Jego kariera to ciągłe wzloty i upadki. Kiedy znalazł się na fali wznoszącej w Boltonie i wydawało się, że pokaże się w Premier League, przegrał rywalizację. Kiedy spakował już walizki do Glasgow, przytrafiła się kontuzja. W końcu odbudował się w Tromso, potem wzmocnił pozycję w Dundee i dość nieoczekiwanie wylądował w Pogoni. Dziś jest jednym z najlepszych, a może i najlepszym stoperem Ekstraklasy. Jarosław Fojut w dłuższej rozmowie opowiada o swojej karierze.
Skąd brytyjskie blachy w samochodzie?
Planowałem dłużej być w Szkocji, ale taką mam umowę z Mercedesem, że do września będę jeździł z brytyjską rejestracją. Później trzeba będzie zmienić auto.
Dlaczego w ogóle wróciłeś do Polski? Wydawało się, że odbudowujesz swoją pozycję w Dundee i za moment albo przeskoczysz do lepszego szkockiego klubu, albo do Championship.
Początkowo taki był plan. Patrząc na finanse – nie dostałem w Dundee super oferty, ale dającą perspektywę fajnej przyszłości. Po roku-dwóch planowałem odejść i ruszyć właśnie do Championship. Pojawiło się nawet jakieś zainteresowanie, ale zmieniła się tam struktura zatrudniania zawodników. Kiedyś nie było żadnych limitów, a teraz żeby kogoś zatrudnić, trzeba najpierw z kogoś zrezygnować. Ograniczenia budżetowe. Nie ma już tak, że biorą, kogo chcą i płacą. Summa summarum nie zgłosił się jednak klub, który mógłby zapłacić za mnie kwotę oczekiwaną przez Dundee.
To jak trafiłeś do Pogoni?
Ze względów prawnych przez najbliższy rok nie mogę o tym mówić. Za rok powiem więcej. Zastanawiałem się nawet, czy mógłbym jeszcze wstrzymać się z powrotem do Polski. Gdybym był sam, pewnie tak bym postąpił. Poczekałbym jeszcze rok, pograł w Dundee i odszedł do innego klubu. Ale te wszystkie tułaczki, odejścia, przeprowadzki, transfery… Nawet Tromso, które wyciągnęło do mnie rękę, gdy tego najbardziej potrzebowałem. Za dużo było tych rozjazdów i to wcale nie w bliskie rejony jak Niemcy.
Z dzisiejszej perspektywy wyjazd do Tromso wydaje się absurdalny. Grałeś tam nawet w drugiej lidze.
Teraz wrócili do pierwszej, ale to prawda, może wygląda absurdalnie, choć sam traktuje to jako fajną lekcję. Jeżeli zależało mi na pucharach, to nie mogłem trafić do lepszego klubu. Musiałbym przejść do Legii, która mnie nie chciała albo Azerbejdżanu lub Kazachstanu, a kluby z tej części świata i tak niekoniecznie awansują do Ligi Europy. Poza tym Norwegia była testem dla mojego kolana po operacji. Treningi i większość meczów na sztucznej murawie.
Jeżeli kolano wytrzyma tam, to wytrzyma wszędzie?
Dokładnie, o to chodziło. Kiedy dopiero zacząłem biegać i mieć pierwszy kontakt z piłką, Tromso zaoferowało mi kontrakt i zaczęło płacić. Po ponad pół roku bez gry i wynagrodzenia to był upadek nie na cztery łapy, a na osiem. Więcej też jednak ode mnie oczekiwano. W Śląsku byłem młodym chłopakiem, jednym z wielu, a tam docelowo miałem zostać liderem. I tak już pozostało. Zaliczyłem fajne przetarcie, bo w kolejnych klubach też miałem pełnić taką rolę.
Jak znosiłeś noce polarne? Norwegia nazywana jest krajem samobójców i depresji.
