To był jeden z tych dwumeczów o Ligę Mistrzów, które zostały rozstrzygnięte jeszcze przed wyjściem na boisko. Zobaczyliśmy nazwę “Barcelona” i pomyśleliśmy: fajnie, może za rok, ale w sumie dobrze będzie zobaczyć polską drużynę na tle giganta. Bo gra z Dumą Katalonii zawsze była czymś w rodzaju słodkiej porażki. Na Camp Nou było zgodnie z oczekiwaniami, czyli 0:3, ale jedyną bramkę w Warszawie, w meczu rozegranym równo trzynaście lat temu, zdobył Gaizka Mendieta.
Przy Łazienkowskiej kompletu jednak nie było. Powód? Przede wszystkim horrendalnie drogie bilety. Wejściówka na trybunę krytą kosztowała niemal tyle, co półroczny karnet. Barcelona do Polski przyjechała bez Thiago Motty, Marca Overmarsa i Juana Romana Riquelme, ale i tak była wystarczająco mocna, żeby na spokojnie zwyciężyć, chociaż… początek należał do Legii. Naprawdę.
Proszę sobie wyobrazić, że w pewnym momencie Barca została zepchnięta do obrony i zmuszona do grania z kontry. Świetne sytuacje zmarnowali Tomasz Kiełbowicz i Stanko Svitlica. Radostin Stanew wbrew pozorom nie miał zbyt wiele pracy. Patrick Kluivert czy szalejący Luis Enrique co prawda dochodzili do niezłych sytuacji, ale byli nieskuteczni i strzelali głównie nad bramką.
Blaugrana wyraźnie przycisnęła dopiero w drugiej połowie, wykorzystując niemrawy występ Cezarego Kucharskiego i Aleksandara Vukovicia. Punkt krytyczny nastąpił w 68. minucie. W polu karnym Legii padł Kluivert, a sędzia użył gwizdka i wskazał na wapno. Szkoda, że nie zauważył, że dosłownie kilka chwil wcześniej Holender ściągnął do parteru jednego z legionistów. Tak, czy inaczej, piłkę ustawił Mendieta i zdobył jedyną bramkę w meczu, ostatecznie dobijając Legię i pozbawiając ją jakichkolwiek złudzeń.
Co ciekawe, po meczu sędziowie zostali nagrodzeni butelką eleganckiego szampana i czterema kieliszkami, co by nie musieli raczyć się nim prosto z gwinta.