Reklama

Nie jest 40-latkowi łatwo budzić się bez planu na przyszłość

Piotr Tomasik

Autor:Piotr Tomasik

14 sierpnia 2015, 06:54 • 18 min czytania 0 komentarzy

Kiedyś asystent w mistrzowskim Zagłębiu, później asystent Leo Beenhakkera i samodzielny trener, z niezłymi wynikami, w Lubinie i Bełchatowie. Ktoś nazwał go nawet złotym chłopcem, był wtedy jeszcze sporo przed czterdziestką. – Zacząłem z wysokiego pułapu, szybko zaczęło mi się wydawać, że jestem Midasem. Bo za cokolwiek się brałem, wygrywałem mecze. Życie potoczyło się jednak tak, że dopiero własne porażki nauczyły mnie pokory, dystansu do własnej pracy. Zdaję sobie sprawę, jaki byłem wcześniej, jak mnie odbierano, jak wykreował mnie świat mediów. Ludzie mogli różnie myśleć – opowiada Rafał Ulatowski, nowy trener GKS-u Bełchatów.

Nie jest 40-latkowi łatwo budzić się bez planu na przyszłość

Któregoś razu jeden z trenerów zwrócił uwagę, że na konferencji powitalnej zawsze jest lawina pytań o problemy, a nigdy trenerowi nie składa się gratulacji z podjęcia nowej pracy. Panu należy dziś gratulować, wiedząc, że długo pozostawał na aucie, czy trochę jednak współczuć?

– Przyjmuję gratulacje, bo cieszę się z powrotu do piłki i do Bełchatowa. Nie było mnie tutaj pięć lat, a dobrze się czułem za pierwszym razem i dobrze też czuję za drugim. Realia sportowe są jednak zupełnie inne – wtedy byliśmy w Ekstraklasie i zajęliśmy piąte miejsce, a dziś jesteśmy spadkowiczem i musimy w dopiero odnaleźć swoją tożsamość. Dokonaliśmy rewolucji, przewrotu pałacowego w szatni, wymieniając dwudziestu zawodników. Wiemy, że wiąże się to z wieloma konsekwencjami.

Mniej więcej tylu piłkarzy wymienił spadający z Ekstraklasy Widzew.

– Mecz ze Stomilem analizowałem osobno z każdym zawodnikiem. Przy rozmowie z Maćkiem Krakowiakiem zapytałem, czy pachnie u nas Widzewem. Zaprzeczył. Powiedział, że widzi różnicę w organizacji zespołu i jakości piłkarzy na naszą korzyść. Nie chcę by łączyć nas z Widzewem, choć ten przypadek też będzie trudny.

Reklama

Ten Widzew jest ku przestrodze.

– Rewolucja, jakiej dokonaliśmy, to była jedyna możliwość funkcjonowania w narzuconych ramach finansowych.

Mały sprawdzian dla pana. Średnia „czternastki” z meczu ze Stomilem?

– 22,2.

Dobrze. Liczba meczów Patryka Rachwała w Ekstraklasie?

– Około trzystu.

Reklama

290. Liczba meczów pozostałej „trzynastki” w Ekstraklasie?

– Pięćdziesiąt?

Więcej, 126.

– Nie podniecam się tymi liczbami. W Miedzi wyliczyłem mecze w Ekstraklasie i wyszło ok. 1500, włącznie ze sztabem szkoleniowym. Nie przełożyło się to na wynik, a dwa lata po moim odejściu Miedź nadal jest w pierwszej lidze.

Średnia wieku „czternastki” Miedzi na inaugurację to akurat 29,2. Pomiędzy ich wynikiem a waszym jest przepaść.

