Reklama

Najlepszy zawodnik MMA w historii? Demetrious Johnson, czyli legendarny mistrz UFC

Błażej Gołębiewski

Autor:Błażej Gołębiewski

16 września 2024, 14:18 • 14 min czytania 3 komentarze

Nie miał lekkiego dzieciństwa, ale udało mu się osiągnąć ogromny sukces w sporcie. Zawsze w cieniu, bo kategoria wagowa, w której walczył, nigdy nie cieszyła się zbyt dużą popularnością wśród fanów MMA. Niezaprzeczalny talent Demetriousa Johnsona zaprowadził go jednak na szczyt UFC – w amerykańskiej organizacji 11-krotnie (!) bronił mistrzowskiego pasa. Czy można więc o nim mówić jako o najlepszym zawodniku mieszanych sztuk walki w historii?

Najlepszy zawodnik MMA w historii? Demetrious Johnson, czyli legendarny mistrz UFC

Demetrious Johnson – sylwetka, biografia 

Koszmary zamiast spokojnych snów 

Dzieciństwo. Wyjątkowy czas, który dla jednych był taki, jak być powinien – beztroski, radosny, pełen pozytywnych uczuć i przyjemnego poznawania świata na rozmaite sposoby. Innym najmłodsze lata życia kojarzą się natomiast z problemami – kłótniami rodziców czy nawet przemocą w domu. I właśnie do tej drugiej grupy zalicza się Demetrious Johnson. Urodzony w małym mieście Madisonville w Kentucky, choć dorastający już w Parkland w stanie Waszyngton chłopak, szybko poznał na własnej skórze, czym jest znęcanie psychiczne i fizyczne. A jego źródłem był ojczym. 

Młody Demetrious nie znał swojego biologicznego taty, a ten, który go zastępował, nie stronił od siłowych rozwiązań względem małego Johnsona. Jako były żołnierz wiedział, w jaki sposób uderzyć – tak, by sprawiło to najwięcej bólu, a jednocześnie pozostawiło jak najmniejszy ślad na ciele. Największy cierpienie jednak i tak zawsze odgrywało się w głowie, choć przyszły mistrz UFC nie zamierzał płakać, chować się w szafie czy uciekać z domu. Bynajmniej. Interesował się natomiast sportem, umilając sobie dodatkowo czas bez przemocy ze strony ojczyma graniem na konsoli. 

 

Wyświetl ten post na Instagramie

 

Post udostępniony przez Demetrious Johnson (@mighty)

Reklama


Gdzie tymczasem była matka Demetriousa? Dlaczego nie reagowała na sytuację z agresywnym zachowaniem swojego partnera względem jej dziecka? Karen, bo tak ma na imię, dostrzegała oczywiście problem. I wreszcie znalazła w sobie wystarczająco siły, by wystąpić o rozwód. Ten przebiegł na szczęście bez większych turbulencji, a w kolejnych latach młodego Johnsona mama wychowywała samotnie. I nie byłoby pewnie już w tej historii nic specjalnego, gdyby nie to, że Karen jest od urodzenia głucha. Co więcej, nigdy nie nauczyła się języka migowego. 

I tu do gry wchodzą kolejne zwroty akcji w historii Demetriousa Johnsona. W wywiadach przyznał bowiem, że jako dziecko… nie zdawał sobie sprawy z problemu matki. Rozmawiał z nią normalnie, myśląc, że Karen wszystko słyszy. Ta z kolei opanowała do perfekcji czytanie z ruchu warg, dzięki czemu komunikowała się z synem stosunkowo bezproblemowo. Jak zatem młody Demetrious odkrył głuchotę mamy? Powiedziała mu o tym jego siostra, którą poznał w szkole średniej. I to właśnie ona na ich pierwszym spotkaniu nie owijała w bawełnę, mówiąc o wszystkim chłopakowi. 

