Niedawno został trzecim zawodowym snookerzystą z Polski. A to status dostępny tak naprawdę tylko dla elity, w danym roku może go zajmować tylko 128 zawodników. Pracował na to od dawna. Gdy miał 10 lat, jego wbicia podziwiali zawodowcy. Gdy miał 16, był bliski awansu do main touru. W wywiadzie z Weszło, przed swoimi pierwszymi meczami na profesjonalizmie, Antek Kowalski opowiada o tym, jak dochodził do życiowego sukcesu, czemu uważa Shauna Murphy’ego za przyjaciela i kiedy stresuje się bardziej: przy stole czy gdy przyjaciele biją mu brawo.
SEBASTIAN WARZECHA: Czy snooker to sport, w którym najtrudniej jest się przebić do grona zawodowców?
ANTEK KOWALSKI: Trudne pytanie. Każdy sport jest wymagający, a ja nie mam aż takiej wiedzy o innych. Zdecydowanie jednak snooker jest bardzo trudny. Przede wszystkim psychicznie, wszyscy zawodowcy i najlepsi amatorzy grają na podobnym poziomie. Różnicę robi głowa. Snooker jest bardzo trudny, aczkolwiek sprawia wielką frajdę. Czasami można wręcz wpaść w dół po przegraniu jakiegoś trudniejszego, ważnego meczu, ale mimo tego zdecydowanie warto grać.
Pytam też jednak o system, w którym grono zawodowców jest znacząco ograniczone.
To po prostu jest elita, 128 najlepszych zawodników na świecie. Żeby tam wejść, trzeba wygrać określony turniej. Na przykład Mistrzostwa Europy, czy – jak ja – jeden z turniejów z cyklu Q-School. W tym drugim jest trudno, gra się tam z najlepszymi amatorami na świecie, a oni grają na poziomie zawodowców.
Przepustkę do main touru dostaje się na dwa lata i to trzeba chyba uznać za bardzo istotne? Pamiętam jak Kacper Filipiak przy okazji pierwszego awansu dostał roczną i szybko na powrót wypadł. A w tym systemie jest rok na oswojenie się i drugi na walkę.
Ja sam nie pamiętam tego systemu rocznego, ale tak, to zdecydowanie pomaga. W tej chwili nawet nie wyobrażam sobie, żebym w pierwszym roku wszedł do pierwszej „64”, a tego trzeba, żeby się utrzymać. Teraz mam mniej stresu, wiadomo, mogę się z tym wszystkim obyć. Choć i tak celem pozostaje, by już w pierwszym sezonie wygrać jak najwięcej meczów, nawet turniejów.
Na kartę do main touru pracowałeś kilka dobrych lat. Po drodze było zresztą kilka szans, które uciekły. Czy ta wiara, że w końcu się uda, też momentami znikała? Myślę tu między innymi o przegranym finale mistrzostw Europy do lat 21 z tego roku…
Oczywiście, że czasami miałem dość. Technicznie rzecz biorąc miałem właśnie tę jedną bezpośrednią szansę wejścia do touru, ale zdarzało się, że przegrywałem w innych turniejach w półfinałach czy w ćwierćfinałach i widziałem przy tym, że gram bardzo dobrze. Przegrywałem przez głupoty. Choćby brak koncentracji, w najważniejszych momentach myślałem o niebieskich migdałach.
Było ciężko, bo wiedziałem, że stać mnie na ten awans. A taki okres, gdy mało mi brakowało, trwał tak naprawdę cztery lata. Zaczęło się od Q-Schoolu w 2020 roku, gdzie w piątej rundzie grałem z Michaelem White’em. To bardzo dobry zawodnik, kiedyś nawet w pierwszej szesnastce na świecie. Prowadziłem 3:1, nie trafiłem aż trzech bil na mecz. I to on wygrał mecz 4:3. Gdybym wygrał, byłbym w szóstej rundzie, ostatniej. Tam zagrałbym z Fanem Zhengyi, który też jest teraz w main tourze. Nie wiadomo, czy bym wygrał, ale możliwe, że byłbym już w main tourze i to w wieku 16 lat.
A tak straciłem potem formę, grałem gorzej. Wróciłem do niej dopiero w zeszłym roku, a w tym już wszystko kliknęło. Koncentracja, która zawsze mnie zawodziła, jest w lepszym miejscu i mam nadzieję, że będzie szła coraz wyżej.
W tym 2020 roku faktycznie grałeś bardzo dobrze. A ten świetny okres zacząłeś od wygrania mistrzostw świata do lat 16. Jak wspominasz tamten turniej?
Na tamtych mistrzostwach wszystko poszło bardzo gładko. Byłem co prawda jednym z faworytów tych zawodów, ale wcześniej nigdy nie wygrałem tak ważnego turnieju. A to były przecież mistrzostwa świata! Zostać mistrzem to wielka rzecz. Tam poszło naprawdę super, grałem powyżej swoich oczekiwań. Zresztą nigdy nie jeździłem na takie turnieje z wielkimi celami, chciałem jedynie zagrać jak najwięcej meczów, zebrać doświadczenie.
Po tych mistrzostwach moja kariera tak naprawdę odpaliła. Dosłownie pół roku po nich wygrałem swoje pierwsze otwarte mistrzostwa Polski, co zresztą było dla mnie sporym szokiem. Wtedy pierwszy raz w karierze pokonałem Mateusza Baranowskiego w meczu na 15 czerwonych bil. Wcześniej wygrywałem z nim tylko w bilardzie angielskim.
Później, jak mówiłem, troszkę zgubiła się ta forma. Ale teraz wróciłem do żywych.
Z czego wynikała ta zapaść?
Dużo zmieniło się przez COVID. Nie mogłem trenować tyle, ile chciałem. Byłem też na kwarantannie. Siedziałem w domu chory i nie mogłem wychodzić przez 2-3 tygodnie. To był po prostu ciężki okres. Nie było turniejów. Nie było z kim grać. Zawodowcy mieli swoje imprezy albo stoły w domu i tak dalej. Ja z kolei musiałem dojeżdżać na treningi, więc nie mogłem wtedy tego robić.
W efekcie forma poszła w dół. Później zacząłem się odbudowywać, ale dość powoli. Właściwie zajęło mi to cały 2021 i 2022 rok. Grałem cały czas dobrze, ale to nie było w pełni to, co chciałem prezentować. Taka gra na pewno nie wystarczyłaby na zawodowców.
Wróćmy jeszcze do Mistrzostw Europy do lat 21, czyli turnieju, który mógł ci w tym roku dać awans do main touru. Tam przegrałeś w finale, o krok od wejścia do grona zawodowców. Jak odbudowałeś się po tej porażce, żeby ostatecznie dostać się do main touru inną drogą?
To było bardzo łatwe. Właściwie najłatwiejsze ze wszystkich przegranych turniejów, bo widziałem, jak dobrze gram. Widziałem, że jestem jedną nogą w main tourze, więc się nie załamywałem. Wiadomo, że pierwszą godzinę, może dwie po meczu, to siedziałem w pokoju i patrzyłem w sufit, złapał mnie lekki dołek. Ale ogółem nie było źle.
Dzień później zacząłem otwarte mistrzostwa Europy i grałem tam na swoim poziomie. Przegrałem w nich Robinem Hullem w bardzo dobrym meczu. Obaj zagraliśmy na skuteczności wbić powyżej 90%, może nawet 95%. Ogółem nie byłem więc przesadnie smutny. Zresztą wiedziałem, że będą kolejne szanse i nie mogę się załamywać. Wierzyłem w swoje umiejętności i że awans to tylko kwestia czasu.
Miałeś w głowie termin na ten awans? Że jeśli nie wyjdzie przez kolejne dwa czy trzy lata, to trzeba będzie kończyć? Pamiętam, że rozmawiałem z Adamem Stefanówem po jego pierwszym roku na zawodowstwie i mówił, że jeśli się nie utrzyma, to nie wie, co dalej, zresztą on tak naprawdę przed awansem ogłosił zakończenie kariery, potem wznawiał. Kacper Filipiak po dwóch awansach i „spadkach” też skończył z profesjonalnym graniem. Wychodzi na to, że w polskim snookerze nie jest łatwo kontynuować karierę, gdy wypada się z main touru albo do niego nie wchodzi.
Dużo zależy od tego, czy ktoś ma plan B albo nawet C. Ja mam, lubię pracować przy komputerze, kiedyś troszeczkę programowałem. Możliwe, że pójdę w tym kierunku. Lubię też bardzo jeździć autem, więc opcją pozostaje na przykład bycie testerem dla jakiejś firmy. Na pewno jestem o to spokojny.
Wiadomo, że mieć tylko jedną pracę w postaci bycia zawodowcem, nie jest dobrze. Tym bardziej jeśli nie jest się pewnym siebie – wtedy to już w ogóle jest strzał w kolano. Ja jestem pewny siebie. Wiem, że ja się w tym main tourze utrzymam. Wiem, że będzie dobrze. Ale chcę mieć plan B, żeby zapewnić sobie spokój.
Antek po awansie do main touru. Fot. Antek Kowalski/FB
Adam mówił mi po swoim pierwszym roku, że najtrudniejsze w main tourze jest chyba to, że jako zawodnik, który dopiero wszedł do grona zawodowców, właściwie zawsze trafiał na rywali z TOP 32 rankingu. Natomiast widziałem, jak mówiłeś, że ty wręcz liczysz na to, że będziesz grać z Ronniem O’Sullivanem, Juddem Trumpem czy Johnem Higginsem. Skąd to nastawienie?
O ile wiem, teraz wróci „tiered system”, co oznacza, że w pierwszych rundach turniejów zawodnicy z niższych miejsc rankingu będą grać ze sobą. Nie będzie sytuacji, w których ktoś, kto jest 120. na świecie od razu zagra z rywalem z najlepszej „16”. Choć mi by to pasowało. Uwielbiam grać z najlepszymi na świecie. Uwielbiam zdobywać doświadczenie. I uwielbiam się nie mylić. To daje mi największą frajdę i przyjemność z gry w snookera. Jestem perfekcjonistą, dążę do tego, żeby się nie mylić nigdy. Wiadomo, że tak się nie da i będę się mylił, ale z tyłu głowy mam to podejście, że będę idealny i zanotuję sto procent skuteczności w meczach.
Wspominałeś też kiedyś, że nie lubisz oglądać snookera, bo denerwuje cię, gdy zawodnicy się mylą. To którego w takim razie oglądał ci się mimo wszystko najlepiej?
Kiedyś był to Zhao Xintong, ale rok temu został zawieszony [za ustawianie meczów, wpadło wtedy kilku chińskich zawodników – przyp. red.]. Oczywiście w tym gronie jest też Judd Trump, bo to co wyprawia przy stole jest niesamowite. Wiadomo, że jest też Ronnie, który jest najlepszym w historii zawodnikiem snookera. Wielu jest graczy, których fajnie się ogląda.
Swoją drogą muszę sprostować – ja lubię oglądać snookera, ale nie na żywo. Bo jeśli w meczu są momenty, gdy zawodnicy się męczą, mylą bez końca i grają przez to godzinne partie, to się nudzę, zasypiam albo mam ochotę wyjść z siebie. Bardzo lubię za to oglądać powtórki najlepszych momentów, patrzyć na idealne zagrania.
Od razu wspomnę też o wywiadzie, którego udzieliłem w Anglii. Powiedziałem tam, że nie lubię Ronniego za jego osobowość. Chodziło o to, że on nie ma szacunku do wszystkich. Uważa się za najlepszego na świecie. Czasem mówi rzeczy, których nie powiedziałby żaden inny zawodnik. O to mi chodziło. Ale oglądać bardzo go lubię i nie mam nic przeciwko niemu. Jeśli spotkam się z nim w Anglii, to mu to powiem. Mam nadzieję, że się z nim zaprzyjaźnię.
Faktycznie, tą wypowiedzią o Ronniem szybko podbiłeś brytyjskie media.
Tak, Brytyjczycy się trochę oburzyli.
Porozmawiajmy o Q-Schoolu. To nie jest łatwa impreza, grasz tam przecież też z ludźmi, którzy spadli z main touru, grali co najmniej dwa lata na takich samych stołach, mają to doświadczenie. Ogółem łatwiej jest na pewno w przywoływanych już mistrzostwach Europy. Natomiast zastanawiam się, jak podchodziłeś do Q-Schoolu, no i przy tej okazji zapytać muszę o twój przedostatni mecz – z Jamesem Cahillem. Bo o nim było zdecydowanie najgłośniej, choć nie był przecież o wejście do main touru.
Czułem się tak, jakby był. Wiadomo, kim jest James Cahill. On pięć lat temu wygrał z Ronniem O’Sullivanem w głównej fazie mistrzostw świata. Pewną sensacją było, że wypadł z main touru.
Zacznijmy jednak od tego, że Q-School to najtrudniejsza droga dostania się na zawodowstwo. Mistrzostwo Europy zaczyna się od faz grupowych i gra się z osobami mniej doświadczonymi, które dla najlepszych zawodników w Polsce nie są wielkim zagrożeniem. Z kolei w Q-School trzeba od razu wejść na sto procent, bo wszyscy grają tam na bardzo dobrym poziomie. Do tego zawodowcy, jak wspomniałeś, mają przewagę znajomości stołów, bo te na Q-Schoolu różnią się zupełnie od tych, jakie mamy do dyspozycji na co dzień. Sukna są bardzo śliskie, zupełnie inaczej wypadają rotacje. Trzeba się do tego po prostu przyzwyczaić. Jak już to zrobisz, to gra się cudownie.
Końcówka meczu Antka z Jamesem Cahillem od 4:08.
W tym roku pierwszy event spędziłem właśnie na tym przystosowaniu do stołu i grałem tragicznie. W drugim wyglądało to lepiej, może nie grałem jeszcze nie na swoim najlepszym poziomie, ale akceptowalnym i szło mi dość dobrze. Z Jamesem też tak początkowo było, ale oczywiście nie mogłem wygrać gładko, tylko okrężną drogą.
Przy 3:1 miałem przecież bilę na mecz, minimalnie spudłowałem, a on wyczyścił układ. Na 3:3 też zrobił pięknego breaka. Wszystko się we mnie gotowało, ale w decydującym frejmie to mi wyszło świetne czyszczenie i wygrałem na ostatniej czarnej. Czułem wielką ulgę, bo wiedziałem, że to był właśnie mecz o main tour. W ostatniej rundzie grałem z Simonem Blackwellem, który jest mniej doświadczony. Kontrolowałem to spotkanie.
Czyli nie przytrafiło się rozluźnienie po pokonaniu trudnego rywala? Tak czasem jest na przykład w tenisie. Ktoś wygrywa z Novakiem Djokoviciem, by potem odpaść z dużo słabszym przeciwnikiem.
Absolutnie nie. Na szczęście nie mam z tym problemu, bo każdy mecz, nieważne z kim, gram tak samo. Czyli najlepiej jak potrafię.
Współpracujesz z kimś w tej pracy nad mentalem?
Na ten moment nie. Myślę, że mam bardzo dobry mental. Jasne, w czasie gry wkurzam się często, jak mi coś nie wychodzi, potrafię na przykład uderzyć pięścią stół. Ale jeśli chodzi o samo podejście do gry, to wszystko działa i póki tak jest, to nie korzystam z pomocy. Oczywiście, jeśli pojawią się problemy, to po nią sięgnę.
Uważasz, że Polska ma więcej snookerowych talentów? Jesteś w końcu trzecim zawodowcem z naszego kraju, w pewnym momencie było nawet dwóch naraz – Adam i Kacper – ale ty będziesz w main tourze samotnie. Myślisz, że możemy mieć kiedyś czterech czy pięciu gości w gronie profesjonalistów?
Jak najbardziej. Potencjał jest. Zresztą kiedyś też był. Powiedzmy, że wtedy, jak grać zaczynał Mateusz Baranowski. To było piętnaście lat temu. Bardzo dobrze grał wtedy Marcin Nitschke. Był też Michał Zieliński, który na każdym turnieju wbijał kilka breaków stupunktowych. Do tego Grzesiu Biernadski, który do tej pory czasami gra. Im wszystkim zabrakło głowy, to było najważniejsze. Myślę, że teraz idzie to w dobrym kierunku, ja jestem tu przykładem.
Mateusz jest zresztą bardzo bliski wejścia do main touru, ale często gra o wiele słabiej w zagranicznych turniejach niż w Polsce. Jeśli chodzi o wschodzące gwiazdy, to są Michał Szubarczyk, Krzysiu Czapnik, Seba Milewski i wielu innych juniorów, którzy bardzo szybko się rozwijają i już teraz grają bardzo dobrze. A mają 13-14 lat. Dobrze to wszystko wygląda.
Odwołam się jeszcze raz do wywiadu z Adamem, gdzie za pewien wzór dla Polski stawialiśmy Belgię, która miała – i nadal ma – kilku zawodników w main tourze. Ba, dorobiła się mistrza świata w osobie Luki Brecela. Innymi słowy: jakoś radzi sobie w sporcie zdominowanym tak naprawdę przez Wyspy Brytyjskie oraz Chiny.
Belgowie faktycznie dobrze sobie radzą. Dobrze byłoby, żeby pojawiało się jak najwięcej zawodników z kontynentalnej Europy, w tym z Polski. Tak, by nie pozwolić na to, żeby Anglia i Chiny nadal dominowały snookera. My, polscy zawodnicy, nawzajem się wspieramy. Jesteśmy tak naprawdę jedną ekipą, rodziną. Wszyscy, mimo że rywalizujemy ze sobą, to życzymy sobie jak najlepiej i doceniamy się.
A czy podobnie działa to w przypadku zawodników z krajów, nazwijmy to, „niedoreprezentowanych”? Ty jesteś jedynym zawodowcem z Polski, z Węgier wszedł teraz młody Bulcsu Revesz, z Łotwy Artemijs Zizins. Jest tu jakaś nić sympatii?
Przede wszystkim znamy się już długo. Mimo że oni mają po 17 lat, a ja 20, to na międzynarodowe zawody jeździmy od dobrej dekady. Choć więc z Artemem na przykład nigdy nie grałem, to zawsze się oglądamy i wspieramy. Tak było choćby po ostatnich mistrzostwach Europy. Ja skończyłem drugi, on trzeci. Po finale się uściskaliśmy, powiedział mi, że będzie dobrze i dostanę się do main touru, ja mu to samo. I obaj weszliśmy przez Q-School.
Jest też na przykład Iulian Boiko z Ukrainy, który teraz w Q-Schoolu przegrał w ostatniej rundzie. Jest Florian Nussle z Austrii. Sporo mamy zawodników z Europy, z którymi się nawzajem wspieramy. Jesteśmy jak przyjaciele, jedna rodzina, więc oby jak najwięcej takich osób pojawiło się w main tourze.
Uważasz, że to czego dokonał Luca Brecel, zostając mistrzem świata, to pokazanie drogi reszcie kontynentalnej Europy i ktoś inny za niedługo też tego dokona?
Na pewno udowodnił tym osobom, które nie do końca wierzą, że można. Pokazał, że każdy jest w stanie zostać mistrzem świata, jeśli będzie ciężko pracować. Najlepszym przykładem ciężkiej pracy jest Mark Selby, który sam przyznał, że nie ma wielkiego talentu do snookera, a to praca pozwoliła mu odnieść sukcesy.
Marka zresztą bardzo cenię. On oczywiście otrzymuje bardzo dużo hejtu za to, że gra taktycznie, ale ta jego gra taktyczna jest wyśmienita. Osoby, które się znają, doceniają ten styl. Do tego Mark jest świetnym gościem. To pierwszy zawodowiec, razem z Shaunem Murphym, którego poznałem. Mam nadzieję, że zmierzę się z nim w przyszłości.
CZYTAJ TEŻ: LUCA BRECEL. NASTĘPCA O’SULLIVANA, BOHATER EUROPY, MISTRZ ŚWIATA
Inny przykład, że można, dostaliśmy na ostatnich mistrzostwach świata w osobie Jaka Jonesa, finalisty turnieju. Przeciwko niemu zaczniesz zresztą zawodową karierę. To też zawodnik, który przez wiele lat grał to jako amator, to jako profesjonalista. Zwykle nie wchodził do głównej fazy mistrzostw świata w ogóle, aż w końcu odniósł taki sukces.
Wszystko jest możliwe. Trzeba tylko chcieć, wierzyć w siebie i ciężko pracować. Jak jest na to bardzo dobrym przykładem. Ja osobiście nigdy bym nie postawił, że zagra w finale, ale pokazał wszystkim, że to możliwe.
To chyba fajny mecz na rozpoczęcie kariery zawodowca, co?
Jak najbardziej. Jak mówiłem – lubię się sprawdzać, lubię grać z najlepszymi.
No dobrze, jesteś już na zawodowstwie, ale droga do tego statusu trwała tak naprawdę czternaście lat. Jak na Polskę miałeś zresztą całkiem sporo szczęścia do warunków rozwoju.
Zdecydowanie, mam w życiu mnóstwo szczęścia. Oczywiście mogło być lepiej, bo mogłem się tam urodzić w Anglii i mieć mnóstwo klubów dookoła, świetnych zawodników do sparowania i tak dalej. Ale nie mogę przesadnie narzekać. Grać zacząłem w dużej akademii u Marcina Nitschke, dosłownie tuż obok mojego domu, pięć minut z buta. Potem jeszcze dostałem swój własny stół od Fundacji Paula Huntera. Niesamowity prezent, miałem 10 lat. To właśnie najbardziej pomogło mi się wybić. Mogłem trenować ile i kiedy chciałem. Życzę wszystkim zawodnikom na świecie, żeby też mieli takie warunki.
Stół sam z siebie się nie wziął. Musiałeś przykuć czymś uwagę Fundacji.
Przede wszystkim Agata Czerwińska, która pracowała kiedyś w World Snooker Tour, jest w pewnym sensie moją patronką. Do tej pory mamy ze sobą kontakt, zawsze wie, co się u mnie dzieje. Wtedy miała na to duży wpływ. Przekonała samego Jasona Fergusona [prezydenta World Professional Billiards and Snooker Association], że jestem dużym talentem.
Pokazywałem się dzięki temu na turniejach, choćby w Gdyni, gdzie mogłem pograć albo zaprezentować się na treningach. Budowałem tam już w wieku 10 lat normalne breaki wygrywające. Patrzyli na to zawodowcy i byli pod wrażeniem. Dostrzegła mnie przez to wszystko Fundacja Paula Huntera, przede wszystkim pan Brendan Parker, który niestety cztery lata temu odszedł z tego świata. On miał wielki wpływ na moją karierę. Dostrzegł mnie i podarował mi ten stół. Sporo mu zawdzięczam. To był wspaniały człowiek.
Wspominałeś, że Mark Selby i Shaun Murphy to pierwsi profesjonaliści, jakich spotkałeś. Jakie to było przeżycie? Trenowałeś też z Chrisem Henrym, jednym z najlepszych trenerów świata, który pokazywał ci, jak grać w snookera, podglądał cię przy tym właśnie Murphy…
Shauna i Marka poznałem tak naprawdę już jak miałem 7 lat. Wtedy przyjechali do Zielonej Góry na turniej pokazowy organizowany przez Marcina Nitschke. W tamtym czasie jeszcze mnie to nie ruszyło, bo byłem młody, nie zwracałem uwagi na to, że znam ich z telewizji. Trenowałem dopiero od roku. Ale, gdy kilka lat później ich spotykałem, było już inaczej.
Później, przy okazji turnieju German Masters w Berlinie, Shaun grał na głównym, telewizyjnym stole. Potem zszedł za trybuny, na stoły treningowe, a ja tam grałem z jego trenerem, wspomnianym Chrisem Henrym. Shaun podszedł i oglądał, jak wbijam. I nagle rzucił: „Kurczę, może byś wyszedł za mnie na tę arenę, bo grasz lepiej”. (śmiech) To było mega przeżycie, świetne wspomnienia. A teraz będę rywalizował z nim jak równy z równym.
Wspomniałeś o turniejach w Gdyni. To też tam tak naprawdę dostałeś taką pierwszą szansę, żeby pograć już w takich faktycznych zawodowych turniejach.
Tak i wielka szkoda, że usunięto te turnieje, bo były świetne dla zawodników zajmujących niższe miejsca rankingu i amatorów, bo tam każdy mógł zagrać, były rundy kwalifikacyjne do głównego turnieju. Można było sprawdzić się w starciach z zawodowcami. W Gdyni grałem chyba cztery razy. Raz choćby z Jamiem Clarkiem, który jest teraz w main tourze. Grałem z Michaelem Columbem, jednym z najlepszych amatorów na świecie.
Wygrałem przez ten czas jeden mecz. Shaun Murphy zrobił ze mną wtedy wywiad. Bardzo się tym stresowałem, bo po angielsku nie potrafiłem wtedy mówić prawie w ogóle. Ale to świetne wspomnienia. I powtórzę: szkoda, że tych turniejów nie ma, bo pewnie więcej zawodników mogłoby się oswoić z tym, jak to jest grać w światowej stawce. Szybciej zebraliby doświadczenie.
Widziałem ten wywiad z Shaunem, dało się dostrzec ten stres. Był większy niż przy stole?
Tak. Ogólnie tak mam. Najlepszym przykładem jest moje powitanie teraz w Poznaniu jak wróciłem z Q-Schoolu. Przy stole w ogóle się nie stresowałem, a jak wszedłem do klubu w Poznaniu, gdzie czekało na mnie około 40-50 osób, to całe ręce zaczęły mi się trząść.
Ja przede wszystkim nie rozumiem, jak można się stresować, będąc zawodnikiem na dobrym poziomie. W końcu grasz w grę, w którą grać umiesz i uwielbiasz. Stół jest zawsze prostokątny, bile zawsze okrągłe. Zmienia się sukno, ale poza tym reszta jest taka sama.
When Shaun Murphy met Antoni Kowalski – 8 years ago! pic.twitter.com/5dWjmhnRZc
— WST (@WeAreWST) June 3, 2024
Bardzo mi się podoba ta snookerowa wariacja Kazimierza Górskiego, który mówił, że piłka jest okrągła, a bramki są dwie.
Ale tak jest. To zawsze ta sama gra.
Imprezy, która na ciebie czekała po powrocie do Polski, a którą przywołałeś przed chwilą, się nie spodziewałeś.
Przede wszystkim jeszcze w Anglii chciałem pojechać do Johna Parrisa po nowy kij, bo ze swojego już wyrosłem, jest za krótki. Ale Johna akurat nie było. Niespodziewanie jednak wrócił, mógłbym dostać kij, ale musiałbym poczekać dwa dni. Niezbyt mi się chciało, a do tego moja dziewczyna, która normalnie jest bardzo spokojna, zareagowała na to zdenerwowaniem. Pomyślałem sobie, że coś w takim razie się kroi.
No to powiedziałem Johnowi, że przyjadę przy innej okazji. I poleciałem do domu. Byłem przekonany, że jakieś powitanie czeka mnie na lotnisku. A tam po prostu czekali na mnie rodzice i dziewczyna. Pomyślałem, że w takim razie przyjdę do klubu, pogratuluje mi parę osób i to tyle. A gdy wszedłem, przywitał mnie wielki huk braw.
Planujesz teraz przeprowadzkę do Anglii? Póki byłeś na amatorstwie treningi w Polsce pewnie wystarczały, ale czy teraz czas na zmianę?
Nie. Przede wszystkim nie chcę lecieć do Anglii ze względu na rodzinę. To po pierwsze. Po drugie, tam jest bardzo drogo, o wiele trudniej się utrzymać. A po trzecie, najważniejsze, akademie i kwalifikacje, owszem, są w Anglii, pewnie będę tam spędzać i tak dużą część roku, często latać. Ale większość turniejów jest rozrzucona po świecie, więc tak czy siak musiałbym na nie latać z Wysp.
ZERO RYZYKA do 50zł – zwrot 100% w gotówce w Fuksiarz.pl
Czyli wykupujesz roczny bilet na samoloty i śmigasz po świecie?
Tak, podliczałem sobie to wszystko wstępnie i bilety na samoloty wychodzą o wiele taniej niż mieszkanie w Anglii.
A będziesz musiał myśleć o tym, by zarabiać też w inny sposób? Pieniądze w snookerze zarabia się przecież za wygrane. Jeśli ich nie będzie, nie będzie też kasy.
Faktycznie, system tak działa, niestety. Zmieniło się tylko to, że na każdy sezon mamy gwarantowane 20 tysięcy funtów. Żeby jednak nie było za dobrze, to myślałem, że te 20 tysięcy funtów po prostu dostaje się na początek sezonu. A okazało się, że te 20 tysięcy, owszem, przekłada się na punkty, ale gdy coś zdobędziesz, to jest z tego ujmowane.
Dajmy na to, że wygram teraz mecz w Championship League, czyli zdobędę 2 tysiące funtów. W efekcie będę miał te 2 tysiące, a z tej gwarantowanej sumy zostanie mi 18. Te 20 tysięcy to po prostu suma ratunkowa, żeby nikt nie został na lodzie. Jeśli chce się więcej, trzeba wygrać odpowiednio dużo meczów. Ale ja sobie poradzę, będę wygrywać i się utrzymam.
Ile trzeba wydać w ciągu roku, by zasponsorować sobie granie?
Same przeloty to około stu tysięcy złotych. Są oczywiście bardzo duże podróże do Chin. Dochodzą do tego hotele, nowe stroje czy kije, no i jedzenie na miejscu. Powiedzmy, że trzeba wydać 140, może 150 tysięcy złotych.
A treningi? Załóżmy, że jesteś w Anglii i chcesz wpaść do akademii, żeby nieco powbijać. Ile płacisz?
To już jest raczej kwestia dogadania się z właścicielami. Znam się zresztą z jedną właścicielką akademii, zawsze miałem dzięki temu zniżkę, więc teraz też będą to raczej niewielkie pieniądze.
To chyba atut tego środowiska? Każdy tu każdego zna, często nawet od dziecka. W końcu Shaun Murphy pamiętał te spotkania z tobą, sam wrzucił na swoje social media ten wspominany wywiad. A można podejrzewać, że akurat on takich spotkań miał w swoim życiu dużo.
Shaun przede wszystkim jest świetnym gościem. Pamiętam, jak w 2020 roku zaproszono mnie na European Masters w 2020 roku i jako jedyny podszedł, przywitał się, poklepał po ramieniu, zapytał, co słychać. On jest ósmy na świecie, a ja przecież byłem wtedy amatorem, ale taki właśnie jest – do każdego podchodzi z dużą klasą.
O tym mówiłem w przypadku Ronniego O’Sullivana – on tego po prostu nie ma. A Shaun tak i niesamowicie go przez to szanuję. Jest dla mnie jak przyjaciel i zawsze go będę tak traktował, nieważne ile meczów z nim wygram, czy przegram.
Antek w trakcie mistrzostw Polski. Fot. Newspix
O to mi też chodzi. Grono profesjonalistów jest wąskie, najlepsi amatorzy też regularnie pojawiają się w turniejach. Podejrzewam, że gdybym teraz zaczął opowiadać o kimś z dalszych pozycji amatorskiego rankingu, od razu wiedziałbyś, o kim mowa.
Tak, w tym świecie, wszyscy wszystkich śledzą i wszyscy się przez to znamy. Czasem na Q-Schoolu trafią się ludzie, których jeszcze nie znam, bo są początkujący albo przyjeżdżają po prostu dla wrażeń, bo trafiają się i tacy. Ale poza tym wszyscy się kojarzymy, jesteśmy w sumie taką dość wyrośniętą rodziną. (śmiech)
Mówię o tym też dlatego, że Ronnie O’Sullivan kilkukrotnie w ostatnich latach mówił, że snooker się w pewnym sensie „zastał”. On uważa z jednej strony, że to jest oczywiste, że nadal wygrywa, ale z drugiej, że nie powinien tego robić, biorąc pod uwagę, ile ma już lat. I że brakuje w snookerze świeżej krwi. Ostatnio ta świeża krew, może się nieco wybiła – Luca Brecel nie ma przecież nawet trzydziestki – ale czy tez miałeś takie wrażenie?
Tak, ostatnio weszło trochę młodych zawodników, ale póki co nikt jeszcze nie osiągnął większego sukcesu. Jedynym przykładem jest Julien Leclercq [rocznik 2003 – przyp. red.], który rok temu wszedł do finału Shoot Outu. Poza tym jednak nic, brakuje tych sukcesów.
Przede wszystkim istotna jest klasa rocznika 92’ – czyli O’Sullivana, Marka Williamsa i Johna Higginsa, którzy wtedy rozpoczęli profesjonalne kariery. Ten rocznik cały czas wręcz kieruje światowym snookerem i wygrywa co oraz kiedy chce. To jednak nie znaczy, że jest to coś złego. Oni po prostu niesamowicie grają. Ale młodsi zawodnicy też są do tego zdolni. Będę się starał to pokazać. Moim głównym celem będzie to, żeby sprawić parę niespodzianek i wygrać jak najwięcej meczów. A przez to pokazać, że ta młoda krew nadchodzi.
Najmłodszym zawodnikiem, który zdobył tytuł rankingowy, jest Fan Zhengyi. Wygrał European Masters w 2022 roku, w finale pokonując Ronniego O’Sullivana. Zresztą po świetnym meczu, 10:9.
Tak, świetnie się to oglądało. Natomiast później wrócił na gorszy poziom. Widać po nim, że ma ogromny talent, ale zwykle kończy na pierwszych czy drugich rundach największych turniejów. To pokazuje, jak trudno jest się przebić.
Z najlepszej „10” rankingu połowa zawodników ma ponad 40 lat. Ty wraz z rozpoczęciem sezonu będziesz trzynastym najmłodszym graczem w main tourze. Z jednej strony pokazuje to, że masz sporo czasu, z drugiej – czy czujesz presję, że jeszcze młodsi będą napierać?
Nigdy w życiu. Gdy z kimś gram, każdego traktuję tak samo, niezależnie od doświadczenia, wygranych itd. Tak samo będzie w main tourze. Nie patrzę na wiek czy ranking, bo dobrze wiem, że jeśli zagram swoją najlepszą grę i nie będę się mylił, to mogę pokonać każdego.
Zresztą mam 20 lat, ale w pewnym sensie czuję się staro. Chodzi mi tu o to, że w wieku 16 lat mogłem już być w main tourze. Najbardziej otworzył mi oczy dart, którego bardzo lubię. Chodzi mi tu o Luke’a Littlera, który w wieku 15 lat nie mógł wystartować w mistrzostwach świata, bo był za młody i go nie dopuszczono, a w wieku 16 doszedł do finału MŚ w debiucie. Teraz wygrał Premier League, jest najlepszy na świecie, wspólnie z Lukiem Humphriesem.
To jest niesamowita historia i właśnie taki sam chciałem być. Mam motywację, by robić takie rzeczy w snookerze.
Mówiłeś jednak, że nie spodziewasz się, byś w pierwszym sezonie miał być w górnej połówce rankingu. Jakie w takim razie masz cele?
To znaczy ja wiem, że nie muszę się w niej znaleźć, aczkolwiek to jest właśnie mój główny cel. Wejść do pierwszej „64”, zagrać jak najwięcej meczów oraz zdobyć jak najwięcej doświadczenia. No i sprawić jak najwięcej niespodzianek.
CZYTAJ TEŻ: “SZACHY NA ZIELONYM STOLE”. ODKRYWAMY TAJEMNICE SNOOKERA Z MARCINEM NITSCHKE
A mistrzostwa świata?
Zobaczymy. Może się do tego Crucible Theatre zakwalifikuję [gra tam tylko 32 zawodników – TOP 16 rankingu i 16 z czterostopniowych kwalifikacji – przyp. red.]. Na pewno mogę obiecać, że zawsze będę grać swoją najlepszą grę i starać się na maksa.
Jest wielu naprawdę doświadczonych zawodników, którzy nigdy nie mieli okazji zagrać w Crucible.
Dokładnie tak. Crucible to magiczne miejsce, gdzie każdy chce kiedyś zagrać. Wiesz, teraz były spekulacje, żeby przenieść mistrzostwa do Arabii Saudyjskiej czy Chin, gdzie byłyby większe pieniądze. Dla mnie to najgorszy pomysł na świecie, bo każdy, kto zaczyna grać w snookera, chce zagrać właśnie w Crucible. To jest główna motywacja dla każdego początkującego zawodnika, a nawet wielu, jak wspomniałeś, bardziej doświadczonych, którzy dalej się tam nie pojawili. Tak więc tak, to też jest celem.
Ale zajrzałeś już przy jakiejś okazji do środka?
Nie, byłem tylko przed nim. Robiłem tam sobie zdjęcia. (śmiech)
A to ciekawe. To w końcu stosunkowo łatwo dostępny budynek.
Tak, jest dosłownie w samym centrum Sheffield. Wystarczy zejść z głównego rynku, idzie się jedną minutę i jest uliczka, z której już widać Crucible. Ale w środku na razie nie byłem.
W sumie może to i dobrze. Świetnie byłoby wejść tam po raz pierwszy od razu na swój mecz, co?
Dokładnie. Taki jest cel.
ROZMAWIAŁ
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix