– Przyjechaliśmy tutaj z planem głębokiej obrony – powiedział po meczu trener Górnika Leszek Ojrzyński. Jak powiedzieli, tak zrobili. Zabrzanie wykorzystali wszystkie środki dostępne piłkarzom przy parkowaniu autobusu – bronili we własnym polu karnym, zagęścili środek pola i mieli w bramce cudotwórcę Grzegorza Kasprzika. Lech atakował, szedł po zwycięstwo, ale marsz przerwał mu sędzia Paweł Raczkowski.
Na kwadrans przed końcem Górnik zaatakował bodaj pierwszy raz w drugiej połowie. Uderzał Kurzawa, piłkę fatalnie, bo przed siebie, odbił Jasmin Burić, a dobijał Łukasz Madej. Przed nim jak spod ziemi wyrósł Paulus Arajuuri, który zrobić coś pomiędzy wślizgiem a podskokiem i piłka odbiła się od jego ręki. Naturalne, zwykłe ułożenie. Ale Raczkowski odgwizdał karnego. Co ten Arajuuri miał zrobić? Uciąć sobie rękę?
Lech w tym meczu miał olbrzymią przewagę. Atakował prawą stroną, lewą i środkiem. Statystycznie wygląda to na dominację – 64 proc. posiadania piłki, 27 strzałów, 12 celnych. Zwykle takie mecze kończą się kilkubramkowym zwycięstwem. Ale lechici nie grają “zwykle”. Widać po nich brak pewności siebie, tej iskry, która powoduje, że znajduje się miejsce nawet w największym gąszczu.
Co nie udawało się klepkami, udało się dryblingiem Jevticia. Szwajcar wszedł za Hamalainena i od razu widać było postęp w grze Lecha, coś zaczęło nabierać tempa, większego pomysłu. Smutno żegna się Fin z Poznaniem, bo raczej wiadomo że to ostatnie miesiące Hamalainena w Lechu. W tym sezonie w ani jednym meczu nie zagrał choćby blisko poziomu z poprzedniego, a w sobotę zagrał już tak słabo, że opadały ręce.
Górnik w wywiezieniu jednego punktu miał jeden wielki atut – Grzegorza Kasprzika. Wydawało się, że bramkarz zabrzan zakończył już zawodowe granie w piłkę i skupi się tylko na kibolingu na Facebooku, ale wygląda na to, że szykuje się niezły powrót. W sobotę wyciągał takie uderzenia, że przebił chyba występ Jakuba Szmatuły przy Bułgarskiej z tego sezonu. – Górnicy dzięki za walkę – skandowali po meczu kibice Górnika. I lepiej tego meczu podsumować nie można – zabrzanie ten punkt uciułali dzięki walce, a nie grze w piłkę.
Swoją drogą miłośnicy szeroko pojętego ruchu kibicowskiego mieli w Poznaniu niezłą niespodziankę. Obie ekipy odpaliły race, był świetny doping. “My jesteśmy chłopcy z Zabrza” długo jeszcze będzie dzwonić w uszach.
Fot. FotoPyK