Borussia Dortmund w ostatniej dekadzie wyrobiła renomę doskonałej platformy do promowania talentów jutra. Ale klubowi nie do końca było to w smak. W ostatnim czasie stawiał na ruchy wzmacniające tożsamość, identyfikację z klubem. Efektem jest zespół, który nie ma gwiazd, ale którego gwiazdą jest zespół.
Pierwszy finał Ligi Mistrzów w historii Borussii Dortmund był zwieńczeniem okresu największych inwestycji w dziejach tego klubu. Drugi był związany z pojawieniem się w klubie generacyjnego talentu trenerskiego. Trzeci to dowód, że w futbolu pewnych spraw nie da się zaplanować. Czasem po prostu się wydarzają. W sezonie, który długo zapowiadał, że Borussia po latach przestaje być drugą siłą niemieckiego futbolu, ratowanie twarzy poprzez dobre występy w Europie odrobinę wymknęło się spod kontroli. A trener, który na podstawie samych poczynań w kraju pewnie zostałby zwolniony, właśnie stanął w szeregu z klubowymi legendami – Ottmarem Hitzfeldem i Juergenem Kloppem, którzy poprzednio dali Dortmundowi finały Ligi Mistrzów.
Minimalne wygranie pierwszego meczu zwykle nie ma większego znaczenia, dopóki nikłej zaliczki nie obroni się w rewanżu. W przypadku Borussii Dortmund było jednak inaczej. Najważniejsze zadanie tego sezonu wykonała już przed tygodniem, pokonując Paris Saint-Germain na własnym stadionie. Zdobyła w ten sposób punkty do rankingu UEFA, które zapewniły Niemcom drugie miejsce za ten sezon, oznaczające prawo wystawienia dodatkowego uczestnika w zreformowanej Lidze Mistrzów. Traf chciał, że Borussia wywalczyła ten bonus dla siebie. Zajęcie przez nią miejsca w czołowej czwórce Bundesligi jest mało prawdopodobne. Nadspodziewanie dobrą pucharową przygodą zmniejszyła więc nie tylko symbolicznie znaczenie rozczarowującego sezonu w kraju.
Liga niemiecka układa się w tym sezonie nietypowo. Przez obecność bijącego wszelkie rekordy Bayeru Leverkusen i wciąż niezłe punktowanie Bayernu Monachium – w czterech ostatnich sezonach jego obecny wynik dawałby pozycję lidera, podczas gdy w trwającym oznacza 15-punktową stratę – ukształtowała się bardzo silna czołówka. Trzeci VfB Stuttgart ma dziś więcej punktów niż na tym samym etapie swojego ostatniego mistrzowskiego sezonu. Czwarty RB Lipsk więcej niż w sezonach, w których sięgał po wicemistrzostwo. A Borussia kończyła już ligę w czwórce, mając mniej punktów na koniec sezonu niż obecnie po 32 kolejkach. Nigdy jeszcze w historii ligi do zajęcia piątego miejsca nie trzeba było mieć aż tak wielu punktów.
UCIEKAJĄCY KRAJOWI RYWALE
Niezależnie jednak od tego, trudno być z perspektywy Borussii zadowolonym. Sytuacja na niemieckim rynku zrobiła się dla niej niebezpieczna. Jeszcze rok temu o tej porze była na dobrej drodze, by przerwać wieloletnią dominację Bayernu. To w niej widziano główną nadzieję na emocje w czołówce Bundesligi. Dziś widzi plecy nie tylko Bawarczyków, ale też Bayeru Leverkusen, który za mniejsze pieniądze zbudował znacznie lepszą drużynę. Na pewno skończy ligę za VfB Stuttgart, który owszem, może być jednosezonową rewelacją, ale nie można powiedzieć, by finiszował na podium przypadkiem. Znakomity wynik drużyny Sebastiana Hoenessa to konsekwencja wielu miesięcy gry na wspaniałym poziomie. A w Lipsku, choć też są dalecy od zachwytów nad przebiegiem obecnych rozgrywek, także zmontowali ciekawszy zespół niż w Dortmundzie. Prowadzony przez trenera, którego z Borussii zwolniono.
Jest coś niezwykłego w tej europejskiej przygodzie Dortmundu. Nie udało się tak daleko zajść pod wodzą Thomasa Tuchela, trenera, który później dwa razy doprowadzał do finału Ligi Mistrzów różne kluby, a dziś może to zrobić z trzecim. Nie udało się, mając w składzie Erlinga Haalanda i Jude’a Bellinghama jednocześnie. Udało się z zespołem grającym wedle maksymy ogłoszonej przez trenera Edina Terzicia na początku sezonu: „rzadziej seksowni, częściej zwycięscy”. Z 35-letnim Matsem Hummelsem grającym we wtorkowe i środowe wieczory jak młody bóg. Z Ianem Maatsenem, wypożyczonym z Chelsea, gdzie nie mógł przebić się do składu. Z Jadonem Sancho i Marcelem Sabitzerem, których kariery utknęły w Manchesterze United w martwym punkcie. Z Niclasem Fuellkrugiem, który dwa lata temu grał w 2. Bundeslidze. Z Julianem Ryersonem albo Mariusem Wolfem, czyli solidnymi ligowcami ligi niemieckiej. Takiej zbieraninie udało się nawiązać do występów najlepszych drużyn w dziejach tego klubu.
