Reklama

Owczarz: Nie czuję, żebym przegrała walkę z Martą Linkiewicz [WYWIAD]

Błażej Gołębiewski

Autor:Błażej Gołębiewski

23 października 2024, 14:24 • 22 min czytania 17 komentarzy

Chwilę po uzyskaniu pełnoletności poleciała do Meksyku, by wziąć udział w pięściarskim reality show. Boks porzuciła dla dziennikarstwa, a ostatecznie skończyła w MMA. Choć sama rozpoczynała karierę w KSW jako freak fighterka, ta sama organizacja zwolniła ją za… porażkę z freak fighterką. Jak ocenia swoją walkę z Martą Linkiewicz? Która porażka w MMA bolała ją najmocniej? I jak widzi swoją przyszłość w sporcie? O tym i nie tylko Karolina Owczarz opowiedziała w rozmowie z Weszło.

Owczarz: Nie czuję, żebym przegrała walkę z Martą Linkiewicz [WYWIAD]

BŁAŻEJ GOŁĘBIEWSKI: Wywodzisz się z boksu, więc od tego zacznijmy. Skąd u młodej dziewczyny wzięło się zamiłowanie do pięściarstwa? 

KAROLINA OWCZARZ: Kiedyś po prostu byłam „chłopaczarą”, szukałam dla siebie niestandardowych zajęć. Chciałam robić coś innego, a że zamiast sukienek wybierałam dresy, to padło na boks. W podstawówce była akurat sekcja, poszłam na trening, spodobało mi się i rzeczywiście zostałam w pięściarstwie na parę dobrych lat. Wcześniej próbowałam siatkówki i koszykówki, ale w sportach drużynowych zdecydowanie się nie odnajdywałam. Chciałam coś robić indywidualnie i tak to się wszystko fajnie złożyło w całość. 

Szło ci dobrze, bo jeszcze jako nastolatka wyjechałaś do… Meksyku, by wziąć udział w reality show Reto de Campeones. Brzmi to jak totalne szaleństwo. 

To był taki turniej w formie reality show, w którym z początku miały odbywać się walki zawodowe. Ostatecznie sklasyfikowano je jako pokazowe, choć toczyły się na zasadach zawodowych, bez kasków. Jednym ze sponsorów tego wydarzenia był Mariusz Kołodziej, prężnie działający w Stanach polski przedsiębiorca. To właśnie on postawił wymóg, żeby w drużynie Reszty Świata, która miała mierzyć się z Meksykiem, znalazła się Polka. I tak pojawiło się ogłoszenie. 

Reklama

Stwierdziłam, że spróbuję – ja, która nigdy nie mogłam trafić nawet jedynki w totka (śmiech). I nawet przez chwilę nie myślałam, że może się to udać. Tymczasem po zaledwie 24 godzinach dostałam odpowiedź, w której zapytano mnie, czy na pewno tego chcę, bo wydaję się idealną kandydatką. Trochę mina mi zrzedła, jak to wszystko wtedy do mnie dotarło. Ale to, czego chyba nigdy nie brakowało, to odwaga. I nie zabrakło mi jej też wtedy, bo się zgodziłam. 

Wymogiem była znajomość języka angielskiego, która dawała możliwość wyjechania na miesiąc do Meksyku i stoczenia walk zawodowych. Kontrakt podpisywałam na ostatnią chwilę, bo dopiero co kończyłam 18 lat. No i w tak młodym wieku poleciałam sama na koniec świata. Nie byłam tak naprawdę pewna, czy ktoś mnie odbierze z lotniska, czy się z tymi ludźmi dogadam jako jedyna przecież polskojęzyczna osoba w całym programie. 

Tymczasem spędziłam tam świetny miesiąc. Stoczyłam dwie walki, w których mocno odstawałam od rywalek, wyglądałam przy nich jak mała dziewczynka. Jedna z moich przeciwniczek, Irma Garcia, zdobyła zresztą później w swojej karierze pas WBC. Dostałam srogie lanie, ale i tak wspominam to bardzo dobrze. Wspaniali trenerzy, wspaniałe zawodniczki, relacje, które utrzymywały się przez wiele lat. Zdobyłam tam doświadczenie bokserskie, ale przede wszystkim też takie życiowe, jako człowiek. I, co ciekawe, do dziś nie wiem, jak ten program wyglądał – nigdy nie miałam okazji go obejrzeć.  

To doświadczenie bokserskie zaprocentowało w kolejnych walkach zawodowych już w Polsce. Wygrałaś cztery następne pojedynki i gdzieś ten potencjał było widać. Patrząc dziś na sukcesy choćby Julii Szeremety, nie masz takiego poczucia, że z tej pięściarskiej kariery można było wycisnąć jeszcze więcej? 

