Grał w piłkę i był nawet na testach do reprezentacji kraju. Ale Jan Kozamernik ostatecznie wybrał siatkówkę. Jako dziecko zwiedził z rodzicami prawie cały świat. Zainspirowała go książka znanego trenera koszykówki. W dużej rozmowie z Weszło jeden z ważniejszych siatkarzy reprezentacji Słowenii opowiada, jak jego rodacy wykupili wszystkie bilety na mecz z Polską w 58 sekund, oraz tłumaczy, dlaczego nigdy nie zachowałby się jak Michał Kubiak. Kozamernik mówi też, z czego wynika to, że Słoweńcy tak często na wielkich turniejach ogrywają Biało-Czerwonych i ocenia, dlaczego jego były klub, Asseco Resovia Rzeszów, w ostatnich latach nie potrafi nawet dojść do meczu o złoto PlusLigi.
Jakub Radomski: Spytano cię kiedyś o najbardziej pamiętny mecz w reprezentacji Słowenii. Powiedziałeś, że takim jest półfinał mistrzostw Europy przeciwko Polsce, wygrany w 2019 roku u siebie w kraju, w Lublanie, 3:1. Dlaczego wskazałeś akurat to spotkanie?
Jan Kozamernik, środkowy reprezentacji Słowenii: Żeby to zrozumieć, trzeba znać kontekst. W 2015 roku zostaliśmy wicemistrzami Europy, ale dużo osób, nawet w naszym kraju, przekonywało, że to był jednorazowy wyskok. Czytałem te opinie w stylu: „Mieli szczęście, po prostu. Słowenia już raczej tego nie powtórzy”. Dwa lata później nie przeszliśmy ćwierćfinału. Mieliśmy swoje problemy, dużo kontuzji, w zespole trochę brakowało atmosfery. Nie poszło nam i ci wszyscy ludzie dostali pożywkę. Myśleli, że mają rację. Gdy okazało się, że kolejne mistrzostwa Europy, w 2019 roku, będziemy rozgrywać u siebie, siatkówką zainteresowały się media. Zaczęły się pytania w stylu: „Co chcecie osiągnąć? Macie już na koncie srebro, to może teraz powalczycie o złoto?”.
Od ściany do ściany.
Trochę tak. Wciąż była grupa osób, która w nas mocno wątpiła, ale jednocześnie o siatkówce mówiło się dużo więcej. Podczas tamtego turnieju czułem, że wzrasta nasza pewność siebie. W 1/8 finału trafiliśmy na Bułgarów i pokonaliśmy ich 3:1. Byliśmy w najlepszej ósemce, media zadowolone, ale wciąż pojawiał się przekaz, że nie pokonaliśmy jeszcze nikogo wielkiego. W grupie przegraliśmy z Rosją 0:3, a teraz znów graliśmy z nią, tyle że w ćwierćfinale. Atmosfera w hali była niesamowita. Pełne trybuny, ludzie krzyczeli, wspierali nas. Zagraliśmy świetnie i zwyciężyliśmy 3:1. W Słowenii euforia, choć ktoś jeszcze rzucał teksty w stylu: „Wygraliście, bo Rosja miała gorszy dzień. W półfinale przeciwko Polsce raczej nie macie czego szukać”. Ciągle musieliśmy ludziom coś udowadniać.
Pamiętam, jak po zwycięstwie z Rosją wsiedliśmy do busa. Człowiek, odpowiadający w naszej kadrze za komunikację i marketing, przekazał nam wtedy, że wszystkie bilety na półfinał z Polską rozeszły się w 58 sekund.
Sekund?
Tak, sekund, nie pomyliłem się. Ludzie oszaleli po naszym zwycięstwie, ale pragnęli więcej i rzucili się na bilety. Można było je wtedy kupić w różnych miejscach. Słyszałem, że robił się tłum na stacjach benzynowych, gdzie również je sprzedawano. Ludzie brali od razu po pięć, sześć, bo wiedzieli, że ktoś z ich najbliższych na pewno będzie pragnął obejrzeć z bliska ten mecz. Wygraliśmy z Polakami 3:1, prezentując kapitalną siatkówkę. Dopiero wtedy nikt nie miał już argumentów, podważających nasze wyniki. Słowenia oszalała. Co prawda przegraliśmy później w Paryżu wielki finał przeciwko Serbii, ale tamten półfinał z Polską to jedno z najlepszych spotkań, w jakich kiedykolwiek grałem.