Ciężko się przyzwyczaić, że jedziesz na trening, na zewnątrz jest szaro, wracasz o 12-13 i już kompletnie ciemno. Mózg mówi, że masz iść spać. Patrzysz na zegarek. Czternasta. Da się dostosować, ale zegar biologiczny wariuje. Kiedy przez 24 godziny jest jasno – podobnie. Worki od śmieci na okna, żeby zaciemnić pokoje i godzinę przed snem do łóżka, żeby mózg zaczął funkcjonować. Z dwojga złego wolę jednak dzień polarny. Zawsze to witamina D i promienie, co bardziej pozytywnie wpływa na człowieka.
Patrząc z perspektywy Polski, gdzie nikt nie ogląda ligi norweskiej, można było pomyśleć, że Jarek Fojut się kończy. Spadł z ligi i idzie w dół po kontuzji. Jak ty do tego podchodziłeś? Nie bałeś się, że nadchodzi załamanie sportowe, z którego już się nie podniesiesz?
Nie, bo nigdy nie podejmuję decyzji „na teraz”. Nie myślę tylko o pieniądzach. Skupiam się na przyszłości, kolejnym kroku. W Norwegii regularnie pojawia się wielu skautów i trenerów. Wielu młodych chłopaków wyjeżdża też stamtąd na Wyspy. To jeden z głównych argumentów, dla którego tam poszedłem. Czy bałem się, że się kończę? Nie, miałem za sobą tyle meczów, po których słyszałem, że Fojut jest słaby i do niczego się nie nadaje, że nie mogło mnie to załamać. Nawet ostatnio, w pucharze z Jagiellonią po czerwonej kartce na Świderskim. Dzień przed meczem murawa była tak mokra, że piłka szybko mi skozłowała i przeleciała. W trakcie spotkania spodziewałem się więc, że znowu poleci dalej, wyciągnąłem nogę i kopnąłem Świderskiego. Nie mogłem mieć pretensji do sędziego, że mnie wyrzucił. Liczyłem, że może da mi żółtą, ale czułem, że wkręty poleciały po barku, więc spokojnie zszedłem z boiska.
Jedyna taka ryska w tym sezonie.
Na razie układa się fajnie, ale dla mnie to nic nowego. Często w karierze zaliczałem dobre początki. Dlatego nie podchodzę z hurraoptymizmem. Chcę po prostu utrzymać formę.
Zgadzasz się z pozytywnymi opiniami na swój temat czy jednak sam coś sobie wyrzucasz?
Zawsze miło słyszeć od kibiców, że tworzymy z Kubą jedną z lepszych par stoperów ostatnich lat w Pogoni, ale podchodzę do pochwał z przymrużeniem oka. Nie umniejszam drużynie. Dzięki chłopakom z przodu jest nam łatwiej. To daje pewność siebie. Mamy przekonanie, że jeżeli utrzymamy zero z tyłu, to oni i tak strzelą. To najmniej doświadczony zespół, w jakim grałem. Widzisz chłopaków, którzy godzinę po treningu walą wolne, wrzutki i zastanawiasz się, skąd oni biorą tę energię. Fajnie, że ci, którzy nie do końca grają tyle, ile by chcieli, wiedzą nad czym pracować, zamiast narzekać w chacie na trenera. To daje sygnał, że i my – starsi – musimy być na topie, by się utrzymać. Ta chemia przekłada się na boisko.
Młode pokolenie bardzo się zmieniło od czasów, kiedy sam byłeś młody?
W ich wieku byłem w Boltonie, gdzie panowało podejście typowej starej angielskiej piłki. Młodzi mieli pracować nie tylko na boisku. Szykowanie sprzętu, pompowanie piłek czy mycie butów starszych. Tak przygotowywało się ich do odpowiedzialności. Często ci, którzy sobie nie radzili lub nie traktowali tego poważnie, tracili zaufanie trenerów lub szacunek chłopaków z pierwszego zespołu. Potem wchodząc do drużyny, było im trudniej niż tym, którzy wykonywali obowiązki sumiennie. W Śląsku trafiłem na chłopaków starszej daty jak Darek Sztylka czy Krzysiek Wołczek, którzy sami przeszli falę i potrafili utrzymać u młodych poziom pomiędzy pewnością siebie a trzymaniem nosa na odpowiedniej wysokości. Dziś młodzi mają wszystko. Nie mają z kolei tego, co było kiedyś – fali i presji wejścia do szatni. Czy to dobrze? Nie wiem. Idziemy jednak w kierunku Zachodu.