To był świetny czas, ale nigdy nie uważałam siebie za wybitną pięściarkę. Wydaje mi się, że zbliżyć się choćby w małym procencie do sukcesu, który odniosła Julka, byłoby mi już bardzo ciężko. Czasem ludzie mi zarzucają, że się odcinam od tej przeszłości bokserskiej. Ale, tak jak mówię, nigdy nie byłam jakąś wyjątkową zawodniczką, a moje zawodowe walki też nie stały na najwyższym poziomie. I ma to zresztą odzwierciedlenie dzisiaj w mojej karierze w MMA, bo o wiele lepiej czuję się w sportach chwytanych niż stójkowych. 

Ostatecznie zdecydowałaś się więc porzucić boks dla dziennikarstwa. 

Reklama

To był czas, kiedy boks kobiet jeszcze na dobrą sprawę nie istniał. Byłam wtedy na gali Polsat Boxing Night, poznałam tam dyrektora Mariana Kmitę, przedstawiono mnie jako pięściarkę. Niedługo później moich znajomych, którzy pracowali wówczas w administracji Polsatu, poproszono o ściągnięcie mnie do firmy. Dyrektor Kmita zobaczył we mnie jakiś potencjał, dlatego że byłam młodą, wygadaną zawodniczką, która miała jakieś tam pojęcie o sporcie, doświadczenie w nim. I już dwa dni później byłam na rozmowie, na której zaproponowano mi pracę w redakcji Polsatu Sport. 

„Dziennikarka” to mocne słowo w moim przypadku, nie lubię go zbytnio. Na początku byłam reporterką, później faktycznie można było mnie już nazywać w ten sposób. Ale przez długi czas biegałam po prostu z mikrofonem po różnych galach, znałam wielu ludzi w środowisku i to na pewno mi pomogło. Próbowałam jeszcze łączyć tę pracę z boksem, ale propozycje walk się nie pojawiały, mnie z kolei bardzo spodobało się w telewizji. I może źle to brzmi, mało ambitnie, ale po prostu postanowiłam wtedy skupić się tylko na tym. 

I w redakcji Polsatu Sport spędziłaś aż pięć lat. Masz jakieś ulubione wspomnienia związane z tą pracą? 

Pamiętam, że na jednej z gal Polsat Boxing Night miałam możliwość rozmowy z Witalijem Kliczką, to było dla mnie coś wyjątkowego. Przełamywałam wtedy wiele swoich barier. Raz pracowałam przy walce, w której udział brał hiszpańskojęzyczny zawodnik. Niespodziewanie wygrał, ja byłam akurat pod ringiem, a że uczyłam się przez krótki czas języka hiszpańskiego, zapytano mnie, czy dam radę z nim zrobić wywiad. I ja, znając jedynie jakieś tam podstawy, mówię: dobra, dawajcie go. Zadałam mu co prawda ze trzy pytania, modląc się, żebym zrozumiała cokolwiek z jego odpowiedzi. Przetłumaczyłam to i jak tak później na to patrzyłam, to wyszło to całkiem dobrze.

Nie brakowało takich fajnych momentów w tej pracy, przełamywania siebie, nabierania pewności. To była prawdziwa szkoła, dzięki której mogłam też sobie udowodnić, że jestem w stanie robić ciekawe rzeczy i, przede wszystkim, że się ich nie boję. 

Ale ostatecznie zwyciężyło zamiłowanie do uprawiania sportu i zaczęłaś karierę w MMA. Kiedyś powiedziałaś, że przy realizacji gali na PGE Narodowym po prostu sportowo zazdrościłaś zawodniczkom i zawodnikom możliwości występu na takim wydarzeniu. 

W stu procentach tak. Wtedy już praktycznie w ogóle nie trenowałam, źle się czułam sama ze sobą, więc wróciłam na salę. Byłam blisko tego sportu i miałam poczucie, że jestem centymetr od tego wszystkiego. Ale właśnie tego centymetra brakowało, by być w samym środku klatki. Zaczęłam trenować kopanie, próbowałam sił w parterze. Stwierdziłam, że boks nie jest tym, w czym chciałabym wrócić. 

MMA było wówczas na topie. I, tak jak mówisz – wtedy na Narodowym pomyślałam: cholera, co ja robię, przecież jestem jeszcze młoda, spokojnie mogę spróbować się kolejny raz w sporcie. Artur Ostaszewski mnie do tego namawiał i wpadł na pomysł, żeby to połączyć z KSW. No i się udało. 

Kiedy podpisywałaś w 2018 roku kontrakt z KSW, Asia Jędrzejczyk i Karolina Kowalkiewicz miały już ugruntowaną pozycję w UFC. Motywowały cię ich sukcesy? Przeszło ci przez myśl, że też mogłabyś zawalczyć w amerykańskiej organizacji? 