Nie zmieniło to jednak zbyt wiele w życiu Johnsona. Po latach przyznał natomiast, że wyciągnął z dzieciństwa wnioski i nie ma żalu do swojego agresywnego ojczyma. – Wybrał inną drogę wychowywania – znęcania się nad nami. To była jego decyzja i musi z tym żyć. Przypuszczam, że obrał taką ścieżkę, ponieważ to wszystko, co sam wcześniej widział i przeżył. Miało to pewnie związek z tym, w jaki sposób wychowali go jego rodzice, ale nigdy nie miałem okazji go o to zapytać – przyznał szczerze Demetrious w wywiadzie z Arielem Helwanim. 

Ale czy to możliwe, że tamten okres nie odcisnął piętna na psychice Johnsona? Nie, o czym zresztą powiedział sam zawodnik. Stwierdził, że z perspektywy czasu przemoc ze strony ojczyma to coś bardzo przykrego, ale jednocześnie hartującego i kształtującego charakter. Coś, co nauczyło go słuchać i ważyć słowa, nie odpowiadając zbyt pochopnie. I choć Demetrious starał się te złe momenty wymazać z pamięci, powracają one do niego po dziś dzień. Teraz to jednak tylko nieprzyjemne wspomnienia, które zresztą nie przeniosły się na Johnsona już samodzielnie odgrywającego rolę ojca. 

I gdzie w tym wszystkim miejsce na sztuki walki? Jak się okazuje, było go całkiem sporo. Ale z początku nie na same sztuki walki, a ogólnie sport. Najpierw bowiem młody Demetrious – jak zresztą większość jego rówieśników – był zakochany w baseballu i futbolu amerykańskim, to właśnie z nimi wiążąc swoją przyszłość. Szybko jednak przestawił się na lekkoatletykę, później biegi przełajowe i wreszcie kolarstwo górskie. Sezon w jego ocenie trwał jednak zbyt krótko, dlatego Johnson zaczął trenować zapasy. Po latach to właśnie one okazały się jednym z najmocniejszych punktów ukształtowanego zawodnika MMA, znanego szerszej publiczności już jako „Mighty Mouse”. 

Niewielki ciałem, wielki duchem i… umiejętnościami

Mieszane sztuki walki szybko przemówiły do Johnsona. Treningi spodobały mu się na tyle, że w wieku 20 lat postanowił rozpocząć amatorską karierę i wystąpić na pierwszych galach. Ale Demetrious nie jest typowym zawodnikiem MMA, bo mierzy zaledwie 160 cm wzrostu, ważąc przy tym 61 kg. Stąd też przynależność do kategorii muszej, w której chciał stać się absolutnym dominatorem. Najpierw trzeba było jednak przebrnąć przez mało prestiżowe turnieje, a ewentualne porażki na takowych oznaczałyby szybki koniec dopiero co rozpoczętej kariery. 

Reklama

Tak się nie stało. Pierwsza amatorska walka przeciwko Orenowi Ulrichowi zakończyła się widowiskowym nokautem, podobnie jak druga, w której rywalem Demetriousa był Brandon Fields. Jasne, to kompletnie anonimowe w świecie profesjonalnego MMA nazwiska, ale takim też był sam Johnson. Choć nie na długo, bo amatorski etap przygody z mieszanymi sztukami walki zamknął w niecałe trzy lata, zwyciężając dziewięciokrotnie. A w pięciu ostatnich pojedynkach poprzez duszenie, podkreślając swoją siłę w parterze.

Szybko więc krystalizowała się ulubiona płaszczyzna Johnsona. Wywodził się przecież z zapasów, więc jego umiejętności parterowe nie były jakimś ogromnym zaskoczeniem. Co natomiast dziwiło, to dość duża łatwość, z jaką przychodziło mu pokonywanie kolejnych rywali. W karierze amatorskiej często kończył rywali już w pierwszej czy drugiej rundzie, co zresztą kontynuował po przejściu na zawodowstwo. Ale wreszcie nadeszło to, co wydaje się dla większości zawodników MMA nieuniknione – pierwsza porażka.