– Jesteśmy świadomi tego, co zrobiliśmy. Nie odmłodziliśmy zespołu, bo taki mieliśmy kaprys. To był wymóg obecnej sytuacji i przyszłości Bełchatowa. Nikt w klubie nie spodziewał się spadku, zostaliśmy też z mniejszym budżetem, co wynikało z umowy ze sponsorem. Obudziliśmy się w nowych realiach – takich, w których zadłużenia obejmowały i premie z Ekstraklasy, i sam awans. Ale wspólnie z nowym prezesem i dyrektorem sportowym patrzymy dziś w tym samym kierunku. Jacka Krzynówka znam już z reprezentacji, imponował mi rozsądkiem, chłodnym podejściem i charakterem, który odbiegał od młodzieńczego lekkoducha.

Co da się stworzyć z tych narzędzi?

– Podstawy pod zespół, który za rok, dwa lata będzie walczył o awans. Warunek teraz jest jeden: utrzymanie. To ryzykowne przedsięwzięcie, ale znamy jakość młodzieńców, którzy są w szatni. Musimy w trakcie jednego sezonu stworzyć z nich mężczyzn. Gdyby z pomocy wyjąć Patryka Rachwała, zostają 20-letni Klemenz, 19-latkowie Serafin i Flaszka. Wszyscy mówimy, że młodzi to byli 16-letni Lubański czy Rooney, ale polska rzeczywistość jest taka, że młodzi są nawet do 23. roku życia. Dlaczego? Ano dlatego, że nigdy wcześniej nie dostali szansy. Teraz rzucamy ich na głęboką wodę, uczą się dopiero pływać. Jednym idzie lepiej, drugim trochę gorzej, ale na koniec sezonu wszyscy zdadzą kartę pływacką. Wiadomo też, że nie będziemy pięknie grać, tylko skutecznie przeszkadzać i liczyć na kreatywność z przodu.

Młodość rządzi się swoimi prawami, a oni w większości są kawalerami, mają różne rzeczy w głowie. Nie obawia się pan?

– Nie. Kontroluję rzeczy, które dzieją się w szatni. W zespole jest też Patryk Rachwał, który łączy stare dobre czasy z nowymi. Ma poukładane w głowie, jest ustabilizowany życiowo, służy radą. Doszło też dwóch mądrych, ogranych Czechów. 24-letni Bartosiak jest czwartym najstarszym zawodnikiem, 23-letni Witasik – piątym. Ale mając do wyboru Witasika czy innego obrońcę, to ja tego innego nie chcę. Bo Piotrek to chłopak stąd, był długo blisko przy pierwszym zespole, nie dostawał zbyt wielu szans i teraz nadchodzi jego moment. On musi zdać sobie sprawę, że to jego pięć minut. Powtarzam chłopakom: lepszej okazji mieć nie będziecie.

Przyzna pan, że to nie jest dobry balans wiekowy?

– Tak. W teorii zarządzania ludźmi są kategorie starszych, średnich i najmłodszych. My musieliśmy jednak zrezygnować z tych pierwszych zawodników, bo nie było nas stać na utrzymanie kontraktów z Ekstraklasy.

Liczył pan na więcej ludzi z tamtego zespołu niż jeden Rachwał.

– Liczyłem na mądrość piłkarzy, że będą chcieli tu pokazać swoją wartość. Ale nie mam pretensji.

Rachwał ma być mentorem i liderem. A ja się zastanawiam: czy on w ostatnich latach zbyt wiele nie przegrał i zbyt często nie musiał tłumaczyć się z porażek? Nie ma tego wygrywania we krwi.

– To prawda. Z drugiej strony, pokazał charakter, bo nie bał się godzić na tak trudne i smutne wywiady. Dziś nie musimy przywoływać, że Patryk nie odnosił ostatnio sukcesów piłkarskich. Jego rola na boisku jest inna, to klasyczna „szóstka”, asekuruje obrońców. Nie zgadzam się też z takim kreowaniem go na piłkarskiego lidera zespołu, bo ten dopiero się wykreuje. Rachwał jest liderem przez pryzmat doświadczeń i czujemy się pewnie, jeśli wykonuje swoją pracę.