Jan Kozamernik w meczu z Polską podczas mistrzostw Europy w 2015 roku
Jak to się w ogóle stało, że w 2015 roku reprezentacja Słowenii nagle stała się jedną z najlepszych na świecie? Zajmowaliście przed tamtym sezonem dopiero 39. miejsce w światowym rankingu. Wasz ówczesny trener, Andrea Giani, opowiadał mi jakiś czas temu, że kiedy objął zespół w 2015 roku, powiedział wam: „Ludzie sądzą, że jesteśmy gównianym zespołem. Pokażmy im, że są w błędzie”. Pokazaliście.
Z mojego punktu widzenia to był czas, kiedy wszystko działo się błyskawicznie. Byłem młodym chłopakiem, nie miałem nawet 20 lat. Można powiedzieć, że stanowiłem taki zastrzyk świeżej krwi, wnosiłem do drużyny dużo energii. Wszyscy wiedzieliśmy, że Andrea Giani był wybitnym siatkarzem, więc od początku traktowaliśmy go z dużym szacunkiem. Reprezentacja Słowenii nie miała wcześniej takiego trenera. On był stosunkowo młodym szkoleniowcem, pełnym pasji. Uwierzył w głębi serca, że ta grupa ludzi jest w stanie osiągać niezwykłe wyniki i potrafił przekonać nas do tego. Sprawił, że uwierzyliśmy w siebie. Niesamowicie pochłonęła go wtedy praca z nami, był też dobrym psychologiem. Kiedy trzeba, inspirował nas, a w innych momentach potrafił reagować, żeby nikt nie poczuł się gwiazdą i żebyśmy wszyscy twardo stąpali po ziemi. Wprowadził profesjonalizm, dyscyplinę, etykę pracy i odpowiednią atmosferę.
Zgodzisz się z teorią, że reprezentacja Polski wam leży? Faktem jest, że Słowenia często wygrywa mecze z Polską na ważnych imprezach. Są osoby, które przekonują, że to kwestia waszych atutów, stylu gry. Głównie chodzi o silną zagrywkę i dobrą postawę w obronie.
Nie wiem, czy Polska nam leży. Rzeczywiście, los często stawia nasze zespoły naprzeciwko siebie na dużych turniejach i Słowenia potrafiła sobie radzić. Myślę, że znaczenie mają tutaj trzy kwestie. Na pewno jest tak, że mecze z Polakami wyzwalają w naszej drużynie wyjątkową motywację. Widzę to jako zawodnik. Jesteśmy też zespołem, który ma odpowiednie podejście sportowe i mentalne do najważniejszych spotkań. I ostatnia rzecz – zobacz, że my od mniej więcej 10 lat gramy praktycznie tym samym składem. Znamy się znakomicie, możemy grać do siebie na pamięć. Polska w tym czasie wymieniła prawie cały skład. Takie rzeczy mają znaczenie. Kiedy nadchodzi trudny moment podczas spotkania, nasz zespół wie, jak reagować.
W latach 2015-2021 Słowenia eliminowała Polskę na czterech kolejnych mistrzostwach Europy. Porozmawiajmy o tym ostatnim turnieju. To był półfinał w katowickim Spodku. Prowadziliście 2:1 w setach i gdy dobrze wam szło w czwartej partii, Michał Kubiak, wtedy kapitan Polaków, sprowokował pod siatką waszego zawodnika, Tine Urnauta. Po meczu, który wygraliście 3:1, Urnaut powiedział mi, że to nic takiego, tego typu rzeczy dzieją się w siatkówce. Ty wypowiedziałeś się inaczej, mam dokładny cytat: „Takie zachowania są nieakceptowalne. Ten człowiek zawsze robi to samo, przecież ludzie to wiedzą”.
Dziś bym podszedł do tego trochę spokojniej. Prowokacje w siatkówce się zdarzają i to są różni zawodnicy. Kubiak w tamtych czasach nie był jedyny. W najważniejszych meczach to było nawet częste, bo ludzie stawali się nerwowi, o wyniku niekiedy decydowała jedna piłka. Każdy może się zagrzać. Są jednak różne typy prowokacji. Kubiak ruszył wtedy do naszego kolegi, bo Polakom nie szło. To był akt desperacji. Ja w takiej sytuacji na pewno nigdy nie zachowałbym się w ten sposób.
Kozamernik blokuje atak Michała Kubiaka, 2017 rok
Dlaczego w zasadzie wybrałeś siatkówkę? Wiem, że grałeś w piłkę nożną i słyszałem, że na naprawdę dobrym poziomie.
Zgadza się. Miałem chyba 10 lat, gdy uznałem, że chcę być bramkarzem. Niedługo później zacząłem też ćwiczyć siatkówkę. Mój klub piłkarski nie był najlepszy, przez co piłka stawała się dla mnie nudna. Miałem opcję, by odejść do lepszej drużyny, ale musiałbym tam wtedy dojeżdżać codziennie, a moje dni były już wypełnione przez szkołę i inne zajęcia. Poza tym mój najlepszy kolega grał w siatkówkę. Uznałem, że spróbuję robić to samo, co on. Ten wybór nie był łatwy, pamiętam, że dostałem się na testy do piłkarskiej reprezentacji Słowenii mojego rocznika.
Mogłeś być drugim Janem Oblakiem.
Ale w tym samym czasie postanowiłem, że jednak kończę z piłką. I nie żałuję. W siatkówce od początku pomagało mi to, że jeszcze wcześniej ćwiczyłem gimnastykę. To było w szkole: wybierało się dodatkowe zajęcia, a ja zdecydowałem się właśnie na to. Pamiętam, że przez trzy lata jeździliśmy na zawody międzyszkolne i w drużynie często przywoziliśmy złoty medal. Ktoś bardziej zajmował się akrobatyką, druga osoba skakała na trampolinie, trzecia robiła jeszcze coś innego. Jako całość byliśmy świetni. To też uczyło zespołowości.
W jednym z wywiadów wspominałeś, że wiele zawdzięczasz rodzicom.
Nieustannie podróżowaliśmy. Jeżeli mama albo tata mieli czas wolny, regularnie zabierali mnie w góry, albo jeździliśmy nad morze czy jakieś jezioro. Słowenia to mały kraj, ale jest różnorodna i ma wiele atrakcji.
Byłeś na Triglavie, świętej górze Słoweńców?
Jeszcze nie. Gdy wybuchła pandemia i miałem więcej wolnego czasu, dużo chodziłem po górach i rozważaliśmy ze znajomymi wyprawę na Triglav. Ostatecznie wybraliśmy łatwiejsze cele, a później ruszyły przygotowania. Ale mam ciągle Triglav na swojej liście. To pewnie kwestia czasu, kiedy tam się wybiorę, choć wiem, że to niełatwa, trochę ryzykowna wspinaczka.
Opowiadasz z pasją o podróżach i aktywnym trybie życia.
To dzięki rodzicom, naprawdę. Wakacje? Co roku jeździliśmy za granicę. Zanim zacząłem poważniej traktować siatkówkę, zwiedziłem praktycznie cały świat. Byłem z rodzicami w Australii, Azji, w Stanach Zjednoczonych, nawet w Afryce. Mama pracowała w IBM, wielkiej firmie informatycznej. Zajmowała się wsparciem systemu, zarabiała dużo pieniędzy. Tata ma własną firmę, zajmującą się dystrybucją energii. Mieliśmy środki, by poznawać świat i korzystaliśmy z tego. Pewnie ze względu na te doświadczenia sprzed lat sam dzisiaj uwielbiam podróże. Staram się odwiedzać miejsca, w których nie zdążyłem być z rodzicami (śmiech).
Dlaczego studiowałeś inżynierię elektryczną? To jednak trudny i nietypowy kierunek.
