Ostatnimi czasy Real Madryt jawi się jako zespół niemalże niemożliwy do pokonania na arenie europejskiej. “Królewscy” w Lidze Mistrzów wychodzą nawet z największych opresji i odwracają na swoją korzyść losy dwumeczów z taką regularnością, jak gdyby było to zadanie o podobnym poziomie trudności, co zrobienie sobie kanapki z szynką i pomidorem. Trzeba naprawdę wyjątkowo mocnej ekipy, by udało jej się złamać madrytczyków w fazie pucharowej Champions League. A nawet jeżeli ktoś już tego dokona, to Real momentalnie powraca na szczyt – jeszcze mocniejszy i jeszcze bardziej pewny siebie. Choć nie zawsze wyglądało to na Estadio Santiago Bernabéu aż tak kolorowo. Cofnijmy się więc do tych niezwykłych z dzisiejszej perspektywy czasów, kiedy Real nieustannie rozczarowywał w rozgrywkach międzynarodowych.
W 1983 roku ekipa z Madrytu po raz ostatni poległa w finale europejskich pucharów (jeśli nie liczyć Superpucharu Europy), a jej nieoczekiwanym pogromcą zostało Aberdeen. Z pewnym młodym, obiecującym szkoleniowcem u steru – niejakim Alexem Fergusonem.
Giganci pogrążeni w kompleksach
Jak zapewne większość z was doskonale wie, Real Madryt rozpoczął rywalizację w europejskich pucharach od spektakularnego pasma sukcesów. “Królewscy” wygrali pięć pierwszych edycji Pucharu Europy, a w 1960 roku pokonali w finale Eintracht Frankfurt z takim przytupem, że wydawało się, iż ich dominacja na arenie międzynarodowej będzie trwała wiecznie. Madrytczycy zwyciężyli wówczas z Niemcami 7:3, a dwaj liderzy ich ofensywy przeszli samych siebie, jeśli chodzi o skuteczność. Alfredo Di Stéfano zapisał bowiem na swoim koncie hat-tricka, podczas gdy Ferenc Puskás zakończył mecz z czterema trafieniami na koncie. Okazało się jednak, że właśnie ten niesamowity występ zakończył niesamowitą serię triumfów Realu w Pucharze Europy. Wprawdzie w sezonie 1961/62 ekipa ze stolicy Hiszpanii ponownie dotarła do wielkiego finału rozgrywek, lecz tym razem musiała uznać wyższość Benfiki po spotkaniu okrzykniętym przez media mianem “meczu stulecia”. Natomiast w 1964 roku Real w decydującym starciu nie sprostał Interowi Mediolan, którym dowodził niemający sobie równych taktyk w osobie Helenio Herrery.
W sezonie 1965/66 “Królewskim” udało się na krótko powrócić na szczyt. W finałowej potyczce Pucharu Europy podopieczni Miguela Muñoza okazali się lepsi od Partizana Belgrad, a szósty triumf w rozgrywkach zapisał na swoim koncie Francisco “Paco” Gento, zwany “Kantabryjską Galerną” z uwagi na piorunujące rajdy skrzydłem, jakimi Hiszpan przez lata zachwycał w barwach “Los Blancos”. To by jednak było na tyle. Choć Real pozostał naturalnie niekwestionowaną potęgą na krajowym podwórku i regularnie sięgał po mistrzowskie tytuły w latach 70., to nie przekładało się to już na kolejne międzynarodowe sukcesy.
W 1968, 1973, 1976 i 1980 roku madrytczycy docierali do półfinałów Pucharu Europy, lecz dalej nie udawało im się już zawędrować. Z kolei w sezonie 1970/71 “Los Blancos” nie poradzili sobie z londyńską Chelsea w finale Pucharu Zdobywców Pucharów. Prawdziwą katastrofą okazał się zaś sezon 1977/78, gdy Realu w ogóle zabrakło w europejskich rozgrywkach – po raz pierwszy, odkąd zaczęto prowadzić międzynarodową rywalizację pod szyldem UEFA.