Bez presji, z mniejszą publiką, w mniejszym mieście… Bełchatów to dla tych młodych chłopaków dobre miejsce, żeby zacząć?

– Najlepsze w Polsce. Nie gramy dziś o awans, więc nie ma większej presji. Na otwarciu stadionu ŁKS-u dopiero usłyszałem, że – przy obecnych problemach ŁKS-u i Widzewa – jesteśmy najważniejszym klubem ziemi łódzkiej. Mamy dobrą bazę szkoleniową, zabezpieczenie finansowe, by może nie płacić najwięcej, ale za to regularnie. Mamy też ciekawy sztab, a Adam Buczek odnosił sukcesy z młodzieżą w Zagłębiu, wygrał dwa razy Młodą Ekstraklasę. GKS to dobre miejsce, żeby się odbić i z chłopca stać się mężczyzną.

Życie zawodowe ostatnio nie oszczędzało również pana.

– I w moim położeniu to też jedyne miejsce do pracy. Szczerze? Nie spodziewałem się tego telefonu, ale pół minuty rozmowy wystarczyło mi, by wszystko przewartościować i zmienić plany. Tak wewnętrznie zorganizowanych klubów jest w Polsce niewiele. Wiem, bo – wstyd powiedzieć – w kilku miejscach już byłem.

Dlaczego wstyd?

– Bo mam 42 lata, a już w tylu miejscach pracowałem. Człowiek młody, a zdążył dostać kilka razy po głowie.

Jaki był więc ten plan, gdyby telefon nie zadzwonił?

– Nie jest 40-latkowi łatwo budzić się codziennie rano i nie mieć konkretnego planu na przyszłość. Nikogo nie interesowało, czy wstaję o szóstej, czy o jedenastej. Cieszę się, że kiedy nie pracowałem, byłem chociaż w Brazylii na mistrzostwach świata i na Ukrainie na Euro. To doświadczenia, dzięki którym nie wypadłem z piłkarskiego obiegu. Czasem czułem się tak, jakbym urodził się pod szczęśliwą gwiazdą i potrafił spadać na cztery łapy. A przed Bełchatowem byłem bardzo bliski pracy w SMS-ie w Głogowie w roli dyrektora ds. szkoleniowych. Bo mnie, nawet na bezrobociu, do trenerki strasznie ciągnęło. Udzielałem się jako wykładowca, pisałem artykuły, ale to boisko, szatnia i trenerska adrenalina są rzeczami w tym zawodzie wyjątkowymi.

Nie miał pan myśli, że idąc do Głogowa coś większego się kończy?

– Może i miałem? Z drugiej strony, cieszyłem się, że mogę pracować. Człowiek w życiu musi czuć się potrzebny, na tym opiera się piramida Maslowa. Chciałem wrócić do piłki, ale nie po to, by tylko wrócić. Dzwonił prezes, który zwolnił czterech trenerów w osiem miesięcy, i mówił, że następnemu to już na pewno da czas. Pewnie, łatwo się mówi. Ciężko mi było, będąc bezrobotnym, odrzucać oferty pracy, ale nie chciałem przychodzić cztery mecze przed końcem sezonu. Potrzebne jest zaufanie i czas. Przypadki Miedzi i Cracovii mocno mnie tego nauczyły.

Cierpliwości też pan się nauczył?

– Kiedyś byłem raptusem, nerwusem i denerwowało mnie wiele rzeczy. Teraz wiem, że trzeba ugryźć się w język, poczekać przynajmniej do kolejnej akcji. Podchodzę do wielu spraw spokojniej, z trenerskim wyrachowaniem. Może taki okres w życiu był mi właśnie potrzebny? Szkoda tylko, że niósł za sobą liczne konsekwencje… Prawda jest taka, że trener by czuł się zaspokojony ambicjonalnie i życiowo, musi pracować na boisku. Ten styl, gdy siedzę w klubie od rana do wieczora, nie mam niekiedy czasu się przebrać i wejść pod prysznic, nakręca mnie pozytywnie do życia.

Pan również sporo analizuje. Na swojej stronie internetowej pisał pan o Del Bosque i Blancu: „Kiedy odwiedziłem ostatnie treningi Francuzów i Hiszpanów przed ich bezpośrednim starciem, na twarzach ich trenerów dało zobaczyć się głębokie rozmyślanie i zadumę. Każdy szukał podobnej odpowiedzi, przez większą część stali samotnie z boku, dyskutując w środku ze sobą, a zajęcia prowadzili wtedy ich asystenci”.

– To straszne uczucie. Trener jest pozostawiony sam sobie, to on ponosi odpowiedzialność za wynik. Jest dużo myśli do ostatniej chwili: czy zagrać takim czy innym ustawieniem, czy wystawić jednego czy drugiego zawodnika, czy ostatni gorszy trening jednego chłopaka był na tyle znaczący. I te dylematy kończą się dopiero po ostatnim gwizdku sędziego. Będąc trenerem, czułem, co dzieje się w głowach Blanca i Del Bosque, gdy odchodzą na bok i chcą być sami ze sobą. Wiedziałem, że potrzebują chwili spokoju, by raz jeszcze tę wizję przemyśleć, potwierdzić. Każdy trener, niezależnie od poziomu rozgrywkowego, to przeżywa. Nie każdy ma jednak to szczęście, by odejść na bok i oddać trening asystentom. Ja to szczęście mam, choć kiedyś wszystkiego chciałem dotykać sam. Ja, tylko ja i nikt więcej. Nie pozwalałem się innym zbliżać. Ale teraz część pracy oddaję asystentom i przychodzę na deser – z taktyką, motywacją czy cierpkim słowem.

Van Gaala też pan bliżej poznał. Pański odbiór jest taki sam, co u kolegi z TVP Tomasza Wołka?

– Spotkanie z trenerem zależy od ostatniego meczu, jaki rozegrał. My się pośmialiśmy i podyskutowaliśmy, bo to był nieco inny van Gaal. Zwycięski. Zmieniając system gry reprezentacji, udowodnił sobie i wszystkim Holendrom, że miał rację. Siedział wyluzowany i uśmiechnięty, sypał anegdotami, bo ostatnim razem wygrał. Jego zachowanie było odzwierciedleniem sytuacji w jego psychice. Pamiętam, że dzień przed kolejnym meczem – choć u niego zawsze był rygor i klasztor – pozwolił, by przyjechały rodziny piłkarzy. Na co dzień chłodny i z twardą ręką van Gaal pozwalał, by zawodnicy do godz. 23 siedzieli w lobby. To była atmosfera sielanki podyktowana wynikiem. Co do oceny samego trenera, każdy może mieć inną opinię. Ja się nauczyłem wypowiadać o jakiejś osobie dopiero, gdy ją poznam. Nie lubię oceniania tylko na bazie mediów, artykułów. Nauczyłem się tego z wiekiem, bo kolejne doświadczenia uczą życia, a czasem trzeba dostać klapsa.

Pan ich wiele dostał?

– Sporo. Cracovia, Miedź, Lechia… Czuję, że noszę na plecach trzy poważne zawodowe klapsy. Tony Pulis, menedżer West Brom, kiedyś powiedział: „Różnica między poklepaniem po plecach a klapsem w tyłek to długość jednej dłoni”. Potwierdzam.

I co te klapsy w panu zmieniły?

– Podejście. Kiedyś już powiedziałem, że wydawało mi się, że jestem Midasem. Bo za cokolwiek się brałem, wygrywałem mecze. Dopiero potem – gdy okazało się, że wcale tak nie jest – człowiek spokorniał i nabrał dystansu.

Cytuje pan na stronie Sir Bobby’ego Robsona: „It’s a tough world out there, and if you aren’t tough, You won’t survive and you won’t get where you want to be” („Świat na zewnątrz jest twardy i jeśli ty nie będziesz twardy, nie przetrwasz i nie dojdziesz tam, gdzie chcesz być”).

– Uwielbiam Bobby’ego Robsona. To jedna z osób, które pięknie podkreślają, co znaczy trener. Bo to i wychowawca, i ktoś, kto kształtuje charakter. Grzesiek Mielcarski opowiada o tych słynnych kolacjach, na których Bobby co tydzień spotykał się z zawodnikami, którzy nie grają. Mogę sobie tylko wyobrazić, jak rubasznym i ciepłym był człowiekiem. Zresztą, jedna z jego pięknych anegdot, już u schyłku życia, opowiada, jak po meczu na Aston Villi jeden z piłkarzy poprosił, by zawrócić autokar, bo zapomniał spod prysznica złotego kolczyka. Sir Bobby nie mógł się nadziwić dzisiejszemu pokoleniu. Po pierwsze, kto słyszał o męskim kolczyku w uchu. Po drugie, jeszcze złotym. To był dla niego znak czasów – zaczynał w latach 60., a to się wydarzyło prawie cztery dekady później.

Ja też obserwuję tę rewolucję, choćby w mediach społecznościowych. Któregoś razu wracaliśmy z meczu, zgaszone już w autokarze światło, najpierw zapala się ekran chłopakowi w trzecim rzędzie, potem – temu w ostatnim.

– Co robicie? – pytam.

– Piszemy na fejsie.

Kiedyś jak siadało się do stołu przy obiedzie, to się rozmawiało. Dziś nie zawsze tak jest.

Przy obiedzie klubowym?

– Pierwszy wyjazd dopiero przed nami. Też jestem ciekaw, czy powinienem telefonów zabronić, mocniej postawić na integrację grupy.

Jak pan czegoś zabroni, może się to piłkarzom nie spodobać.

– To jeden z dylematów trenera. Ale ja też nie jestem tym, który chce co chwila czegoś zabraniać.

To ile razy będziecie musieli zatrzymać się autokarem w drodze z Nowego Sącza?

– Ha ha, dobre pytanie! Faktycznie, kiedyś usłyszałem w Miedzi, że w trakcie powrotów z wyjazdów nie pozwalam się zatrzymywać tak często, jak chcieliby piłkarze. Gdybym wiedział, że jestem aż tak twardym dla zawodników trenerem, to pewnie zatrzymywalibyśmy się częściej. Ważne tylko, by po wygranej nie było tych postojów zbyt wiele.

Mówi pan, że lubi definicję trenera jako tego, który kształtuje charaktery. A pan, zaczynając tak wcześnie, miał już swój ukształtowany?

– Nic nie kształtuje tak, jak własne porażki. W psychologii biznesu jest takie powiedzenie: jeśli jesteś mądry, to wyciągaj wnioski z porażek innych. Ja zacząłem z wysokiego pułapu, szybko zaczęło mi się wydawać, że jestem Midasem… Życie potoczyło się tak, że dopiero własne porażki nauczyły mnie pokory, dystansu do własnej pracy. Zdaję sobie sprawę, jaki byłem wcześniej, jak mnie odbierano, jak wykreował mnie świat mediów. Ludzie mogli różnie myśleć.

To jak wykreował pana świat mediów?

– Nazwano mnie złotym chłopcem, złotym dzieckiem. Nie wiem, czy w odniesieniu do trenerki, czy ogólnie… Nie wnikałem, nie mówiłem, by mnie tak nie tytułować.

Nie przeszkadzało to panu.

– Fajnie się wygrywa i słucha komplementów. Inaczej się myśli, będąc blisko Leo Beenhakkera, zajmując piąte miejsce z Zagłębiem i GKS-em, a inaczej, gdy – powiem delikatnie – karta się odwraca.

Zmienił pan podejście do mediów? Kiedyś był pan blisko.