Pamiętam, że w szkole uwielbiałem fizykę, byłem też dobry z matematyki. Miałem ścisły umysł, do tego kręciły mnie trudności, rozwiązywanie różnych problemów. Zawsze wiedziałem, że chcę być inżynierem. Jeden z moich starszych braci oraz ojciec ukończyli inżynierię elektryczną, dziś pracują w tym sektorze, więc pomyślałem, że to musi być fajne i uznałem, że spróbuję zrobić to samo. Podziwiałem ich, pewnie dlatego zdecydowałem się na ten kierunek. Studia były fascynujące, byłem jednym z lepszych na roku, ale kiedy podpisałem profesjonalny kontrakt w klubie z Lublany, moje priorytety musiały się zmienić. Łączyłem naukę z treningami, które zajmowały do czterech godzin dziennie. Przez cały dzień nie było mnie w domu, to był bardzo intensywny czas.
Kozamernik podczas meczu z Polską o brąz Ligi Narodów z tego roku z Łodzi
Opowiadasz, jak sport w twoim przypadku stawał się coraz bardziej poważny. Byłem kilka razy w Słowenii i niesamowite jest dla mnie to, że tam prawie każdy uprawia sport. Starsi ludzie wsiadają na rowery, a podczas wakacji w każdej ze szkół widzę dzieciaki, ćwiczące jakiś sport. Nasz gospodarz opowiadał nam ostatnio, że w Słowenii ciężko znaleźć 12- czy 13-latka, który nie zajmowałby się żadną dyscypliną. Później przychodzą te niezwykłe sukcesy w sportach drużynowych, czy kolarstwie. Z czego to wynika? Macie jakiś system?
Nie nazwałbym tego systemem. To bardziej pewna kultura, wynikająca z faktu, że w Słowenii rodzice często długo pracują i dzieci po szkole muszą sobie jakoś zapełnić czas. A szkoła stwarza im jednocześnie różne możliwości. Pamiętam z dzieciństwa, że oprócz wspominanych już dyscyplin bardzo lubiłem biegać czy grać w koszykówkę. Do tego wychowywałem się w miejscu, gdzie było pełno boisk do uprawiania różnych dyscyplin sportu. Druga rzecz – gdy sportowcy ze Słowenii zaczęli odnosić sukcesy, natchnęli społeczeństwo. Widać to na naszym przykładzie – kiedy notowaliśmy pierwsze bardzo dobre wyniki, mało kto z dzieciaków chciał grać w siatkówkę. Ale niedługo później coraz więcej młodych osób interesowało się nią. Podobnie na Słoweńców działają genialne zwycięstwa Tadeja Pogacara, czy mecze Luki Doncicia, który jest teraz chyba najbardziej popularnym słoweńskim sportowcem.
Kto ze świata sportu cię inspiruje?
Kiedy w 2017 roku wyjeżdżałem ze Słowenii do Włoch, jeden z kolegów w prezencie na urodziny dał mi książkę Johna Woodena. To amerykański trener koszykówki. Facet, który siedem razy z rzędu potrafił doprowadzić swój zespół do wygrania ligi uniwersyteckiej NCAA. Zacząłem czytać o Woodenie, jego metodach. Chciałem poznać mentalność i wizję człowieka, który potrafił regularnie, rok po roku, być najlepszy, i ciągle czerpać z tego satysfakcję. Czasy się zmieniły, wiadomo, ale wiele rzeczy z jego podejścia jest aktualnych do dzisiaj.
ZERO RYZYKA do 50zł – zwrot 100% w gotówce w Fuksiarz.pl
Inna książka, która mnie zainspirowała, to „Grit. The Power of Passion and Perseverance” Angeli Duckworth, znanej psycholog. Ona bardzo ciekawie pokazuje w niej, że talent to nie wszystko, by osiągnąć sukces. Nawet nie wiesz, jak wiele widziałem wokół siebie niezwykle uzdolnionych osób, które brały za pewnik, że są bardzo dobre i przestawały pracować. Ci ludzie przepadali. Dalej dochodzili ci, którzy nie mieli aż takiego daru, ale swój talent łączyli z etyką pracy i dyscypliną.