Obie bardzo na mnie wpływały. Kiedy zaczęłam trenować MMA, przeprowadziłam się z Warszawy z powrotem do Łodzi, żeby ćwiczyć w Shark Top Team. Karolina była tam jedną z moich głównych sparingpartnerek, choć ja byłam dla niej wtedy ścierką do wycierania podłogi (śmiech). Ale to było najlepsze, co mogła dla mnie wówczas zrobić. Bardzo mi pomogła w przygotowaniach, zresztą Asia tak samo. 

CZYTAJ TEŻ: KAROLINA KOWALKIEWICZ: SPORT DOSŁOWNIE URATOWAŁ MI ŻYCIE [WYWIAD]

Z obiema znam się długo. Pamiętam, że gdy odchodziłam z boksu, to niesamowicie ucieszyło to moją mamę, bo niespecjalnie przepadała za sztukami walki. I do dzisiaj mam filmik z jednego z moich pierwszych treningów BJJ, który nagrała ćwicząca ze mną w parze Asia, mówiąc w nim: mamo Karoli, pozwól jej proszę trenować MMA (śmiech). I to są takie wspomnienia, które zostają na zawsze. A obie dziewczyny pomogły mi mocno i mentalnie, i fizycznie. Dzięki nim bardzo się rozwinęłam, motywowały mnie. Ale patrzyłam nie tylko na ten polski rynek, podziwiałam też zawodniczki spoza kraju. Widziałam, że ten sport daje tak wspaniały lifestyle, świetne życie, które można prowadzić w fajny sposób. 

Czy myślałam o UFC? Trudno powiedzieć, bo debiutowałam szybko, zaledwie po trzech miesiącach przygotowań i nie czułam się wtedy oczywiście wyjątkową zawodniczką z wielkim potencjałem. Ale na początku zapowiadało się to w sumie dobrze. Miałam takie przeświadczenie, że UFC jest co prawda bardzo daleko, choć też nie wydawało mi się wtedy aż tak bardzo nieosiągalne. 

No właśnie – na początku zapowiadało się to dobrze, a nawet bardzo dobrze. Pokonałaś w widowiskowy sposób, duszeniem zza pleców, Paulinę Raszewską, która w starciu z tobą była faworytką. 

Byłam jednym z największych underdogów na tej gali. Ale miałam za sobą świetne przygotowania w Łodzi. Był tam doskonały vibe, wszystko mi odpowiadało, trenowałam cały czas tę akcję, która poprowadziła mnie do wygranej: lewy prosty, prawy cep i wejście za plecy. Gdyby ktoś mnie wtedy obudził w środku nocy, powtórzyłabym ją z zamkniętymi oczami. I ćwiczyłam to przez całe 3 miesiące, po kilkaset razy dziennie. 


Trenowałam cały czas obalenia przeciwko dobrej stójkowiczce i tę akcję zrobiłam bez kalkulacji. Jak na to patrzę z perspektywy czasu, to aż się sobie dziwię, bo, mówiąc w cudzysłowie – zamknęłam oczy i zrobiłam to, co miałam zrobić. Im dalej się w tym sporcie jest, człowiek staje się bardziej zachowawczy, inaczej się to wszystko już ocenia. A ja wtedy nie myślałam o żadnym ryzyku czy możliwości niepowodzenia, na co też wpływ mieli moi trenerzy, budując we mnie taki mental.

To był wspaniały dzień, wspaniała wygrana. Po tych trzymiesięcznych przygotowaniach i tej walce wydawało mi się, że już wszystko umiem i wszystko mogę w MMA. Ale jak na to patrzę dzisiaj, to nie umiałam wtedy nic (śmiech).

A mimo tego udało ci się też wygrać drugą walkę – z Martą Chojnoską, choć tu już starcie trwało pełen dystans. Kolejną rywalką była Aleksandra Rola, z którą miałaś spory konflikt. Jak do niego doszło? 

Przed moim debiutem w MMA, zanim przeprowadziłam się z powrotem do Łodzi, to jeszcze z nią trenowałam. Kiedyś na Legii Fight Club poprosiłam ją o sparing w małych rękawicach, bo chciałam zobaczyć, jak to boli i z czym to się je. I przyszłam w tych małych rękawicach, a ona na mnie spojrzała i zapytała: co ty masz? I wyjaśniła mi, że w takich się nie sparuje. Tak właśnie wyglądała moja wiedza o MMA na cztery miesiące przed moim debiutem (śmiech). 

Pierwotnie miałam walczyć właśnie z Olą Rolą, zamiast Martą Chojnoską. Ale Ola wypadła i to było szybkie zastępstwo. Z tego pewnie też wynikało, że starcie trwało pełen dystans, byłam przecież przygotowana na inną rywalkę. Nadal miałam małe doświadczenie i po tym pojedynku czułam dużą dumę, że udało mi się znowu wygrać i to kolejny raz z dobrą stójkowiczką. 

Karolina Owczarz

A z czego wyszedł trash talk z Olą? Wydaje mi się, że wiele zawodniczek miało taki pogląd, że nie powinnam debiutować w KSW. To swoją drogą zabawne i historia zatoczyła koło, bo z KSW zwolniono mnie za walkę z freak fighterką, a przecież ja w tej organizacji debiutowałam też tak naprawdę właśnie jako freak fighterka. Bo trudno powiedzieć, żebym po trzech miesiącach przygotowań była pełnoprawną fighterką. Przedstawiano mnie zresztą nie jako zawodniczkę, tylko dziennikarkę Polsatu. 

I to pewnie gdzieś tam wielu osobom nie pasowało, że w zasadzie freak fight miał miejsce na tak dużej gali. Pojawiła się poza tym taka narracja, że „z Pauliną Raszewską to był przypadek, a ja ci teraz pokażę, na czym polega prawdziwe MMA”. 

Ale okazało się, że wcale przypadek to nie był, bo i z Olą Rolą wygrałaś w bardzo przekonujący sposób, przez kolejne duszenie. Była wtedy trochę większa satysfakcja, że udało się jej utrzeć nosa? 

No zdecydowanie! (śmiech) Chociaż nie wiem, czy utrzeć nosa – bardziej chodziło o pokazanie sobie, że dwie wcześniejsze wygrane nie były przypadkowe. A Ola była przeciwniczką doświadczoną, mającą na koncie wicemistrzostwo świata wśród amatorów i kilka walk w zawodowstwie. A wygrałam z nią dość mocno. Poddałam ją i wcześniej też miałam znacznie lepsze akcje od niej. Myślę, że to ona bardziej chciała utrzeć nosa mnie i pokazać mi, że to nie jest miejsce dla mnie. Ale okazało się inaczej. 

Czy taki trash talk – z perspektywy i osoby postronnej, i bezpośrednio w niego zaangażowanej – jest w twojej ocenie potrzebny, by zbudować lepszą atmosferę wokół walki? 

Nie jestem wielką fanką tego typu rzeczy. Patrząc na to, co dzisiaj się dzieje przed galami, to ten trash talk Oli ze mną był tak naprawdę na bardzo słabym poziomie, takie 2/10 (śmiech). Jestem raczej zwolenniczką zachowywania umiaru i nieprzekraczania pewnych granic. Jasne, bywa to fajne, ale dopóki odbywa się ze smakiem. 

Twoja kolejna walka odbyła się już bez większych konfliktów z rywalką, którą była Justyna Haba. I to z nią poniosłaś swoją pierwszą porażkę w MMA. Była gdzieś z tyłu głowy myśl, że to zero zniknęło już z rekordu? 

Nie, akurat to nie miało dla mnie większego znaczenia. Dałyśmy fajną, bardzo bliską walkę. Zdominowałam ją zapaśniczo, Justyna była z kolei lepsza w stójce. Kiedy czasem to wspominam i oglądam skrót z tego starcia, to mam takie „wow”. Ale sędziowie uznali, że to stójka jest bardziej wartościowa i ostatecznie przegrałam po mocnym, dobrym pojedynku. 

Nie przejęłam się tym zbytnio. Spłynęło to trochę po mnie, pomyślałam: dobra, to tylko jedna walka, nic się nie stało. Dopiero przy kolejnej porażce było mi szkoda tej z Justyną, choć, tak jak mówię, do teraz mam przeświadczenie, że zrobiłyśmy fajne widowisko. 

Rozumiem więc, że przed następną walką, którą miałaś stoczyć z Moniką Kučinič, nie pojawiały się jakieś czarne myśli odnośnie do przyszłości w razie ewentualnej drugiej porażki z rzędu? 

Nie, bo uważam, że to nic nie da. Dopiero teraz, czyli przed moim ostatnim pojedynkiem, pojawiła się już taka nieco większa presja. Ale wtedy jeszcze nie, zwłaszcza że czułam się bardzo dobrze, trenowałam w ukochanym Shark Top Team, potem zmieniłam klub, pojawiła się nowa energia. Nie brałam wtedy porażki nawet pod uwagę. Wyszłam tak naładowana, pewna siebie, że myślałam jedynie pozytywnie. 