SIŁA EUROPEJSKICH WIECZORÓW
Można by próbować szukać tradycyjnych w takich przypadkach wytłumaczeń typowo piłkarskich. Terzić narzucił Dortmundowi bardziej defensywne nastawienie niż w poprzednich latach. Jego styl definiuje się przede wszystkim grę bez piłki. Wielokrotnie po meczach ligowych zarzucano dortmundczykom prezentowanie, jak to barwnie określa się w języku niemieckim, „futbolu strachliwych zajęcy”. Co przeciwko rywalom, z którymi trzeba prowadzić grę, nie ułatwia sprawy, w Lidze Mistrzów przeciwko trudnym przeciwnikom można uznać za atut. W głębokiej defensywie, z poświęceniem i szybkimi kontratakami Borussia powinna po prostu czuć się lepiej.
Sęk w tym, że w kraju Dortmund też ma silnych rywali, z którymi może w ten sposób próbować grać. I kompletnie mu to nie wychodzi. Owszem, pierwszy raz od dekady pokonał w tym sezonie Bayern Monachium na jego boisku. Ale był to jedyny z ośmiu ligowych meczów z czołową czwórką wygrany przez Dortmund. W tabeli obejmującej wyłącznie mecze między Bayerem Leverkusen, Bayernem, Stuttgartem, Lipskiem i Dortmundem, świeży finalista Ligi Mistrzów zajmuje bezdyskusyjne ostatnie miejsce. Przegrał pięć z ośmiu spotkań z najgroźniejszymi rywalami. Ze Stuttgartem zasłużenie odpadł też z Pucharu Niemiec. To nie może być tylko kwestia oddania inicjatywy rywalom. To naprawdę europejskie wieczory, hymn Ligi Mistrzów, zamieniają tych piłkarzy w bestie.
DROGA DO FINAŁU
W fazie grupowej, płacąc za coraz słabsze występy z ostatnich lat, Borussia nie była już losowana z drugiego koszyka, przez co wpadła do grupy śmierci. Nie byłoby niczym dziwnym, gdyby, mając naprzeciw siebie Paris Saint-Germain, AC Milan i Newcastle United zajęła ostatnie miejsce i w ogóle po jesieni odpadła z pucharów. Zamiast tego wygrała grupę, zaliczywszy pięć kolejnych meczów bez porażki. Potem korzystała ze szczęścia w losowaniu. Przebrnęła przez PSV Eindhoven. W ćwierćfinale trafiła na najsłabszego z możliwych na tym etapie rywali, lecz i tak przeciwko Atletico Madryt wisiała nad przepaścią. W Hiszpanii przegrywała już 0:2 i bliżej była w pewnym momencie utraty trzeciego gola niż strzelenia kontaktowego. Odrobiła jednak straty. A w półfinałach z poświęceniem, ale też szczęściem dwa razy pokonała PSG.
Nie ma powodów, by umniejszać skalę wyczynu BVB, lecz uczciwość nakazuje wspomnieć o czterech paryskich strzałach w obramowanie bramki w rewanżu. Podobnie jak było w przełomowym jesiennym wygranym meczu wyjazdowym z Newcastle, do dobrej gry w defensywie doszła doza szczęścia. To też zresztą znamienne, że defensywa, która w jednym sezonie jest w stanie w połowie meczów Ligi Mistrzów zachować czyste konto, w lidze dopuszcza do groźniejszych sytuacji niż Wolfsburg, FSV Mainz, Union czy S.C. Freiburg.
ZESPÓŁ BEZ GWIAZD
To jest inna Borussia niż ta, do której przyzwyczaił się świat, słysząc tę nazwę. Nie ma tu talentów przyszłości. Nie ma dzieciaków, za których za chwilę możni tego świata będą płacić po sto milionów euro. Najlepszym piłkarzem tego sezonu jest Julian Brandt, 28-latek będący w klubie już od pięciu lat, o którym do niedawna mówiło się, że nie rozwinął się na miarę oczekiwań. Prawdopodobnie najbardziej łakomym kąskiem dla klubów z najwyższej półki może być bramkarz Gregor Kobel, 26-letni, a więc ciągle młody, a grający często na ekstremalnie wysokim poziomie.
Średnia wieku składu wystawianego przez Terzicia to 27,5 roku, jedna z najwyższych w ostatnich latach w tym klubie i przeciętna w skali całej ligi. W najczęściej grającej jedenastce nie ma ani jednego nastolatka. Najmłodszym, który uzbierał ponad połowę możliwych minut w tym sezonie, jest 24-letni Nico Schlotterbeck. Kolejni często grający młodzi, 22-letni Ian Maatsen i 24-letni Jadon Sancho to piłkarze wypożyczeni w zimie z klubów angielskich. Najbliższy profilowi typowego zawodnika BVB jest Karim Adeyemi, ściągnięty z Salzburga 22-latek, którego trudno jednak określić gwiazdą drużyny. Tym razem Borussia doszła do finału bez gwiazd. Gwiazdą został zespół.