Pogromcą Demetriousa okazał się Brad Pickett. Brytyjczyk nie przestraszył się zapasów Johnsona – ba, sam sprowadzał przeciwnika do parteru, gdzie udawało mu się nad nim górować. Taka postawa została doceniona przez sędziów, a Pickett, którego zresztą później uwielbiał na galach UFC oglądać sam Dana White, zwyciężył po jednogłośnej decyzji na swoją korzyść. Ale Amerykanin wiedział, że nie może się poddać, przełykając gorzką pigułkę i trenując dalej. Bo przecież miał wszystko, żeby powrócić w wielkim stylu. 

I tak też się stało. „Mighty Mouse” w swoich dwóch kolejnych walkach zaprezentował się z dobrej strony, co poskutkowało zainteresowaniem największej organizacji na świecie – rzeczonego UFC. A luty 2011 oznaczał nie tylko początek roku, ale przede wszystkim początek jednej z największych karier w federacji zarządzanej przez Danę White’a. 

Mistrz nie do przejścia 

Johnsona szybko rzucono na głęboką wodę. Jego pierwsi rywale byli doświadczeni, ale nie oznaczało to, że mają już za sobą karierę, od której odcinają kupony. Zarówno Norifumi Yamamoto, jak i Miguel Torres, byli w dalszym ciągu solidnymi zawodnikami. To jednak za mało na wschodzącą gwiazdę UFC. Demetrious pokonał obu na pełnym dystansie, jednogłośnie zwyciężając na kartach sędziowskich. I to wystarczyło, by stanąć przed możliwością zdobycia pasa UFC w wadze koguciej. 

Na przeszkodzie do chwały Johnsona stał Dominick Cruz, czyli aktualny mistrz we wspomnianej kategorii. Od początku obaj narzucili w klatce niesamowite tempo, stawiając na otwarte, pełne zwrotów akcji i efektownych wymian starcie. Co natomiast jeszcze było widoczne, to przewaga warunków fizycznych Cruza. Wyższy i lepiej zbudowany prezentował się znacznie okazalej od rywala. Dzięki temu dobrze radził sobie z bronieniem prób zejścia do parteru, które usilnie powtarzał Johnson. 

Istotną kwestią w całej historii było tło walki o pas mistrza UFC. Demetrious w tamtym okresie nie był bowiem zawodnikiem skupiającym się w pełni na MMA, trenującym kilka czy kilkanaście razy w tygodniu na macie, dbającym przesadnie o dietę i mającym wsparcie całego sztabu szkoleniowego. Nie, chłopak z Parkland po prostu dorabiał w taki sposób, a głównym źródłem jego przychodów była… praca na budowie. Przeciwko Cruzowi zaprezentował się jednak bardzo dobrze, choć przegrał jednogłośną decyzją sędziów. I był to punkt zwrotny w karierze Demetriousa Johnsona. 

Kolejny pojedynek stoczył w Sydney z Ianem McCallem i nie brakowało w nim kontrowersji. Półfinał turnieju w wadze muszej zakończył się po trzech rundach, a Bruce Buffer odczytał werdykt jako zwycięstwo Johnsona. Co w tym dziwnego? Ano to, że na kartach sędziowskich wcale nie widniała wygrana Demetriousa – dwie z nich wskazywały na remis. I na taki właśnie rezultat zmieniono potem decyzję, choć tak naprawdę zasady turnieju mówiły, że przy braku wyłonienia zwycięzcy na dystansie trzech rund walka powinna przenieść się do dodatkowej, czwartej odsłony. 

Aby uniknąć dalszych niedomowień i kontrowersji związanych z tym pojedynkiem, UFC zdecydowało się szybko zorganizować drugi pojedynek pomiędzy McCallem i Johnsonem. Trzy miesiące po gali w Sydney nie było już wątpliwości i to Demetrious okazał się jednogłośnym zwycięzcą. A po kolejnych kilkudziesięciu dniach zawodnik urodzony w Kentucky był już mistrzem UFC w wadze muszej, mając na rozkładzie pokonanie po niejednogłośnej decyzji Josepha Benavideza. 

I kiedy pas zdobył, to okazało się, że zdjąć go z jego bioder będzie niesamowicie trudno. 