Ty miałeś talent do siatkówki?
Wydaje mi się, że nie. Zawsze byłem inteligentnym dzieckiem, które potrafiło szybko coś dostrzegać i reagować na bodźce, ale nie byłem urodzony do grania w siatkówkę. Ten sport stał się moją pasją, bo zacząłem być w nim dobry, ale to był proces. Na pewno zawsze lubiłem pracować i nigdy nie narzekałem. Długo nie uważałem jednak, że siatkówka będzie moim sposobem na życie. Ta myśl pojawiła się poważniej dopiero, gdy kończyłem studia. Nawet gdy w wieku 21 lat przechodziłem do ligi włoskiej, nie byłem przekonany, że mi się uda, że to dobra decyzja. Ostatecznie tak się stało, ale po transferze do Włoch musiałem włożyć w to wszystko bardzo wiele pracy.
W tym roku, ze swoim klubem, włoskim Itasem Trentino, pierwszy raz w karierze wygrałeś Ligę Mistrzów. Pokonaliście w finale Jastrzębski Węgiel, a ty po spotkaniu powiedziałeś, że to coś niesamowitego, patrząc na wszystkie problemy, z którymi zmagaliście się przez poprzedni miesiąc. Jakie to były problemy?
Najpierw kontuzji palca doznał nasz podstawowy rozgrywający, Riccardo Sbertoli. Kiedy wypada ci zawodnik na tej pozycji, cały zespół traci wiele. Potrafiliśmy sobie bez niego poradzić w ćwierćfinale play-off, ale w półfinale lepsza od nas okazała się Monza. Później urazu doznał kolejny kluczowy gracz, Daniele Lavia. Rywalizowaliśmy o trzecie miejsce w lidze i znów przegraliśmy. To był taki sezon, w którym, grając w pełnym składzie, wydawaliśmy się najsilniejszym włoskim zespołem, a jednak w lidze nam nie poszło, a w Pucharze Włoch też w półfinale przegraliśmy z Monzą. Mimo wielkiej siły nie udało nam się nic wygrać. Nadszedł finał Ligi Mistrzów, na szczęście do składu wrócili Sbertoli i Lavia. To było dla nas spotkanie o uratowanie sezonu, dlatego po zwycięstwie wypowiedziałem te słowa.
Kozamernik w barwach Itasu Trentino
Większość ekspertów przed meczem stawiała na polski zespół.
Oczywiście i to było logiczne. Wystarczyło spojrzeć na nasze kłopoty, a po drugiej stronie siatki było Jastrzębie, które było blisko wygrania Ligi Mistrzów rok wcześniej (porażka 2:3 z ZAKS-ą Kędzierzyn-Koźle – przyp. red.), a teraz wywalczyło mistrzostwo Polski i grało w finale krajowego pucharu. Jastrzębie było faworytem, a my mieliśmy w głowach, że musimy rozegrać jedno ze swoich najlepszych spotkań w sezonie, żeby ich pokonać. Na szczęście zrobiliśmy to, a ja przyjechałem na zgrupowanie reprezentacji Słowenii jako zwycięzca Ligi Mistrzów.
Waszą reprezentację stać na medal w Paryżu?
Na początku patrzyliśmy głównie na to, żeby zakwalifikować się do igrzysk. Udało się, co już jest pewnym wydarzeniem, bo Słowenia nigdy wcześniej nie grała w igrzyskach. Teraz uważam, że jesteśmy wystarczająco silni, by stanąć na podium w Paryżu.
Która drużyna narodowa jest najmocniejsza w stawce?
Polacy i Włosi. Wiem, że Polska w ubiegłym roku wygrała praktycznie wszystko, ale gdybym miał wskazać jedną z tych dwóch ekip jako tę najlepszą, wybrałbym jednak Włochów.
A jak porównałbyś ligi obu tych państw? W latach 2021-2023 występowałeś w Asseco Resovii Rzeszów, a Trentino to twój drugi włoski klub w karierze.
