt nie uderza, wyjątkowo nikt nie staje w opozycji, więc w Widzewie zaczęli kopać się sami. Niestety, kopią coraz mocniej.
PIOTR TOMASIK