Jak dużą widzisz różnicę pomiędzy rocznikiem 1987 a 1997? Przepaść?
Co mnie uderza w dzisiejszej młodzieży? Są bardzo bezczelni. Uwielbiam to. Nie lubię grzecznych, którzy zawsze powiedzą „tak, tak”. Cenię tych, którzy szanują szatnię, ale na boisku są chamami.
To kto jest u was największym chamem?
Robert Obst. Jeszcze nie nadszedł jego czas, ale to bardzo rzetelny, sumienny chłopak. Przykłada się, żeby pomagać nam w relacjach z młodymi. Nie ma jednak tak, że poproszę go o zrobienie kawy, to od razu idzie ją zrobić. To jest fajne, choć starsi czasem się wkurzają.
Z drugiej strony powiedziałeś, że patrząc na niektórych młodych, widzisz prawdziwych atletów.
Łukasz Zwoliński – nie chcę go nazywać „produktem” – to zawodnik, który może dużo osiągnąć. Nie jest jednak tak, że już wyjedzie za granicę i zrobi karierę. Dobrze, żeby poszedł drogą Lewandowskiego. Zostaje królem strzelców, robi różnicę w lidze i wyjeżdża. Żeby nie wrócił za szybko. Żeby nie musiał się odbudowywać i cieszyć się, że w ogóle gra. Niech wyjedzie z nazwiskiem, niekoniecznie od razu do super klubu. U napastnika jest najważniejsza regularność. Tacy jak Łukasz są na rynku gorącym kąskiem. Samo ciało atlety jednak nie wystarczy. Ważne, żeby połączyć z głową.
Michniewicz mówi, że stworzyliście ostrą rywalizację na treningach, która świetnie na was wpływa.
Łukasz to typ zawodnika, z którym nienawidzę się mierzyć. Niekoniecznie szybki, ale silny i świetnie grający ciałem. Nie musi skakać do główek, ale wygrywa, bo potrafi przed kontaktem tak się ustawić, że obrońca traci równowagę. Często mu tłumaczę, czego obrońcy nie lubią. Nawet najtwardsi stoperzy nie znoszą, gdy napastnik jest takim chamem. Łukasz chce się uczyć, ale widać też efekty. To, co robimy, przekłada się na mecze. Zwróć uwagę, jak przepchnął Piotrka Celebana przy golu ze Śląskiem. Jest też bardzo konkretny. Weźmy mecz z Podbeskidziem – mógł oddać Miłoszowi, ale gdy zauważyłem, jak dostał piłkę na 30. metrze i poszedł na dwóch, to wiedziałem, że nikomu nie poda. Ale to fajna cecha. 80-90 procent najlepszych napastników świata też by nie podało.
Widzisz analogie pomiędzy dzisiejszą Pogonią a Śląskiem, w którym występowałęś? Też nie wróżono wam sukcesów, nie mieliście przed sezonem najmocniejszego składu, a potem wszystko zaczęło grać? Czy może za wcześnie na takie porównania?
Dam opinię na koniec sezonu. Na razie idzie, ale ciężko powiedzieć, co będzie dalej. Nie wiem, jak zareagujemy na porażki. W Śląsku mieliśmy pewną wytyczoną drogę. Kiedy w 2010 roku przyszedł trener Tarasiewicz, mówiło się, że w 2012 mamy powalczyć o mistrza. Dało się odczuć pewien długofalowy plan.
Twoja kariera w Śląsku nie zakończyła się tak, jak powinna. Między innymi pod względem relacji z kibicami.
Jeżeli mnie zapytasz, czy kocham Śląsk Wrocław – nie, nie kocham. Kocham Wrocław jako miasto i kochałem tę szatnię. Bardzo dużo zawdzięczam Śląskowi, cieszę się, że mogłem tam przeżyć okres tak obfity w sukcesy, ale miłości do klubu nie mam. Po 3,5 roku ciężko byłoby mi pocałować herb po strzeleniu gola. Nie wykluczam, że w Pogoni będzie tak samo, a też planuję tu spędzić trzy lata.
Z czego wynikała niechęć kibiców Śląska do ciebie?
Nie wiem, bo nikt mi tego nie powiedział.
Ale widziałeś różne napisy na swojej klatce schodowej.
Oprócz tego, że na jednej wizycie kibiców ktoś powiedział, że mam usiąść, bo nie jestem zawodnikiem Śląska, nic złego mnie nie spotkało. Zawsze chciałem być fair wobec klubu, w którym grałem. Oceny? Tyle, ilu obserwatorów. Jest taki fajny slogan: nie mówię szeptem, gdy mówię, skąd jestem. Zawsze będę powtarzał, że jestem kibicem Legii. Wychowałem się na niej i na Pogoni. Mój brat, wielki kibic Legii, też ma sentyment do Pogoni. Piłka to jednak biznes, o czym sam z biegiem lat przekonywałem się coraz częściej. Pieniądze. Śląskowi nie było na rękę zaoferować mi nowego kontraktu, gdy złapałem kontuzję. Celtic natomiast nie chciał mnie już wtedy wziąć. Nie powiem, że zostałem sam, bo były osoby, które mi pomogły, ale…
… ale zawiodłeś się?
Trochę. Nie przeszedłem testów medycznych i tyle. Skorzystali z zapisu w kontrakcie i podpisali kontrakt z van Dijkiem.
To największy cios w karierze?
Zdecydowanie. Sierpowy prosto w twarz. I to w momencie, gdy celebrowałem mistrzostwo ze Śląskiem. Spadłem z Mount Everestu na najgorsze niziny. Nigdy jednak nie przeszło mi przez głowę, że to czyjaś wina. Patrzę na siebie. Została mi taka anegdotka. Już mnie to nie wzrusza.
Pogoń ma być dla ciebie kolejną sportową trampoliną czy jednak potrzebujesz w tym wieku stabilizacji i chcesz się w końcu gdzieś ustatkować z rodziną?
To drugie. Potrzebuję miejsca, w którym mógłbym sobie zaplanować kolejne lata i budować dom w sensie rodzinnym. Nie jest jednak tak, że przychodzę się stabilizować i nie myślę już o niczym więcej. Czuję po prostu, że to odpowiedni krok, by pchnąć karierę do przodu. A czy będzie to polegało na byciu wiodącą postacią w Pogoni, czy grze w reprezentacji, czy na wyjeździe za granicę do dobrego klubu – to się dopiero okaże. Nie ukrywam, że średnie kluby europejskie już mnie nie interesują. Po prostu już tego nie potrzebuję.
Jaki klub jest „dobry”?
Taki, który będzie odpowiadał oczekiwaniom moim i Pogoni. Celowałbym w pierwsze ligi zachodnie.
A na przykład 2. Bundesliga?
Fajna liga, ale nie interesowałoby mnie to. Nie zarobiłbym dużo większych pieniędzy niż w Polsce, a wiązałoby się z kolejną przeprowadzką, aklimatyzacją i zmianą życia całej rodzinie.
Najeździłeś się już na całe życie?
Najeździłem, ale daleko mi do chłopaków, z którymi robiliście wywiady. Jeden jest nawet ze Szczecinka, jak ja. Sajdak, nie?
A to prawda, że wiążesz plany z Anglią po karierze? Słyszałem, że interesuje cię trenowanie dzieci.
Zaraz po zakończeniu kariery byłoby to interesujące. Dzieci drugiej generacji Polaków w Wielkiej Brytanii są coraz starsze. Pojawia się ich coraz więcej w akademiach i trenerzy, którzy są Polakami i grali w Anglii, będą łakomym kąskiem dla klubów Premier League lub Championship. Możliwe, że tak będzie wyglądał pierwszy etap mojej kariery trenerskiej, ale docelowo zawsze chciałem być pierwszym trenerem-menedżerem. Mam już UEFA B. Jeden kurs zrobiłem we Wrocławiu, jeden w Anglii, a kolejny chce w Belfaście.
Pytanie, które musi paść – był kiedykolwiek temat twojej gry w Legii?
Nigdy nie było tematu na zasadzie: ile chciałbyś zarabiać? Od tego zaczyna się poważne zainteresowanie. Kiedyś – już po powrocie z Boltonu – liczyłem po cichu na Legię, ale wcześniej trafił tam Błażej Augustyn i nie potrzebowali kolejnego środkowego obrońcy. Potem były już tylko spekulacje i tematy od twoich kolegów-dziennikarzy. Sam raz wykonałem ruch w kierunku Legii. Dałem znać, że jestem wolnym zawodnikiem i z wielką chęcią stawiłbym się na negocjacje. Ale to było raz.
Dawno?
Dawno. Jeszcze przed Norwegią. Nie pamiętam nawet, jak to się skończyło i na czym stanęło. Oferty jednak nigdy nie dostałem. Słyszałem, że niektórzy za mną lobbowali, ale gdyby Legia miała podpisywać z każdym, kto jej kibicuje… To poważny klub, a nie popierdółka.
Pozostaje jednak cicha ambicja?
Oczywiście. Zawsze chciałem grać w Legii. To znaczy – będąc w Boltonie i siedząc na ławce w Premier League obok Dioufa, Anelki czy Okochy nie przechodziło mi przez głowę, że zagram w Ekstraklasie. Celem była Anglia. Nawet mówiłem, że nie chcę wracać do Polski. Dalsza kariera zweryfikowała wszystkie plany. W tym momencie najważniejsze jest zdrowie i Pogoń. To, co się wydarzy, nie ma znaczenia.
Był chyba taki moment, kiedy czułeś, że Premier League jest na wyciągnięcie ręki albo przynajmniej otwiera się furtka do elity. Nie jestem pewien, ale chyba grałeś wtedy na wypożyczeniu z Luton, gdy dostałeś takie sygnały.
Dokładnie. Graliśmy w FA Cup z Sunderlandem, potem z Charlton Athletic i następnie – tuż przed ćwierćfinałami – z Evertonem. Przegraliśmy w doliczonym czasie 0:1, zostałem zawodnikiem meczu i David Moyes pochwalił mnie na konferencji. Byłem bardzo pewny siebie i czułem, że mogę zrobić w Boltonie karierę. Był grudzień, wróciłem do klubu i miałem wiele propozycji z Championship. Od ówczesnego menedżera, Gary’ego Megsona, dowiedziałem się, że chciało mnie 15 klubów. Odrzucił wszystkie propozycje. Powiedział, że będę ważnym członkiem drużyny. Trzecim środkowym obrońcą, który będzie wchodził. Potoczyło się tak, że siedziałem na ławce.
Wytłumaczenie?
Gary Cahill i Tal Ben Haim. Obaj wylądowali w Chelsea. Byłem za słaby, co mogę powiedzieć? Z drugiej strony, może to Championship byłoby kolejnym etapem, który pozwoliłby mi się przebić w Anglii? Może zabrakło mi cierpliwości? Może powinienem poczekać, aż kontrakt wygaśnie i pograć w Championship przez parę lat jak Tomek Cywka? On i tak wrócił do Wisły, ale podjął próbę i momentami bywało o nim głośno. Nie zdołałem przeskoczyć tego szczebla. Potem kolejne wypożyczenie, tylko miesięczne do Stockport, następnie kontuzja i wszystko się posypało jak domino. Nie chcę się jednak tłumaczyć, że trafiłem na zbyt mocnych konkurentów. Gdziekolwiek byłbym w Premier League, rywalizowałbym z podobnymi zawodnikami. Może to przetarcie w Championship by mi pomogło? Mogę tylko gdybać.
Jaka to liga?
Taka, że środkowi pomocnicy nie mają piłki.
Pytam, bo z perspektywy Polski trochę trudno nam ocenić Championship. Radek Majewski i Cywka miewali – jak wspomniałeś – fajne momenty, gdy wydawało się, że zaliczą skok, ale zwykle potem gaśli na kilka-kilkanaście kolejek.