Ale ogólnie w przyszłość patrzysz – i to chyba zawsze z dużymi nadziejami. Kiedy Mateusz Borek wypowiadał się na twój temat po wejściu do MMA, powiedział, że w redakcji – czegokolwiek byś nie robiła – zawsze chciałaś być wyżej, robić więcej. To nadal w tobie jest? 

Ciekawe pytanie. Wiesz, ja już też jestem stara (śmiech). I na pewno inaczej człowiek do wszystkiego podchodził, jak miał 20 lat. Wtedy ten zapał był ogromny. Teraz czasem faktycznie brakuje mi czasem takiej nonszalancji, braku trzeźwego spojrzenia na jakąś sytuację. To też wynika z tego, że czym dłużej jesteś w sporcie, tym więcej kalkulujesz i zdajesz sobie sprawę z jakichś zagrożeń. A wówczas człowiek nie kalkulował. 

Na pewno mam w sobie cały czas dużo ambicji, natomiast myślę bardziej trzeźwo. Za to czasami siebie ganię, ale to kwestia wieku i doświadczenia, bo jednak też trochę w tym sporcie czasu spędziłam, dużo widziałam. I przez to czasem patrzę na wszystko surowo. 

Jeśli jesteśmy już przy temacie ambicji, to zapytam o twoje dwie ostatnie porażki w KSW – z Sylwią Juśkiewicz i Adą Kreft. Która bolała – lub może nadal boli – mocniej? 

Sylwia spuściła mi wspaniałe manto, choć trzecią rundę wygrałam. Byłam jednak bardzo rozbita, no i to był ciężki wpierdziel. Jeśli chodzi o walkę z Adą, to nie chciałabym jej w żadnym stopniu zabierać tego zwycięstwa, bo może w innych okolicznościach też by do niego doszło, ale popełniłam tam ogromny błąd, za który zapłaciłam bardzo wysoką cenę. I on nie miał prawa się wydarzyć, wiedziałam, że nie mogę jej sprowadzać w pierwszej rundzie, bo jest po prostu za silna. 

W pierwszej wymianie dostałam w oko, ale to nie było nic nielegalnego, co mogłabym zgłosić. Pojedynek trwał więc dalej, a ja nagle zaczęłam widzieć już nie jedną, a kilka rywalek przed sobą. Jak tylko wyklarowała mi się noga, to ją sprowadziłam. I to było niepotrzebne. Jestem przekonana, że byłyśmy w stanie dać fajną, mocną bitkę z widowiskowymi wymianami – to na pewno boli. Sama porażka aż tak nie, ale fakt, że wszystko mogło potoczyć się inaczej, gdyby nie ten jeden błąd. 

Jestem zawodniczką przemyślaną, mam zawsze ułożony gameplan pod konkretną przeciwniczkę. Wiedzieliśmy, że nie powinnam jej obalać na początku, bo między nami była przepaść fizyczna. Zrobiłam coś, czego trenerzy mi zakazywali, no i zakończyło się to dla mnie w najgorszy możliwy sposób. I mam nadzieję, że Ada też uważa, że wygranie ze mną w taki sposób do końca obrazuje pełnię moich umiejętności. Przegrana w minutę nie definiuje mnie jako zawodniczki, bo potrafiłam dać już dużo więcej, robiłam super sparingi z mocnymi dziewczynami. Więc na pewno ta porażka boli o wiele bardziej. 

Ta wspomniana przez ciebie trzecia runda z Sylwią Juśkiewicz stała się przedmiotem małego spięcia – rywalka nie zgadzała się z twoją interpretacją tej odsłony starcia, czego wyraz dała w mediach społecznościowych, otwarcie cię krytykując, a nawet wyzywając na kolejny pojedynek. 

Odpisałam jej wtedy bardzo grzecznie, zamieszczając w komentarzu zdjęcie z kart punktowych. Podkreśliłam, że od zawsze ją szanowałam i nie rozumiem, czemu próbuje mi dopiec. Wiadomo, że oznaczanie w tego typu postach Fame MMA jest szukaniem sobie fajnej i dobrze płatnej walki na kolejnej gali. Natomiast ja nie chciałam w żaden sposób umniejszać jej zwycięstwa, tylko podkreślić, że pokazałam wtedy charakter i tę trzecią rundę w starciu z Sylwią wygrałam. Znamienne jest też, że tak jak szereg innych zawodniczek, nie napisały tego bezpośrednio po konferencji, na której powiedziałam te słowa, a dopiero po mojej porażce z Martą Linkiewicz. 

Sylwia krytykowała cię także za to, że kiedy wypadła ci rywalka w KSW, Sandra Succar, odrzuciłaś każdą z trzech propozycji zastępstwa na ten pojedynek. To zresztą chyba jeden z twoich najmniej przyjemnych momentów w MMA – jak w ogóle doszło do tej sytuacji i jak ona na ciebie wpłynęła? 

Bardzo źle. Nigdy nie włożyłam w nic więcej pracy niż w tę walkę. Wróciłam do trenera, który mnie przygotowywał pod Justynę Habę, a wtedy przecież moje zapasy wyglądały bardzo dobrze. Dwa razy w tygodniu jeździłam na treningi indywidualne do Łodzi, ale też jeździłam do Anglii, do Ostródy do Pauliny Wiśniewskiej. Wydałam na te przygotowania więcej niż na trzy poprzednie razem wzięte. I zostałam tak naprawdę z niczym, bo przecież nawet za tę walkę nic nie zarobiłam, zostając chyba największą przegraną w tej całej sytuacji. 

Jestem zawodniczką, która trenuje bardzo skrupulatnie do konkretnej rywalki. Znałam każdy chwyt Sandry Succar z jej wcześniejszych pojedynków, każde jej obalenie. Jasne, teraz mogę sobie gdybać, ale jestem przekonana, że nie dałaby rady mnie obalić, patrząc na to, jak byłam przygotowana zapaśniczo. Przez trzy miesiące wypruwałam sobie żyły, myśląc o tej dziewczynie. 

Karolina Owczarz

Karolina Owczarz i Sandra Succar. Fot. Newspix

I nagle, o godzinie 13, gdzie o 17:50 miałam wyjazd na halę, dostaję informację, że tej walki nie ma. Na początku trochę zawalił mi się świat. Usłyszałam, jakie nazwiska są możliwe jako zastępstwo, ale po chwili uznałam, że choćby było ich nie trzy, a trzydzieści, to i tak bym je odrzuciła. Mam też za sobą mój sztab, dzięki czemu nie muszę takich decyzji podejmować sama. 

Do każdego pojedynku nastawiam się także psychicznie. Zawsze mam ułożony plan dnia, a tu nagle taka informacja w momencie, gdy moja fryzjerka miała zaplatać mi warkocze na walkę. Zrobił się ogromny zamęt, do wyjazdu na halę coraz bliżej, a ja nie miałam tych warkoczy, nie zjadłam obiadu, nie mogłam się już przespać. A w głowie totalny mętlik. Nawet nie wiedziałam, kim są te dziewczyny, które mi zaproponowano w zastępstwie. 

No i stwierdziłam, że nie, nie zrobię czegoś takiego, że w klatce będę się zastanawiała, z kim tak naprawdę walczę. Nie muszę przecież ratować eventu kosztem swojej kariery, kosztem siebie. Może gdybym wcześniej dostała tę informację, byłoby inaczej. I może też to jest mój plus, a może minus, ale bardzo analitycznie podchodzę do każdego starcia, zresztą jak cały mój sztab. Znałam każdy możliwy ruch Sandry Succar i dla mnie kilka godzin to stanowczo za mało, żeby sobie to wszystko zmienić w głowie. 

Zabolało cię dodatkowo to, że ta walka miała odbyć się w twojej Łodzi? Bo choć wcześnie wyprowadziłaś się do Warszawy, to jednak – jak sama wspominałaś – często wracałaś w rodzinne strony. Sentyment do tego miasta pozostał? 

Oczywiście, mam z Łodzią same świetne wspomnienia. Tam trenowałam do debiutu, tam przygotowywałam się masę czasu, lubię być u siebie. I jeśli tylko mam okazję tam zawalczyć, to jest to na pewno dodatkowa motywacja. Dużo moich znajomych wybierało się na tę galę, sporo ludzi przyjechało też specjalnie dla mnie. 

Był to dla mnie bardzo trudny dzień, bo wiedziałam, że mam już trzy porażki w rekordzie. Zaczęłam odczuwać presję, do tego byłam po najlepszych i najbardziej intensywnych przygotowaniach w życiu. I jeśli komuś się wydaje, że idealnie wyszło, bo mogłam sobie za to wziąć walkę z Martą Linkiewicz, to myślę, że nawet Fame potwierdzi, że od początku traktowałam pojedynek w Łodzi jako totalny priorytet. A decyzję co do mojej przyszłości miałam podjąć dopiero po nim. 

A jak w ogóle podeszłaś do tej propozycji z Fame? Miałaś jakieś myśli, że to freak fighty, czy po prostu stawka okazała się tak dobra, że najzwyczajniej w świecie głupotą byłoby z tego nie skorzystać? 