– Trochę zmieniłem. Przede wszystkim pracuję dziś w miejscu, które jest z dala od zgiełku medialnego, pan przyjechał do mnie jako pierwszy po miesiącu pracy, obniżyłem też aktywność na Twitterze. Uznałem, że to nie jest moment, by wdawać się w dyskusje z innymi użytkownikami. Michał Probierz zrezygnował po Legii zupełnie, ja się trochę wycofuję. To nie moment, by myśleć o czubku własnego nosa i kolejnych tweetach.

W końcu przerzucił się też pan na język polski.

– Jeżeli mam kontakt z zagranicznymi trenerami w języku angielskim, to uznałem, że będzie ich interesowało, co w tym języku mam do napisania. Jestem członkiem World Football Academy – tak jak Verheijen, Hiddink, absolutnie topowi trenerzy – i chcę, by moi znajomy wiedzieli, co robię, gdzie pracuję.

Dla m.in. Verheijena, który zajmuje się tematyką periodyzacji, był pan ostatnio w Barcelonie.

– To sześciodniowe sympozja, gdzie zjeżdża się pięćdziesięciu trenerów z całego świata. Absolutny top topów. Verheijen – jako że pracował i z van Gaalem, i z Hiddinkiem – opowiadał o różnicy pomiędzy nimi. A mnie przy okazji otworzył oczy.

To znaczy?

– Van Gaal to trener, który ma wszystko zaplanowane od A do Z, narzuca jasne i zdecydowane ramy. Takiego mentora potrzebują młodzi chłopcy, którzy dopiero wzrastają. Natomiast Hiddink to ktoś w stylu easy-going, kto dba o atmosferę i lepiej współpracuje ze starszyzną. Dlatego w pracy z doświadczonymi zawodnikami nie możesz być van Gaalem, z młodzieżą – nie możesz być Hiddinkiem. Ja w Miedzi Legnica chciałem pełnić bardziej rolę van Gaala i to był chyba błąd.

Jaki jest koszt takiego wyjazdu?

– Pięciocyfrowa suma. Mimo to, warto. Nie pracowałem w klubie od dłuższego czasu, tantiemy po mundialu się rozeszły, ale wyjechać pomogła mi szkoła w Głogowie. Tam w ogóle wszystko jest zorganizowane przez fantastycznych ludzi, a to ludzie są najważniejszym czynnikiem każdej organizacji – w klubie sportowym, szkole czy redakcji.

Pytam, bo pan sporo wyjeżdżał i w siebie inwestował. Często pan słyszał, że znowu w coś ładuje pieniądze?

– Mam w życiu wartości nadrzędne, a jedną z nich jest piłka nożna. To, że dziś znów mogę pracować, zarażać pasją i entuzjazmem piłkarzy w szatni, by byli lepszymi również ludźmi – nakręca mnie to do życia. Pewnie, ciężko było mi się zdecydować na taki wyjazd, ale znów okazało się, że wylądowałem pod tą gwiazdą i spadłem na cztery łapy. Cieszę się, że poznałem ludzi, którzy chętnie mi pomogli.

Tym bardziej, że pana takie wyjazdy szczególnie kręcą.

– Lubię się rozwijać i zdobywać nową wiedzę. Irytowało mnie tylko, że jeździłem na staże i byłem odbierany jak swój – bo tak traktowali mnie Cierzniak, Fojut i menedżer McNamara w Dundee United – a nie miałem gdzie tej wiedzy wykorzystać w praktyce. Konferencje, wypełnione sale, dyskusje trenerskie to w tym wydłużonym urlopie zajęcia, w których chociaż trochę możesz się spełniać, ale miejsce trenera jest na boisku. Są nieprzespane noce i wściekłość po przegranych, ale wejście do zwycięskiej szatni to najpiękniejszy moment.

Radek Matusiak mówił, że prowadził pan mnóstwo treningów z piłką, organizował gierki, zawodnicy to lubili. Zastanawiam się, czy nie przylgnęła do pana łatka „dobry, fajny trener, ale bez wyników”?

– Radek powiedział o jednej stronie Cracovii, a nie zdradził, dlaczego nam nie wyszło. Ja tego nie powiem, to już tajemnica szatni. Natomiast po pięciu latach, kiedy jestem już bardziej doświadczonym trenerem, rozumiem swoje błędy w zarządzaniu kapitałem ludzkim i budowie relacji z piłkarzami. Problem nie był taki, że okazałem się zbyt słabym trenerem, dałem nie takie ćwiczenie czy zaleciłem zbyt wiele powtórzeń. Problem powstaje, kiedy zespół traci zaufanie do trenera. Trener je traci albo przez swoje błędne decyzje, albo przez decyzje, które musi podjąć… Proszę mi wierzyć, ja po Cracovii miałem olbrzymiego kaca, tkwiło to we mnie bardzo długo. Trochę ochłonąłem, bo patrzę, jak tam poszło moim następcom. A Jacek Zieliński to już fenomen.

Umiejętnie omija pan szczegóły.

– Po prostu nie powinienem podejmować takich decyzji personalnych, jakie podjąłem. Zagłębie czy GKS funkcjonowały wtedy inaczej – nikt z Rady Nadzorczej nie ingerował w pracę szkoleniowca, sam układałem relacje z zawodnikami. A w Cracovii właściciel, który daje swoje pieniądze, jest osobą decyzyjną i chce wiedzieć wszystko o zespole. Miedź, która ma za właściciela mądrego biznesowo człowieka, też nie może sobie poradzić. Kiedyś wydawało mi się, że jak przegrywam to zawsze jest to moja wina, że jestem jedynym odpowiedzialnym. Potem okazywało się, że w tych samych klubach kolejni trenerzy osiągali takie same wyniki.

Najgorszy był dla pana ten brak możliwości rehabilitacji?

– Zdecydowanie. W takich sytuacjach pojawia się chęć powrotu do pracy za wszelką cenę – nawet do środowiska, do którego nie powinno się wchodzić. Człowiek zaczyna myśleć, że musi wrócić i musi pokazać się z jak najlepszej strony. Ale to „muszę” jest w tym zawodzie bardzo niebezpieczne.

Jako trener najwięcej czerpie pan z Holandii?

– Niekoniecznie. Byłem na wielu stażach, potem chciałem zrobić to samo u siebie, ale okazywało się, że inne są realia, warunki, infrastruktura. Trenerom, którzy przyjeżdżają do mnie, też mówię: „Jeśli mój zespół po danym zestawie ćwiczeń wygra mecz, nie oznacza, że to samo stanie się z twoim”.

A przykładem największej trenerskiej głupoty jest to, co zrobiłem w juniorach w ŁKS-ie. To były czasy, kiedy trenerem wielkiego Widzewa był Franciszek Smuda. Przyjechałem na jego trening i notowałem, jak nakazał piłkarzom biegać na bieżni interwały po 100 i 80 metrów. Następnego dnia to samo, co Smuda seniorom, zafundowałem 15-latkom. Wydawało mi się, że postępuję właściwie, bo przenoszę dobry trenerski wzorzec. Całe szczęście, że nic nikomu się nie stało… Błądzenie to rzecz wkalkulowana w ten zawód. Trenerzy, którzy popełniają tych błędów mniej, wygrywają. Mam nadzieję, że ja tych błędów niewymuszonych, niezwiązanych z samym boiskiem popełniłem wystarczająco wiele.

Nie brakuje czasu, by takie sprawy i błędy analizować? Za rogiem czeka już kolejny mecz, on jest najważniejszy.

– Coś w tym jest. Ale to, że popełniliśmy pewne błędy, nie oznacza, że nie popełnimy już innych błędów. Gdyby było inaczej, 70-letni trenerzy byliby zawsze zwycięzcami. Sir Bobby mówił, że w piłce fascynuje go to, że każdy dzień jest inny, że jak już wydaje ci się, że wszystko przewidziałeś, to zawodnik w kluczowym momencie się poślizgnie. Na spotkaniach z World Football Academy w salach wisi fajne hasło: „Trenerzy są nieustannymi studentami gry”.

Trudno młodemu trenerowi zdobywa się zaufanie piłkarzy?

– Bardzo trudno. Zaufanie zdobywa się wygrywanymi meczami, a ja miałem to szczęście, że na początku pracy miałem więcej zwycięstw niż porażek. Piłkarze się przekonują do trenera, jego schematów pracy. Dużą uwagę zwracają też jednak na to, jak on przykłada się do obowiązków, czy nie jest typem bumelanta i jakim jest człowiekiem. Zawodnicy często powtarzają w wywiadach: „dobry trener, ale jeszcze lepszy człowiek”. To daje do myślenia. Mimo tej rywalizacji i konieczności wygrania meczu, te dobre ludzkie cechy są cenione.

Widzę po tej rozmowie, że sporo w panu pokory.

– Chciałbym móc powiedzieć, że zawsze tak było, a jedynie media inaczej mnie odebrały. Jak wygrywałem, to media były ze mną, ja też nigdy nie chciałem prostować rzeczywistości. Czasem potrzeba, by ktoś cię zostawił na uboczu, byś zapragnął powrotu do tego, co było wcześniej, byś zgłodniał.

Ale pan z tego głodu to już by niedługo padł…

– Jak dostajesz trzeciego klapsa, to zaczynasz różnie myśleć. Może jednak nie powinienem wracać? Krótki telefon z Bełchatowa wystarczył, bym zdał sobie sprawę, że wrócić muszę.

Ostatnio pan mówił, że nawet w kościele nie musi wyciszać telefonu. Dziś innej opcji już nie ma.

– Wraz ze zbliżającym się końcem okna transferowego, na telefon trzeba uważać. Poza tym, mam bardzo ograniczone życie towarzyskie, a właściwie go nie mam. Jest grono czterech-pięciu osób, z którymi regularnie się kontaktuję. Resztę życia wypełnia życie zawodowe. Nie potrzebuję w tej chwili kilku wyjść ze znajomymi, tylko potrzebuję treningów, meczów i wiary chłopaków w sukces.

Aż tak się pan odcina?

– To świadomy wybór. Ja tak chcę, ja za tym mocno tęskniłem. I nie mogę się nasycić tym, co się dzieje. Kładę się po północy, śpię pięć i pół godziny, wstaję o szóstej i już najchętniej jechałbym do klubu. Odżyłem.

Rozmawiał PIOTR TOMASIK

Fot.FotoPyk

Najnowsze

Ekstraklasa

Przez uraz stracił szansę na debiut w reprezentacji. Defensor wyleczył kontuzję

Bartosz Lodko
0
Przez uraz stracił szansę na debiut w reprezentacji. Defensor wyleczył kontuzję
Ekstraklasa

Więcej kasy do pieca, więcej! Prezes Śląska wygrywa plebiscyt na “delulu roku”

Kamil Warzocha
5
Więcej kasy do pieca, więcej! Prezes Śląska wygrywa plebiscyt na “delulu roku”
Liga Narodów

Nowe reguły losowania grup eliminacji MŚ. Jeśli zwolnić trenera, to teraz

AbsurDB
13
Nowe reguły losowania grup eliminacji MŚ. Jeśli zwolnić trenera, to teraz

Weszło

Polecane

Polski siatkarz gra w Izraelu. „Czuję się bezpiecznie. Narracja mediów jest rozdmuchana”

Jakub Radomski
28
Polski siatkarz gra w Izraelu. „Czuję się bezpiecznie. Narracja mediów jest rozdmuchana”

Komentarze

0 komentarzy

Loading...