LEGENDY NA KORYTARZACH
Mniej więcej coś takiego wyobrażali sobie zresztą w Dortmundzie, próbując wyciągnąć wnioski z problemów poprzednich lat. Wokół drużyny zebrali ludzi, dla których identyfikacja z klubem i z regionem nie była tylko pustym hasłem. Trener Terzić nie uchodził nigdy za pokoleniowy talent, ale za to był swój. Pochodzi z regionu, wychował się na trybunach Borussii, prowadzenia tego klubu nigdy nie uznawał za przystanek w drodze do Premier League, lecz jako szczyt marzeń. Gdy po nieudanej jesieni wielu domagało się jego zwolnienia, zdecydowano się wzmocnić jego sztab, dołączając do niego Nuriego Sahina, wychowanka BVB, który zagrał w jej barwach blisko 300 meczów oraz Svena Bendera, mającego na koncie prawie ćwierć tysiąca spotkań w żółtej koszulce Dortmundu.
Gdy po czterdziestu latach w klubie w 2022 roku żegnał się z funkcją dyrektor sportowy Michael Zorc, jego następca już był gotowy. Za montowanie kadry zabrał się Sebastian Kehl (362 mecze w Borussii), trzykrotny mistrz kraju z tym klubem. A gdy niedawno stery po dwóch dekadach oddawał Hans-Joachim Watzke, na jego następcę wybrano Larsa Rickena, bohatera zwycięskiego finału Ligi Mistrzów z 1997 roku, który od 2008 roku prowadził z sukcesami klubową akademię, co oznacza, że w klubie w różnych rolach jest już od 34 lat. Na klubowych korytarzach mijają się członkowie wszystkich największych drużyn w dziejach tego klubu.
A przecież jeszcze tej wiosny z młodzieżą w BVB pracował też Otto Addo, mistrz Niemiec z BVB z 2002 roku, od maja zaś za planowanie kadry odpowiada Sven Mislintat, kolejny z wychowanków BVB, który wyrobił sobie renomę na rynku jako „diamentowe oko” i w pierwszych latach poprzedniej dekady w dużej mierze odpowiadał za ściąganie do klubu talentów jutra. W Borussii przestraszyli się, że im bardziej klub będzie na świecie traktowany jako doskonała platforma do wypromowania się, tym słabsza będzie jego tożsamość. Dlatego ruchy ostatnich lat były nakierowane na jej wzmacnianie. Odbiło się to niewątpliwie na jakości kadry. Ale ostatecznie kto by narzekał na zespół, który był w stanie awansować do finału Ligi Mistrzów?
POŻEGNANIE REUSA NA NAJWIĘKSZEJ SCENIE
Figurą, na której przez ponad dekadę opierała się w głównej mierze tożsamość Borussii Dortmund, jej głównym nośnikiem, był Marco Reus. Jedyny światowej klasy piłkarz, który nigdy nie opuścił klubu. Pracował na sukcesy każdej z gwiazd, które przez dwanaście lat przewijały się przez Dortmund, od Roberta Lewandowskiego i Ilkaya Guendogana, przez Ousmane’a Dembele i Pierre’a-Emericka Aubameyanga, po Jude’a Bellinghama i Erlinga Haalanda. W każdej z drużyn Borussii niezależnie od tego, czy prowadził ją Juergen Klopp, czy Peter Stoeger, zawsze był kluczową postacią, gdy tylko dopisywało mu zdrowie. Wierność Borussii przypłacił znacznie uboższą gablotą, niż byłoby to możliwe przy jego umiejętnościach. Nigdy nie został mistrzem Niemiec, ma w dorobku tylko dwa puchary kraju i trzy superpuchary. Urazy sprawił, że nie pojechał na mundial do Brazylii, przez co nie może się tytułować mistrzem świata. Gdy niedawno ogłoszono, że po sezonie jego kontrakt nie zostanie przedłużony i po dwunastu latach odejdzie z Borussii, pisano o nim jako o najbardziej pechowym i niespełnionym piłkarzu swojego pokolenia.
Ostatnim meczem, jaki miał rozegrać w barwach Borussii Dortmund, zapowiadało się spotkanie z SV Darmstadt w 34. kolejce Bundesligi. Los miał jednak na niego inny plan. Pożegnalny występ może nastąpić na największej z możliwych scen, w finale Ligi Mistrzów na Wembley. Ukoronowanie tej kariery podniesieniem najcenniejszego trofeum, jakie jest do zdobycia w klubowej piłce, w filmie sportowym byłoby zbyt kiczowatym scenariuszem. Ale żółta koszulka Borussii Dortmund miewa czasem jakąś nadzwyczajną moc przyciągania tego typu magicznych momentów.
WIĘCEJ O LIDZE MISTRZÓW:
- 10 największych zwycięstw Borussii Dortmund w europejskich pucharach [RANKING]
- La Bestia Negra kontra Galacticos, czyli historia klasyku Champions League
- W Paryżu bez zmian
Fot. Newspix