Dziwna liga. Żeby zrobić awans, trzeba mieć bardzo fizyczny, atletyczny skład. Ile tam się gra meczów w krótkim czasie i przy jakiej fizyczności! Niesamowity wysiłek dla organizmu. Wracając z Luton do Boltonu, czułem jednak, że dałbym radę. Grywaliśmy z drużynami Championship w pucharze i widziałem, że sobie radzę. Dobrze się czułem fizycznie. Dziś ważę 84 kilo, a wtedy 92. To normalne. Przyjeżdżając do Anglii, trzeba budować masę mięśniową.
W Polsce nie potrzebujesz takiej masy?
Nie jest to aż tak istotne. Dziś też – przy swoich warunkach – wolę trening typowo piłkarski. Byłbym w stanie utrzymać 92 kilo, ale czy miałoby to sens? Musiałbym dużo jeść, a nie wiem, czy żonie chciałoby się tyle gotować. Mówiąc serio, każda liga narzuca inne wymagania. Weźmy sytuację Vincenta Kompany’ego. Od kiedy odszedł z Anderlechtu, przytył osiem kilo. Zupełnie inny sportowiec. Przypatrz się, jak przed Premier League wyglądali Fabregas czy Mata. Anglia weryfikuje. W Norwegii ważyłem 81 kilo, bo tam się ciągle biegało. Treningi wytrzymałościowe, mało rozciągania. We Włoszech masz długie zajęcia, interwały i ogromny nacisk na taktykę. Potem inaczej wyglądają też mecze. Nie dziwmy się, że Anglia gra w takim tempie, w jakim gra. U nas wszyscy od gówniarza musieliby trenować jak Anglicy, żeby potem w dorosłej piłce tak wyglądać. To nie przypadek, że wyjątek – zawodnik, który grał tam regularnie – to akurat Marcin Wasilewski. On fizycznie jest czołgiem! Dlatego Anglicy jeśli sięgają po Polaków, to raczej po młodych. U nas juniorzy naprawdę umieją grać w piłkę, ale na Wyspach muszą dodać fizyczność. Z drugiej strony – mamy Glika, który nie wyjechał jako dzieciak, a zrobił karierę. Trzeba oceniać indywidualnie, ale pewne trendy da się dostrzec.
Spotkałeś się w trakcie kariery z wieloma różnymi piłkarzami – czyja kariera najbardziej zaskoczyła cię in plus? Krychowiak? Szczęsny?
Nie. Oni byli naprawdę dobrzy, odkąd pamiętam i od początku było widać, że się przebiją. Ale tak było z wieloma – widziałem to też u Filipa Burkhardta, Tomka Cywki czy Dawida Janczyka. Kto najbardziej zaskoczył? Robert Lewandowski. Był w naszym roczniku na mistrzostwa świata U-20, a nie rozważano go nawet pod kątem wyjazdu. I jaką zrobił karierę? Krychowiak miał 17 lat, a udźwignął tę – nie lubię słowa „presja” – bardzo odpowiedzialną rolę w środku pomocy. Strzelił niesamowicie ważnego gola z Brazylią. Od początku też był bezczelny. Gdy kazałem mu zbierać piłki, to powiedział, że nie. I nie zbierał. Nie i tyle.
Zaczynasz już powoli sprawdzać listy powołanych? To pytanie będzie wracało.
Najważniejsza jest gra w klubie. Jeżeli to okaże się wystarczające, to będę zadowolony.
W rozmowie z „Przeglądem Sportowym” aż biło z ciebie nastawienie, że postawiłeś to sobie za punkt honoru.
Nie punkt honoru, tylko jedno z marzeń. Powrót do Pogoni był związany z tym, że chciałem osiągnąć jak najwyższą formę. Kiedy uda się ją utrzymać, to sądzę, że stać mnie na grę w kadrze. Widzę jednak, że reprezentacja staje się coraz bardziej hermetyczna. Zmieniają się zwykle jedna-dwie osoby ze zgrupowania na zgrupowanie. Z perspektywy zespołu to duży plus.
Teraz masz jednak najbardziej realny moment, by myśleć o powołaniu. Jesteś zdrowy, w formie…
Co mogę powiedzieć? Kadra to moje marzenie.
Rozmawiał TOMASZ ĆWIĄKAŁA
Fot. FotoPyK