W Bukareszcie padł remis 1:1. Wynik może nie wymarzony, ale w kontekście rewanżu u siebie jednak bardzo solidny. Nastroje były bojowe. Nikt nawet nie brał pod uwagę tego, że Legia nie awansuje do fazy grupowej Ligi Mistrzów. Wielki głód, głód wielkiej piłki. Na środku boiska wielka piłka w gwiazdy, przed meczem odegrany podniosły hymn. Zrobił się klimat, wszyscy byli nabuzowani, ale standardowo coś poszło nie tak. Dwa lata temu Legia zremisowała 2:2 ze Steauą i odpadła z rywalizacji w Champions League.
Wszystko było naprawdę pięknie. Szkoda, że czar prysł już w pierwszych dziesięciu minutach meczu. Najpierw Stanciu zatańczył z Furmanem i strzelił w kierunku dalszego słupka bramki Kuciaka, który notabene też się do niej nie ruszył. Później beznadziejna strata Vrdoljaka, na 2:0 podwyższa Federico Piovaccari. Włoch, który ukłuł Legię w obu meczach. Kibice patrzyli na siebie z niedowierzaniem. Było pozamiatane, chociaż nie do końca.
Legia zdołała wyrównać, ale co z tego, skoro drugą bramkę Rzeźniczak zdobył w piątej minucie doliczonego czasu gry. Najpierw, jeszcze w pierwszej połowie, udało się Miro Radoviciowi. Walczyli, walczyli, ale w ostatnich dziesięciu-piętnastu minutach kompletnie zeszło z nich powietrze. Byli niedokładni, popełniali sporo błędów. Inna sprawa, że prawidłowego gola nie uznano Kucharczykowi. Niestety, błędy nakryły czapką atuty.
Legijnym plusem meczu na boisku został wybrany Kosecki, ale to nie jemu należały się największe brawa. Kibice. Urządzili kapitalną oprawę i efektowne racowisko. Znowu mogliśmy napisać, że tylko kibice trzymali europejski poziom, a piłkarze na awans do europejskiej elity muszą poczekać jeszcze przynajmniej rok. Ale wtedy uda się na pewno!