Dokładnie tak. Szczerze powiedziawszy, rozmawiałam z przeróżnymi osobami – i to też z bardzo „prawilnymi” zawodnikami – zawsze słysząc, że faktycznie głupotą byłoby tego nie wziąć. Mówił o tym zresztą również sam Wojsław Rysiewski, dyrektor sportowy KSW. Jasne, Marta może mieć przeszłość jaką ma, ale wiedziałam też, że to dziewczyna, która przeszła największą metamorfozę w polskich freak fightach. Ona zasuwa ciężej niż wielu zawodowców. Prowadzi bardzo profesjonalne przygotowania, ma świetny sztab, trenuje na co dzień. 

Do tego Stadion Narodowy. Termin – jeśli nie przeszkodziłaby mi żadna kontuzja – w pełni odpowiadający. Tylko głupi by tego nie wziął i tyle. 

Wracamy więc do tego wymarzonego Narodowego. Ciebie taka duża publika nie paraliżuje? 

Wręcz przeciwnie, bardzo mnie nakręca. Wiedziałam, że to dla mnie będzie coś lepszego niż gorszego. Nie zdarzyło mi się jeszcze w życiu, żeby sparaliżowała mnie publika. Ale szczerze powiedziawszy, największe wrażenie zrobił na mnie Narodowy jeszcze na próbie, gdzie trybuny były puste. I jak się stało na środku, to było się tam takim malutkim człowieczkiem. 

Kiedy wychodziłam do walki z Martą, nie czułam już tego. Sama byłam nawet trochę zdziwiona, że w ogóle nie poczułam tej publiki, że nie miałam przez to większej presji. Poza tym – kto by nie chciał zawalczyć na Stadionie Narodowym? 

I w takich okolicznościach przegrałaś po decyzji z Martą Linkiewicz. Jak ty patrzysz na ten werdykt? 

Nie czuję, żebym przegrała tę walkę. Wydaje mi się, że gdyby to był pojedynek bez żadnego podłoża emocjonalnego, to nie byłoby kompletnie szans na moją porażkę w oczach sędziów. A tutaj wszyscy mieli duże oczekiwania wobec mnie, myśleli, że z łatwością to starcie wygram. Ja tymczasem ani razu nie pomyślałam, że się przejadę po Marcie. Absolutnie. W dodatku w K-1? Jestem zawodniczką stricte parterową, K-1 trenowałam w całym życiu łącznie przez 5 tygodni. 

Marta od lat zasuwa jak profesjonalistka. Jasne, poprzednio walczyła z Lexy, ale to był już jej drugi pełen camp w K-1. I przez to wszystko nawet przez sekundę nie zakładałam, że to będzie łatwa walka. Wiedziałam natomiast, że damy mocny, dobry pojedynek i wciąż uważam, że zrobiłam wystarczająco dużo, by w takiej walce zwyciężyć. I po obejrzeniu jej kilkukrotnie cały czas tak myślę. 

Karolina Owczarz

Karolina Owczarz w walce z Martą Linkiewicz. Fot. Newspix

Nie zmienia to faktu, że Marta dała mega starcie, obie dałyśmy. Może według sędziów zrobiłam trochę za mało jako zawodniczka KSW. W mojej ocenie, gdyby to się odbyło na przykład na jakichś lokalnych zawodach, to wydaje mi się, że dla większości arbitrów byłoby to wystarczająco, żeby to mnie wskazać jako wygraną. Trafiałam celniej, byłam szybsza. 

Ale to już przeszłość. Nikomu nie odbieram zwycięstwa, stało się – trudno. Świat się na szczęście nie skończył. 

Mówisz o Marcie i jej metamorfozie, profesjonalnych przygotowaniach. Wydaje się, że coraz więcej zawodników freakowych tak właśnie podchodzi do swoich walk, wszystko zmierza w bardziej zawodowym kierunku. Jak ty widzisz przyszłość freak fightów? 

Walki są faktycznie coraz lepsze sportowo, ale robią to też ci sami zadymiarze, którzy robili to do tej pory. Jest na przykład Taazy, który wygrał turniej i cały czas tworzy zadymy, jednocześnie dając dobre walki. Myślę, że kibic – nawet w przypadku Fame’u – nie chce już oglądać jakiegoś ciągnięcia się za włosy czy innych tego typu sytuacji, a tak to przecież na początku wyglądało. Jeżeli to wszystko będzie utrzymywane w granicach dobrego smaku, to myślę, że się obroni. 

Justyna Haba zakończyła karierę, twierdząc, że nie jest w stanie pogodzić normalnej pracy z regularnymi treningami. Karolina Kowalkiewicz skomentowała to dosadnie, mówiąc, że najwyraźniej nie była stworzona do bycia zawodniczką MMA. A jak to wygląda u ciebie? 

Mam to szczęście, że udawało mi się przez te wszystkie lata być tylko zawodniczką MMA. Wspierają mnie świetni sponsorzy, mam super współprace. Wiadomo, że ten rynek się trochę ukraca, ale zgrzeszyłabym, gdybym kiedykolwiek narzekała na to, co MMA dało mi finansowo. To też nie jest tak, że w tym czasie olałam wszystkie inne rzeczy, bo jednak od pewnego czasu pracuję w TVN Style, prowadząc program „Co słychać?”. Dzięki temu również jestem odpowiednio zabezpieczona. 

Poszczęściło mi się, co mam więcej powiedzieć. Ale w sumie sama również na to zapracowałam, bo podejmowałam w swoim życiu często bardzo odważne decyzje. 

Twoim partnerem jest Gerard Łabiński, doświadczony zawodnik ze światowej czołówki BJJ, który jest jednocześnie twoim trenerem. Ile znaczy dla ciebie takie wsparcie i czy po twoich walkach analizujecie je jeszcze w domu, czy raczej staracie się zostawiać wszystko na macie, w klubie i nie przenosicie tego do sfery prywatnej? 

W czasie przygotowań Gerard jest dla mnie największym możliwym wsparciem i to, co dla mnie robi, jest nieocenione. Do moich pojedynków przygotowuje się w taki sposób, jakby sam miał walczyć. A jeśli chodzi o przenoszenie tego do domu, to tak, czasami zdarza się, że jest tego już trochę za dużo. Nawet było o to jedno spięcie, bo po prostu nie chciało mi się o tym gadać (śmiech). Gdy Gerard był jeszcze zawodnikiem, jednym z najlepszych na świecie zresztą, a coś mu nie wyszło, to analizował to potem przez całą noc i szukał rozwiązań, ja z kolei wolę się od tego w takim momencie odciąć. Ale kiedy trzeba, oboje umiemy zostawić MMA na dalszym planie. 

Trudno mi sobie wyobrazić, gdzie byłabym teraz, gdyby nie wsparcie Gerarda. Bez niego pewnie bym sobie w tym sporcie dziś nie radziła. I czasem ciężko znaleźć idealną równowagę między domem a salą, ale uważam, że jego pomoc to najlepsze, co mogło mnie spotkać. 

Jaka przyszłość teraz przed Karoliną Owczarz? 

To, co mogę powiedzieć na pewno, to że świat na KSW sportowo się nie kończy. Współpraca z Fame była bardzo fajna i mam przeczucie, że jeszcze się nie skończyła. Pozostajemy w dobrych relacjach, jesteśmy po wstępnych rozmowach. Sytuacja, która miała miejsce z KSW, nie zdecyduje o tym, czy będę sportowcem, czy nie. Tylko ja jestem w stanie tę decyzję podjąć, tylko ja wiem, do czego jestem jeszcze zdolna, ile potrafię trenować, jakie jestem w stanie dawać sparingi. 

Absolutnie nie czuję się jeszcze spełnioną zawodniczką MMA. I jeśli udaje się to dodatkowo łączyć z występami na Fame – układ idealny. Ale myślę, że czysto sportowo wiele dobrego nadal przede mną. 

ROZMAWIAŁ BŁAŻEJ GOŁĘBIEWSKI 

Fot. Newspix.pl 

Więcej o MMA:

Uwielbia boks, choć ostatni raz na poważnie bił się w podstawówce (i wygrał!). Pisanie o inseminacji krów i maszynach CNC zamienił na dziennikarstwo, co było jego marzeniem od czasów studenckich. Kiedyś notorycznie wyżywał się na gokartach, ale w samochodzie przestrzega przepisów, będąc nudziarzem za kierownicą. Zachował jednak miłość do sportów motorowych, a największą słabość ma do ich królowej – Formuły 1. Kocha też Real Madryt, mimo że pierwszą koszulką piłkarską, którą przywdział w życiu, był trykot Borussii Dortmund z Matthiasem Sammerem na plecach.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Prezes Śląska liczy na wsparcie. “Chciałbym, żeby miasto jak najwięcej dołożyło”

Michał Kołkowski
0
Prezes Śląska liczy na wsparcie. “Chciałbym, żeby miasto jak najwięcej dołożyło”
Polecane

“Trzeba wyrzucić ją do śmietnika”. “Nie chciałbym, żeby zniknęła”. Haka na ustach całego świata

Błażej Gołębiewski
1
“Trzeba wyrzucić ją do śmietnika”. “Nie chciałbym, żeby zniknęła”. Haka na ustach całego świata

Boks

Polecane

“Trzeba wyrzucić ją do śmietnika”. “Nie chciałbym, żeby zniknęła”. Haka na ustach całego świata

Błażej Gołębiewski
1
“Trzeba wyrzucić ją do śmietnika”. “Nie chciałbym, żeby zniknęła”. Haka na ustach całego świata

Komentarze

17 komentarzy

Loading...