Pierwszą obronę „Mighty Mouse” zaliczył na początku 2013 roku i była ona oczywiście udana. John Dodson postawił Johnsonowi trudne warunki, a pojedynek trwał pełen dystans, czyli już 5 rund. W ostatniej z nich szczególnie uaktywnił się Demetrious, trafiając raz za razem kolana na twarz rywala. Wystarczyło to nie tylko do odniesienia przekonującego zwycięstwa, ale też zdobycia bonusu za walkę wieczoru na całej gali. Podobnie zresztą było z kolejną obroną pasa UFC w wadze muszej, kiedy Johnson chwycił za rękę Johna Moragi i założył dźwignię na staw łokciowy, której nie dało się już zerwać. Moraga odklepał. 

Trzecia obrona z rzędu to rewanż z Benavidezem. Demetrious w pierwszej rundzie posłał rywala na deski prawym sierpowym, gasząc mu światło. Zaczął jeszcze dobijać w parterze nieprzytomnego już Benavideza, ale szybko powstrzymał go sędzia. Brutalne zakończenie starcia dało Johsonowi nie tylko możliwość dalszego posiadania pasa wagi muszej, ale też bonus za pojedynek wieczoru. Również trzeci raz z rzędu. 

Efektownie walczący i coraz pewniejszy siebie „Mighty Mouse” szybko stawał się prawdziwą legendą UFC w swojej kategorii wagowej. W kolejnych obronach pokonywał Alego Bagautinowa czy Chrisa Cariaso, jego ofiarą padł także Kyōji Horiguchi. I jeśli chodzi o walkę z Japończykiem, to Demetrious skończył ją w swoim stylu, bo poddaniem po założeniu dźwigni na łokieć. Co więc w tym takiego nadzwyczajnego? Otóż Horiguchi odklepał… sekundę przez końcem piątej rundy. A takiego scenariusza w UFC do tej pory jeszcze nie widziano. 

Johnson w kolejnych pojedynkach mierzył się drugi raz z Dodsonem, a potem Henrym Cejudo i Timem Elliottem. Z każdym odniósł zwycięstwo, dziewięciokrotnie broniąc zdobytego ponad cztery lata wcześniej pasa w wadze muszej. Na Demetriousa można było stawiać w ciemno, bo nic nie wskazywało na to, żeby w tej kategorii znalazł się jego pogromca. A kolejne starcia tylko to wrażenie potęgowały. 

Najpierw pokonał Wilsona Reisa w efektowny sposób, otrzymując bonus za poddanie wieczoru, a w kolejnym starciu zrobił coś, czego jeszcze w MMA nie było. Johnson najpierw oderwał od siatki Raya Borga, by następnie bez większych problemów podrzucić rywala suplesem zapaśniczym i… założyć mu balachę w powietrzu. Upadając, Demetrious ciągnął już z pełną siłą rękę przeciwnika w swoją stronę, niemalże łamiąc ją, co poskutkowało oczywiście poddaniem się Borga. Takiego zakończenia próżno było szukać w jakimkolwiek pojedynku mieszanych sztuk walki – i to zarówno w walkach amatorskich, jak i zawodowych. 

Demetrious Johnson w tak efektownym stylu pobił jednocześnie rekord udanych obron tytułu mistrzowskiego w UFC, który wynosił aż 11. I na tylu wygranych starciach o zatrzymanie pasa licznik „Mighty Mouse’a” się zatrzymał. 

Legenda, którą UFC chciało wymazać 

Henry Carlos Cejudo. Nazwisko dobrze już znane Demetriousowi Johnsonowi, dziś zapewne przywołuje nieco gorzkie wspomnienia, choć prywatnie obaj są przyjaciółmi. Złoty medalista olimpijski w zapasach z Pekinu 2008 pierwszy raz w oktagonie zawalczył z mistrzem wagi muszej w kwietniu 2016 roku, zostając brutalnie odartym z marzeń o tytule. Po ponad dwóch latach od technicznego nokautu Johnsona na Cejudo, UFC zaplanowało rewanż. I była to świetna decyzja amerykańskiej organizacji. 

To, co w Los Angeles zobaczyli kibice MMA, było prawdziwą ucztą. Od początku pojedynek toczył się w niesamowitym tempie, a wszystkie decyzje podejmowane przez obu zawodników były właściwe. Ich przemyślane i jednocześnie szybkie ruchy sprawiały, że fani i eksperci oglądali jedną z najbardziej technicznych walk w historii dyscypliny. Zarówno Johnson, jak i Cejudo, świetnie prezentowali się w obronie, trudno więc było zakładać, że któryś z nich tym razem zostanie znokautowany lub poddany. I faktycznie, werdykt padł dopiero po decyzji sędziów, a ci niejednogłośnie wskazali na Henry’ego Cejudo. 

„Mighty Mouse” nie mógł mieć do arbitrów pretensji. W zasadzie nikt nie mógł, bo starcie było tak wyrównane, że żaden rezultat nie byłby tamtego wieczoru skandalem czy choćby kontrowersją. 11 obron tytułu – to i tak wyczyn, z którym trudno dyskutować. Johnson był królem wagi muszej i jednocześnie królem UFC, jednym z najlepszych wojowników, jacy występowali pod skrzydłami amerykańskiej organizacji. A mimo to nie został należycie przez nią doceniony. 

Problemem była dywizja, w której bił się Demetrious. Waga musza nigdy nie przyciągała spektakularnej liczby widzów, a wieloletnia dominacja jednego mistrza sprawiła, że w kategorii brakowało nieco rywalizacji. I kiedy przyniosła ją walka z Cejudo, UFC zdecydowało się na transfer między federacjami, oddając ONE Championship Johnsona, a w zamian podpisując kontrakt z Benem Askrenem. Czyli zawodnikiem przede wszystkim cięższym. 

Czy była to dobra decyzja? Askren co prawda wygrał w swoim debiucie na UFC 235, ale zasłynął głównie z efektownej przegranej na kolejnej gali, kiedy Jorge Masvidal w piątej sekundzie pierwszej rundy znokautował go latającym kolanem. Po tym starciu jeszcze tylko raz wystąpił dla organizacji Dany White’a, również odnosząc porażkę. 

A Demetrious? Cóż, jego nazwisko przyciągnęło do ONE wysokie liczby, jeśli chodzi o sprzedaż PPV. Sam Johnson dalej prezentował się z dobrej strony, wygrywając w trzech pierwszych walkach. Prawdziwym hitem okazała się jednak trylogia z Adriano Moraesem. Brazylijczyk najpierw pokonał Amerykanina w pojedynku o pas wagi muszej, potem dwukrotnie mu uległ, w tym raz w bardzo efektowny sposób, bo przez nokaut latającym kolanem. Każde z tych starć zapewniło niesamowite emocje i przyciągnęło tysiące widzów, z czego wydatnie skorzystało ONE Championship. 

Ale co tak naprawdę było powodem rozłąki Johnsona z UFC? Złożyło się na to wiele czynników. Wspomniana waga musza okazała się nieco kłopotliwa dla organizacji, a pierwotnie Dana White chciał ją całkowicie wykreślić z harmonogramu federacji. Tymczasem sam Demetrious, już jako wielokrotny mistrz i skuteczny obrońca pasa, otwarcie wypowiadał się na temat znacznie mniejszego promowania jego pojedynków względem tych, które przyciągały szerszą widownię, czyli walk w wyższych kategoriach wagowych. Johnson krytykował też konieczność korzystania ze sprzętu marki Reebok, co wynikało z umowy sponsorskiej podpisanej przez UFC. Organizacja nie sprostała także ostatecznie wymaganiom finansowym „Mighty Mouse’a”, proponując mu starcie z T.J. Dillashawem. 

Wszystko to warto jednak odłożyć na bok, skupiając się przede wszystkim na poziomie sportowym, jaki prezentował Demetrious Johnson. A ten był wyjątkowy. 

„Mighty Mouse”, czyli prawdziwy GOAT? 

Pytając fanów MMA o najlepszego zawodnika w historii, najczęściej można usłyszeć takie nazwiska, jak Jon Jones, Chabib Nurmagomiedow, Georges St-Pierre czy Anderson Silva. Pewnie, to niesamowici sportowcy, którzy niejednokrotnie udowadniali, dlaczego można ich uznawać za wybitnych. W takich zestawieniach przeważnie nigdy nie uwzględniano natomiast Demetriousa Johnsona. Czy słusznie? 

Jego problemem była z pewnością wspomniana waga musza. Ze względu na jej stosunkowo niewielką popularność, szczególnie w kontekście gal UFC, Johnson był nieco poszkodowany, a jego wyczyny docierały do węższej grupy kibiców. Jednocześnie za każdym razem musiał udowadniać, że dysponuje ponadprzeciętnymi umiejętnościami, bo przecież w najniższej kategorii dominują szybkość i technika, nie zaś siła pojedynczego ciosu. Na to wszystko trzeba odpowiadać inteligencją, wszak to właściwe podejmowanie bardzo trudnych decyzji w ułamku sekundy zapewniało Demetriousowi spektakularne zwycięstwa przez poddanie. 

W wadze muszej nie ma za bardzo miejsca na pomyłki. Rzadko zdarzają się sytuacje podobne choćby do najcięższej kategorii, gdzie przegrywający na kartach zawodnik odwraca pojedynek, jednym ciosem nokautując swojego rywala. Trudno też było Johnsonowi wspinać się na plecach poprzednich mistrzów w momencie, gdy to on sam bronił pasa 11 razy. Wszystko to sprawiło, że „Mighty Mouse” jest często pomijany w kontekście wytypowania najlepszego zawodnika w całej historii MMA. 

Warto jednak prześledzić jego historię, obejrzeć kilka walk, by zrozumieć, jak ogromnym talentem dysponował Amerykanin. Miał wyjątkową technikę, był niesamowicie skuteczny, precyzyjny, do tego szybki i wytrzymały. Oczywiście, miewał gorsze momenty i przegrywał, ale zawsze umiał się w takich chwilach pozbierać i wrócić w wielkim stylu. 

Demetrious Johnson nie obroni już więcej pasa ONE Championship, który chciał mu jako ostatni odebrać po fascynującej trylogii Adriano Moraes. Nie zawalczy też w UFC czy innej organizacji. „Mighty Mouse” zakończył bowiem niedawno sportową karierę, obfitującą przede wszystkim w sukcesy. I to znaczące. Czy można Amerykaninowi dodać jeszcze jeden tytuł, czyli Greatest of All Time? Trudno jednoznacznie rozstrzygnąć tę kwestię, bo przecież świat MMA widział wielu wyjątkowych zawodników, w tym choćby wspomnianego już Nurmagomiedowa, który przecież nigdy nie przegrał w klatce. 

Jedno jest natomiast pewne – Demetrious Johnson był niesamowity. Jego ruchy warto prześledzić z odtworzenia w zwolnionym tempie, by w pełni podziwiać ich kunszt, precyzję i dynamikę. Dziś natomiast były mistrz wagi muszej jest przede wszystkim oddanym mężem oraz ojcem. Takim, który swoim dzieciom daje wszystko to, czego jemu nie było dane zaznać w ich wieku. I w tej roli, biorąc pod uwagę słowa żony, córki i dwóch synów, Demetrious jest już niezaprzeczalnym GOAT-em.

BŁAŻEJ GOŁĘBIEWSKI 

Fot. Newspix.pl 

Więcej o UFC:

Uwielbia boks, choć ostatni raz na poważnie bił się w podstawówce (i wygrał!). Pisanie o inseminacji krów i maszynach CNC zamienił na dziennikarstwo, co było jego marzeniem od czasów studenckich. Kiedyś notorycznie wyżywał się na gokartach, ale w samochodzie przestrzega przepisów, będąc nudziarzem za kierownicą. Zachował jednak miłość do sportów motorowych, a największą słabość ma do ich królowej – Formuły 1. Kocha też Real Madryt, mimo że pierwszą koszulką piłkarską, którą przywdział w życiu, był trykot Borussii Dortmund z Matthiasem Sammerem na plecach.

Rozwiń

Najnowsze

MMA

Komentarze

3 komentarze

Loading...