Dominatorzy sprzed lat przeistoczyli się zatem w drużynę notorycznie rozczarowującą na arenie międzynarodowej i stali się nawet z tego tytułu obiektem drwin. Spójrzmy bowiem choćby na sezon 1979/80. “Królewscy” zatriumfowali wówczas w hiszpańskiej ekstraklasie po zaciętej batalii z Realem Sociedad. Dorzucili również do kolekcji sukces w Pucharze Króla, a w Pucharze Europy udało im się dotrzeć do półfinału, gdzie w pierwszym meczu wygrali 2:0 z Hamburgerem SV. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały zatem, że Real jest gotowy do powrotu na szczyt. I co? I w rewanżu “Los Blancos” przerżnęli z HSV 1:5. – Większość ekspertów sądziła, że jest już po nas, gdy w Hiszpanii przegraliśmy 0:2 – wspominał w swojej autobiografii Kevin Keegan, gwiazdor HSV. – Myślę, że piłkarze Realu również tak uważali. Tym bardziej że finał Pucharu Europy miał być rozegrany na ich stadionie. Rewanż w Hamburgu potraktowano więc w Madrycie jako zwykłą formalność, co było oczywiście ich błędem. W drugim spotkaniu kompletnie ich zmiażdżyliśmy. To był jeden z najlepszych meczów, w jakich miałem okazję wziąć udział. Cztery gole strzeliliśmy im jeszcze przed przerwą. Dostali taki łomot, że sfrustrowany Vicente del Bosque rzucił się na mnie z pięściami.
Muzyka, taniec, futbol. Oto Laurie Cunningham i jego pokręcona historia
Wyczyn niemieckiej ekipy robi tym większe wrażenie, że jej szkoleniowcem był wówczas zmagający się z chorobą alkoholową Branko Zebec, któremu zdarzało się sączyć wódkę z piersiówki również… podczas meczów. Raz nawet przysnął na ławce trenerskiej w trakcie spotkania, oczywiście zalany w trupa. – Zespół to rzecz jasna dostrzegał, ale zachowaliśmy dla trenera szacunek – wspominał Dietmar Jakobs na łamach portalu “Real Total”. – Nasze zwycięstwo w rewanżu z Realem to – moim zdaniem – najlepszy mecz w całej historii HSV. Kibice nie chcieli opuścić trybun po końcowym gwizdku, zostali na stadionie grubo ponad godzinę.
“Kiedy wspominam swoją bramkę na 5:1, zawsze dostaję gęsiej skórki”
Caspar Memering w wywiadzie dla “Hamburger Morgenpost”
Ostatecznie po najcenniejsze trofeum w europejskiej piłce klubowej w 1980 roku sięgnęła ekipa Nottingham Forest, dla której był to zresztą drugi sukces z rzędu. Tymczasem przedstawiciele i kibice Realu mogli tylko z zazdrością obserwować, jak Brian Clough i jego podopieczni celebrują zwycięstwo na Estadio Santiago Bernabéu. Jak rozkoszują się triumfem, na który “Królewscy” ostrzyli sobie zęby, od kiedy UEFA zaplanowała rozegranie finałowego starcia właśnie na obiekcie Realu.
Ale to jeszcze nie koniec bolesnych doświadczeń “Los Blancos” z tamtego okresu.
W kolejnym sezonie ekipie z Madrytu udało się w końcu przełamać wieloletnią niemoc i przedostać do finału Pucharu Europy. 27 maja 1981 roku w paryskim Parku Książąt podopiecznych Vujadina Boškova zastopował jednak Liverpool. “The Reds” zwyciężyli 1:0, a cały finał był beznadziejnym widowiskiem. Obie drużyny skoncentrowały się bowiem w stu procentach na uprzykrzaniu sobie nawzajem życia, w ofensywie ograniczając się zaś do absolutnego minimum. Szkoleniowiec Realu wymyślił nawet, że José Antonio Camacho przez całe spotkanie będzie krył Graeme’a Sounessa na plaster. – Od samego początku graliśmy w dziesiątkę, ale oni też. Trener uznał, że możemy sobie pozwolić na wyłączenie Camacho, jeżeli oni w efekcie stracą Sounessa – wspominał Santillana. Na niewiele się to jednak zdało. Podczas gdy liderzy ofensywy Liverpoolu rzeczywiście zaprezentowali się kiepsko, to bramkę na wagę triumfu zdobył Alan Kennedy, lewy obrońca “The Reds”.
Dla angielskiego zespołu był to piąty sukces na arenie europejskiej w ciągu niespełna dekady. Tymczasem Real pozostawał bez jakiegokolwiek międzynarodowego sukcesu od piętnastu lat. Po porażkach z HSV i Liverpoolem, powrót na europejski tron przestał być po prostu celem “Królewskich”. Stał się ich obsesją.
Sezon jak z koszmaru
Zafiksowanie się na punkcie europejskich zmagań nie wyszło jednak Realowi na zdrowie.
Sezon 1981/82 przyniósł madrytczykom dalsze potknięcia. Choć “Królewscy” po dwudziestu dwóch kolejkach zmagań w hiszpańskiej ekstraklasie plasowali się na pierwszym miejscu w tabeli, finalnie osunęli się na rozczarowującą, trzecią lokatę. Udało im się bowiem wygrać zaledwie trzy spośród ostatnich dwunastu meczów w LaLiga. A jak gdyby tego było mało, “Los Blancos” po raz kolejny nie popisali się w Europie. Mimo że pierwsze starcie ćwierćfinałowe w Pucharze UEFA z Kaiserslautern zakończyło się ich zwycięstwem 3:1, to w rewanżu Niemcy zatriumfowali aż 5:0. Potraficie w to uwierzyć? Wielki Real, mityczny Real, niegdyś niemalże nietykalny na europejskiej arenie, po raz kolejny wypuścił przewagę w dwumeczu z oponentem z Bundesligi, ponownie przyjmując w rewanżu pięć bramek.
Nie może zatem zaskakiwać, że trener Vujadin Boškov nie dotrwał na stanowisku do końca rozgrywek. Awaryjnie zastąpił go Luis Molowny, dla którego było to zresztą już trzecie (i wcale nie ostatnie) podejście do prowadzenia “Królewskich”. I właśnie pod wodzą Molowny’ego zespół z Madrytu zdołał sobie nieco osłodzić sezon poprzez zwycięstwo w finale Copa del Rey. O ponurej atmosferze, jaka panowała w tamtym okresie w szatni Realu, najlepiej świadczy jednak pewna wypowiedź Juanito, jednego ówczesnych z liderów “Los Blancos”. – Trener Molowny najwyraźniej urodził się pod szczęśliwą gwiazdą, ale to zwycięstwo należy do trenera Boškova. Swoją bramkę dedykuję dziś jemu – stwierdził Hiszpan po tym, jak jego gol otworzył przed Realem drogę do awansu w półfinale Pucharu Króla.
Wszyscy na Estadio Santiago Bernabéu, włącznie z piłkarzami, zdawali sobie sprawę, że klub zmierza w niewłaściwym kierunku. Dziś przyjmuje się, że wygrana w Copa del Rey zamyka w dziejach Realu epokę nazywaną “Madrid de los García” (w pewnym momencie aż siedmiu graczy “Królewskich” nosiło właśnie to popularne w Hiszpanii nazwisko). Nowy rozdział miał zaś w ekipie madrytczyków otworzyć ten, który niegdyś powiódł ich do największych sukcesów w dziejach klubu. Alfredo Di Stéfano we własnej osobie, którego przed startem sezonu 1982/83 zaprezentowano z wielką pompą jako nowego szkoleniowca “Królewskich”.
Alfredo Di Stéfano w 1982 roku (fot. El Pais)
– Musimy zdobywać trofea. W Realu Madryt, kiedy jesteś drugi, jesteś nikim – ostrzegał swoich nowych podopiecznych Di Stéfano. Co dość dokładnie obrazuje swego rodzaju pułapkę, w jaką na początku lat 80. wpadli “Królewscy”. Real starał się bowiem funkcjonować jak dawniej – nie zważać na kolejne wpadki i nieustannie walczyć o najwyższą stawkę na wszystkich możliwych frontach. Tylko że “Królewskim” brakowało już finansowego potencjału, by na każdego rywala spoglądać z góry.
– Wraz ze śmiercią Santiago Bernabéu w 1978 roku, dobiegły końca jego 35-letnie rządy w Realu Madryt. W ostatnich latach jego prezesury Real nie był już jednak rządzony w równie innowacyjny sposób – analizuje Steven G. Mandis w książce “The Real Madrid Way”. – Nie potrafił przystosować swojej struktury organizacyjnej do nowych realiów i popadł w finansowe tarapaty. W tym okresie to Ajax, Bayern, Benfica, Inter czy Liverpool osiągały regularne sukcesy w Pucharze Europy, niekiedy wykorzystując metody znane z pierwszej epoki “Galácticos”. […] Na początku lat 80. Real stracił dawny blask na krajowym podwórku, coraz częściej przegrywając w rywalizacji o mistrzostwo. W klubie brakowało już wówczas środków, by skupować najlepszych hiszpańskich zawodników.
Prezes Luis de Carlos już w 1979 roku przyznał zaś w rozmowie z “El Pais”, że zadłużenie “Los Blancos” martwi go bardziej od niepowodzeń na boisku. – Dług jest znaczący i musimy go jak najszybciej spłacić, niestety wraz z niemałymi odsetkami. I chociaż niektórzy ludzie ze świata finansów mówią, że zawsze lepiej być dłużnikiem niż wierzycielem, to ja jestem tą sytuacją głęboko zaniepokojony. Bardziej od samego długu martwią mnie wspomniane odsetki. Rozważam radykalne cięcia wydatków, ale to jest trudne. Mamy na utrzymaniu 250 pracowników, a ich wypłaty są święte. Oszczędzanie na personelu byłoby równoznaczne z podcinaniem gałęzi, na której siedzimy – tłumaczył de Carlos. – Musimy zrobić wszystko, by pierwszy zespół piłkarski Realu pozostał silny, bo bez tego cała układanka się rozsypie. To tę drużynę ludzie chcą oglądać, to dla niej kupują bilety. Być może poszukamy zatem cięć w innych sekcjach. Ale to też niełatwe. Zespół koszykarski nie przynosi zysków, ale gwarantuje prestiż klubowi. Jedno jest pewne – musimy podjąć odważne działania, bo dług nie może dalej rosnąć.
“Skoro nas na to nie stać, nie możemy dalej jeździć Rollsem. Nie mówię, że mamy zacząć chodzić na piechotę, ale potrzebujemy skromniejszego auta”
prezes Luis de Carlos w 1979 roku
Di Stéfano znalazł się zatem w niezbyt komfortowym położeniu. Z jednej strony – finansowe cięcia i niezbyt imponujące transfery. Z drugiej – olbrzymie apetyty i powszechne wśród kibiców pragnienie powrotu na szczyt. Sposobem Argentyńczyka na pogodzenie tych dwóch żywiołów miało być uczynienie z Realu drużyny do bólu pragmatycznej i skutecznej. Pod jego wodzą zespół grał zatem na ogół bardzo ostrożnie, niekiedy nawet z premedytacją oddając inicjatywę przeciwnikom. I do pewnego momentu mogło się wydawać, że ta strategia, choć niewzbudzająca w stolicy Hiszpanii przesadnej ekscytacji, przyniesie “Królewskim” serię sukcesów.
Ale, no właśnie, “do pewnego momentu”. Potem wydarzył się kataklizm:
- 28 grudnia 1982 roku Real przegrał z Realem Sociedad starcie o Superpuchar Hiszpanii
- 1 maja 1983 roku Real przegrał z Valencią z ostatniej kolejce LaLiga i spadł na drugie miejsce w tabeli
- 4 czerwca 1983 roku Real przegrał z Barceloną w finale Pucharu Króla
- 29 czerwca 1983 roku Real przegrał z Barceloną w finale Pucharu Ligi Hiszpańskiej
Po drodze “Los Blancos” zmierzyli się jeszcze z Aberdeen w finale Pucharu Zdobywców Pucharów. Pewnie domyślacie się już, z jakim skutkiem.
Pierwszy triumf sir Alexa
Podczas gdy na przełomie lat 70. i 80. na madrytczyków spadały kolejne ciężkie ciosy, Aberdeen przeżywało swój gwiezdny czas. W 1978 roku na Pittodrie Stadium wylądował 37-letni Alex Ferguson, który w ekspresowym tempie uczynił z klubu pierwszą siłę szkockiej ekstraklasy. Jeśli spojrzymy na dzieje “The Dons” przed i po kadencji Fergusona, doliczymy się zaledwie jednego tytułu mistrzowskiego. Z kolei w erze sir Alexa (1978-1986) Aberdeen wygrało ligę aż trzykrotnie. Chyba żaden inny zespół w powojennej historii szkockiego futbolu nie był tak groźnym konkurentem dla gigantów z Glasgow, jak Aberdeen z Fergusonem na ławce trenerskiej. Choć wypada z kronikarskiego obowiązku dodać, że w omawianym okresie aż cztery szkockie zespoły biły się o miejsce na najwyższym stopniu podium. Poza Celtikiem, Rangersami i Aberdeen, swoje ambicje miało także Dundee United, które w 1983 roku ukończyło ligowe zmagania na pierwszym miejscu w stawce.
Już przed przybyciem Fergusona, w Aberdeen udało się stworzyć całkiem solidną ekipę. Była to w dużej mierze zasługa trenera Billy’ego McNeilla, wieloletniego obrońcy Celticu, stawiającego w drugiej połowie lat 70. pierwsze kroki w zawodzie szkoleniowca. Koniec końców McNeill nie zebrał jednak owoców własnej pracy. Gdy legendarny manager Jock Stein namaścił go na swojego następcę w ekipie “The Bhoys”, bez wahania spakował walizki i porzucił Aberdeen na rzecz Celticu.
Wtedy właśnie działacze “The Dons” postawili na Fergusona.
Trochę w sumie ryzykowali, ponieważ rozstanie Szkota z jego poprzednim klubem – St. Mirren – przebiegało w wyjątkowo nieprzyjemnej atmosferze, pełnej wzajemnych oskarżeń. Konflikt na linii trener-klub musiał zresztą rozstrzygać sąd. Ferguson twierdził, że bezpodstawnie go zwolniono. Przedstawiciele St. Mirren wytykali mu machlojki finansowe. Willie Todd, ówczesny prezes St. Mirren, zapisał się zresztą na kartach historii futbolu jako jedyny działacz, który wyrzucił sir Alexa Fergusona z roboty. – I byłem również prezesem, który go ściągnął! – zaznacza Todd na łamach “The Guardian”. – Ludzie zapominają, że pierwsze dwa lata kadencji Alexa były bardzo trudne, ale wierzyliśmy w niego. Kiedy jego zespół wywalczył awans do najwyższej klasy rozgrywkowej, a potem się w niej utrzymał, to było niezwykłe osiągnięcie. Wcześniej na meczach domowych St. Mirren pojawiała się garstka widzów. Gdy graliśmy w ekstraklasie, frekwencja na trybunach sięgała niekiedy 20 tysięcy. […] Alex wykonał kawał dobrej roboty. Ale w 1978 roku, mając na uwadze dobro klubu, nie mogłem postąpić inaczej. Musiałem go zwolnić.
“Przykro mi, Alex, ale muszę cię zwolnić. Zostaw swoje klucze w recepcji, jak będziesz wychodził”
Willie Todd do Alexa Fergusona 31 maja 1978 roku
A jak ten nieprzyjemny epizod wspomina sam Ferguson? – Moje zwolnienie było farsą – opowiadał w autobiografii. – Gdy mi o nim powiedziano, nie potrafiłem powstrzymać śmiechu, co poirytowała Todda. Żądał, żebym przestał się śmiać. […] Głupotą z mojej strony było pójście do sądu pracy, ale czułem się poniżony przez to zwolnienie. Po wszystkim, co dla nich zrobiłem, tak mnie potraktowali… Chciałem się zemścić. Upokorzyć ich tak samo, jak oni upokorzyli mnie.
sir Alex Ferguson w 1982 roku podczas finału Pucharu Szkocji
Swoją pracą w nowym klubie Ferguson szybko jednak sprawił, że wszelkie kontrowersje otaczające jego pobyt w St. Mirren odeszły w zapomnienie. W drugim sezonie pod jego wodzą Aberdeen sięgnęło bowiem po mistrzostwo Szkocji, a w czwartym wywalczyło krajowy puchar. W finale “The Dons” okazali się lepsi od Rangersów, a wcześniej, w półfinałach, uporali się z St. Mirren, co miało oczywiście dla szkockiego trenera szczególne znaczenie. Najważniejsze było jednak to, że Aberdeen otrzymało przepustkę do udziału w Pucharze Zdobywców Pucharów, a tam podopieczni Fergusona zrobili w sezonie 1982/83 prawdziwą furorę. Kolejno: zmiażdżyli Sion, pokonali Dinamo Tirana, uporali się z Lechem Poznań, niespodziewanie poskromili Bayern Monachium, zdemolowali belgijskie Waterschei.
W finale czekał zaś na nich Real Madryt.
Z perspektywy Fergusona była to – wbrew pozorom – wręcz wymarzona sytuacja. Szkot dał się bowiem poznać jako nowocześnie myślący manager. Doskonale czuł media i stosował całą masę przemyślnych sztuczek socjotechnicznych, by zapewnić swoim zawodnikom dodatkową motywację. Stał się wybitnym specjalistą w zakresie wojenek psychologicznych z oponentami – dorównał mu pod tym względem dopiero José Mourinho. Na krajowym podwórku Ferguson twardo trzymał się zatem narracji, jakoby Celtic oraz Rangersi byli faworyzowani przez sędziów oraz szefów szkockiej federacji i dlatego każde zwycięstwo klubu pokroju Aberdeen z oponentami z Glasgow powinno być traktowane jako triumf w starciu z “układem”. Gdy z kolei zbliżały się mecze w europejskich pucharach, natychmiast zmieniał front i zapewniał piłkarzy “The Dons”, że nie ma żadnego powodu, by mieli czuć się słabsi od rywali z Monachium czy właśnie z Madrytu. – Po osiemnastu miesiącach pracy z Fergusonem wydawało się nam, że eksplodujemy – tak Gordon Strachan wspominał pierwszy mistrzowski sezon Aberdeen pod wodzą “Fergiego” w książce “Futbol, cholera jasna!”. – Z tego okresu pamiętam przede wszystkim niesamowitą nerwowość, towarzyszącą mi w końcówce sezonu. Nieustannie chodziłem do toalety. Ludzie myśleli, że mam jakieś problemy zdrowotne, a to była po prostu reakcja organizmu na stres wywołany możliwością wygrania ligi.
“Pierwsze mistrzostwo nas zjednoczyło. Piłkarze we mnie uwierzyli i mi zaufali”
sir Alex Ferguson cytowany przez “The Telegraph”
Przed starciem finałowym z “Królewskimi”, które zaplanowano na 11 maja 1983 roku w Göteborgu, manager Aberdeen do tego stopnia podbudował swój zespół mentalnie, że aż sam uległ przedmeczowej gorączce. – Nie powtarzaj tego nikomu, ale wydaje mi się, że mamy szansę dziś wygrać – szepnął swemu asystentowi.
Przeczucie go nie myliło.
– W finale taktyka była ważna, ale najmocniej naładowała nas tamtego dnia atmosfera w szatni – opowiadał Strachan. – W zespole była czysta, brutalna energia. To wręcz przerażające. Gdyby istniała możliwość przetworzenia tych wibracji na prąd, moglibyśmy zaopatrzyć w energię całą północną Szkocję.
Dla Aberdeen był to rzecz jasna największy sukces i w ogóle najpiękniejszy dzień w dziejach klubu. A dla Realu Madryt – jeszcze jedna brutalna lekcja pokory. “Królewscy” znów mieli europejskie trofeum na wyciągnięcie ręki i kolejny raz zostali w ostatniej chwili skarceni przez przeciwników z Wielkiej Brytanii. – Oni mają to, czego nie da się kupić za żadne pieniądze. Duszę, dobrą atmosferę i rodzinne tradycje – skwitował z goryczą Alfredo Di Stéfano, a jego słowa z jednej strony można było oczywiście odbierać jako komplement pod adresem Aberdeen, ale pobrzmiewało w nich również oskarżenie wobec własnego klubu.
Oskarżenie, za którym poszły konkretne działania. Nie przez przypadek w drugiej połowie lat 80. chwałę Realowi przywróci grupa piekielnie utalentowanych wychowanków, zwana “Piątką Sępa” (“La Quinta del Buitre“), z bramkostrzelnym Emilio Butragueño na szpicy.
***
Summa summarum Alex Ferguson sięgnął z Aberdeen po Puchar Zdobywców Pucharów, Superpuchar Europy, trzy mistrzostwa kraju, cztery Puchary Szkocji i jeden Puchar Ligi Szkockiej. To naprawdę fenomenalne dokonania, choć wspomina się o nich nieczęsto, ponieważ sam “Fergie” kojarzy się dzisiaj przede wszystkim z blisko trzydziestoletnim pobytem na ławce trenerskiej Manchesteru United. Czemu trudno się zresztą dziwić, bo z “Czerwonymi Diabłami” Szkot osiągnął jeszcze więcej.
Z kolei dla Realu Madryt porażka z Aberdeen jest ostatnim niepowodzeniem w finale europejskich rozgrywek, nie licząc rzecz jasna starć o kontynentalny superpuchar. W latach 1985-1986 “Królewscy” wreszcie przerwali pasmo klęsk na arenie międzynarodowej i dwa razy z rzędu zwyciężyli w Pucharze UEFA, aczkolwiek na wytęskniony, siódmy sukces w najważniejszych klubowych rozgrywkach Starego Kontynentu przyszło im zaczekać aż do sezonu 1997/98. W tej chwili mają już jednak na swoim koncie aż czternaście triumfów w Pucharze Europy/Lidze Mistrzów, a jutro staną przed szansą na zgarnięcie piętnastego trofeum.
Czy jeszcze kiedyś “Los Blancos” wpadną w podobny dołek, jak w czasach opisywanych w tej opowieści? Cóż, kiedyś pewnie to się stanie, nie można nieustannie być na topie. Ujmijmy to jednak w ten sposób – na razie na żaden kryzys się na Estadio Santiago Bernabéu nie zanosi.
CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Real kontra Borussia. Cztery gole Lewego, zawalająca się bramka i triplet Królewskich
- Najlepsi z najlepszych. Łączona jedenastka mistrzów z trzech ostatnich sezonów Ekstraklasy
- Niespodziewana zmiana trenera w 1. lidze. Odra ma nowy plan
fot. NewsPix.pl