Jeżeli spojrzysz na przeciętny poziom klubu w lidze, PlusLiga jest najsilniejsza na świecie. Uważam jednak, że kilka najlepszych włoskich klubów jest na podobnym, a może nawet minimalnie wyższym poziomie, niż topowe polskie. Liga włoska od lat ma swoją sławę i markę. Zawodnicy chcą w niej występować też ze względu na historię. PlusLiga natomiast niesamowicie idzie do góry w ostatnich latach: pod względem sportowym, marketingowym, ale też ekonomicznym, bo oferuje się w niej coraz lepsze pieniądze.
Skoro mówisz o pieniądzach – te bardzo duże płaci od dawna Resovia, a jednak ostatni raz była mistrzem Polski dziewięć lat temu, a od 2016 roku nie potrafi dostać się do finału ligi. Co jest nie tak z tym zespołem?
Wiesz, że czasami sobie zadawałem to pytanie?
Dużo osób je sobie zadaje.
Na pewno nie chodzi o miejsce, bazę. Nie chodzi też o ludzi, bo wszyscy w Resovii i wokół klubu wykonują niesamowitą pracę. To wszystko jest dziwne, choć czasami, podobnie jak w przypadku Trento, wpływ na wynik mają problemy zdrowotne. Weźmy sezon 2022/2023. Pod koniec rundy zasadniczej byliśmy mocni, w ćwierćfinale przeciwko Nysie graliśmy znakomitą siatkówkę. Wszyscy czuliśmy się świetnie. Nadeszły półfinały, przeciwko ZAKS-ie. Pierwszy mecz, u siebie, wygrywamy dwa pierwsze sety. Klemen Cebulj ma uraz, musi zejść. ZAKSA odwraca losy spotkania, 2:3.
Formuła była wtedy taka, że drugi mecz odbywał się już kolejnego dnia. Gdy masz w drużynie kontuzje, to spory problem. Znowu przegraliśmy u siebie, tym razem 1:3. W trzecim spotkaniu, w Kędzierzynie, powalczyliśmy, polegliśmy dopiero po tie-breaku. Cześć składu stanowili młodzi chłopcy, bo oprócz Klemena były też inne problemy zdrowotne. W siatkówce na wiele rzeczy masz wpływ, ale gdy wypada ci kluczowy zawodnik w najważniejszym momencie, ciężko jest być na to przygotowanym. W tamtym momencie Resovia miała po prostu pecha.
Gdy jakiś czas później w rywalizacji o brązowe medale pokonaliśmy drużynę z Zawiercia, cieszyłem się. Odbierałem to trzecie miejsce jako duży sukces i dowód na to, że w Resovii wszystko zmierza mimo wszystko w dobrą stronę. Do dziś jestem w kontakcie z kolegami, którzy tam grają. Wiem, że działacze próbują sprawić, by Resovia była przede wszystkim stabilnym klubem. To naprawdę nie jest jakieś przeklęte siatkarsko miejsce.
W ubiegłym sezonie, już bez ciebie w składzie, Resovia miała wszystko, by awansować do finału PlusLigi. W Jastrzębiu prowadziła 2:1 w setach i 21:15 w czwartej partii, później miała piłki meczowe, a jednak dała się dogonić i ostatecznie wyeliminować.
Wiem o tym, bo Klemen, jeden z moich lepszych kolegów z kadry, przez kilka dni nie był w stanie w ogóle o tym rozmawiać. Był wściekły, nie rozumiał, jak to się mogło stać. Ale w siatkówce, żeby doczekać się trofeów, czasami trzeba być cierpliwym. Dam ci dobry przykład – włoska Perugia. Przez lata inwestowali szalone, chore pieniądze, a w latach 2013-2023 tylko raz wywalczyli mistrzostwo kraju. Dopiero w ostatnim sezonie sięgnęli po tytuł, pierwszy od sześciu lat. Czasami potrzeba właśnie cierpliwości, ale też szczęścia, braku kontuzji i odpowiedniej atmosfery w drużynie. Wszystko musi zagrać i sięga się po mistrzostwo kraju. Jestem przekonany, że w Resovii też może się to udać.
Fot. Newspix.pl
WIĘCEJ O SIATKÓWCE NA WESZŁO: