“Urodziłem się w roku 1976 – dwa lata po największym w dziejach tryumfie polskiego futbolu i dwa lata przed wyborem polskiego papieża. Przez całe dzieciństwo, a może i później, byłem absolutnie pewien, że Polska jest odwieczną piłkarską potęgą oraz że wybieranie papieża Polaka jest stałym obyczajem ludzkości” – tak Jerzy Pilch otwiera książkę “Miasto utrapienia” i choć w sensie ścisłym jest to wyznanie postaci fikcyjnej, tak w równie ścisłym sensie dla całego pokolenia mógł być to uniwersalny, obowiązujący pogląd. Ja Pilchowi tej frazy zawsze zazdrościłem, zazdrościłem tej podskórnej świadomości naszej futbolowej wielkości, bo sam mógłbym jego zdanie sparafrazować wyłącznie tak: urodziłem się w roku 1988, dwa lata po rzuceniu przez Bońka klątwy na polski futbol, w roku rozpoczęcia haniebnych eliminacji do Italia 90′ pod wodzą Łazarka i całe dzieciństwo, a potem dorosłość, byłem absolutnie pewien, że Polska jest odwiecznie boiskowo cierpiętnicza i męczeńska.
Jakie jest twoje największe marzenie futbolowe? Ja wiem, to pytanie nosi w sobie jakieś wstydliwe znamię, bo marzenia powinny dotyczyć kwestii znacznie donośniejszych niż piłka, powinny dotyczyć po prostu życia, ale nie oszukujmy się – jesteśmy przesiąknięci do kości harataniem gały i każdemu gdzieś na dnie żołądka zalega jakieś własne prywatne piłkarskie chciejstwo. Marzysz o lokalnej drużynie, powiedzmy Radomiaku, w Ekstraklasie? Ładnie. Hymn Ligi Mistrzów w Polsce na fazie grupowej? Wiadomo, demon do zgładzenia, wielka ulga. Ja osobiście najbardziej łaknę tej ogólnonarodowej euforii, jaka musiałaby zapanować po mundialowym medalu. Gdy Champions League zawita do Polski oczywiście też otworzę jakiś odświętny trunek, ale jedna zasadnicza różnica: to się w końcu za mojego życia na pewno zdarzy, później, prędzej, ale jednak kilkadziesiąt lat do tych bram nieskutecznie stukać niepodobna, aż pod tak ciemną gwiazdą urodzeni nie zostaliśmy. Z kolei brak polskiego medalu na Euro czy mundialu? Przy tym jak futbol rozwija się we wszystkich krajach, jak wszędzie galopuje do przodu, jest zupełnie realne, bym do grobowej deski zazdrości do Pilcha się nie wyzbył. Marzyć o czymś, co i tak na pewno się stanie – jakoś niezręcznie, bo marzy się tylko o sukcesach największych, niemalże iluzorycznych.
Ale może i wtedy żadnej euforii by nie było, tylko pogadanka o zmarnowanych szansach? Przecież jesteśmy krajem o ugruntowanej opinii nałogowych narzekaczy, którzy właśnie biadolą, że w sierpniu – sensacja! – jest gorąco, w lutym z kolei czeka nas niechybnie powszechna irytacja z powodu zimna. Nigdzie chyba jednak tej naszej osobliwej tendencji nie widać wyraźniej niż w piłce. Siedzę na Twitterze, obserwuję kibiców, trenerów, dziennikarzy, piłkarzy, i jest to nieustający festiwal wyzłośliwiania się, dryfowanie po morzu szyderstw, barwnych żarcików, wieszczenie kolejnych klap, katastrof, eurowpierdoli, piętnowania błędów, przejęzyczeń, patologii. Idzie w tym utonąć? Jest to kamień na szyi?
Nie. Moim zdaniem wręcz przeciwnie. Narzekactwo ma wielce negatywne konotacje, ale to zmasowane krytykanctwo jest ostentacyjną niezgodą na bylejakość, czymś więc bardzo cennym. Tworzy presję, by było lepiej, by się rozwijać, by nie popadać w stagnację i nie zadowalać się przeciętnością. Ja z tytułu naszej narodowej cechy wiem, że u nas zgody na przeciętność nigdy nie będzie, i bardzo dobrze.
Słucham narzekań, że na stadionie Lecha skandalicznie niska frekwencja podczas meczów ligowych, bo na trybunach zjawia się raptem kilkanaście tysięcy ludzi. Zarazem doskonale pamiętam, jak Widzew i Legia, te grające w Lidze Mistrzów historyczne Widzew i Legia, rozstrzeliwały przeciwników przed trzykrotnie mniejszą publiką, a w pewnym sezonie liderem frekwencyjnym było KSZO. Przypominam sobie jak Dino Baggio oberwał nożem na polskim stadionie i nie mieści mi się ta historia w głowie – nóż sprężynowy rzucony w kierunku reprezentanta Włoch podczas wizyty wielkiej Parmy w Polsce! Piłkarski trzeci świat, dziki kraj, którym już jednak nie jesteśmy. Tak samo skończyły się doskonale pamiętane przeze mnie dowcipy o przedpotopowych stadionach – na jednym miecze skrzyżowali Otton i Chrobry, na innym odbył się Chrzest Polski, a na trzecim budowę utrudniały pałętające się tu i tam dinozaury. Ekstraklasa pokazywana jest w wielu krajach, prawa do niej są bodajże dziesiąte pod względem wartości na kontynencie, a ostatnie zażarte wojny o pokazywanie polskiej ligi to świetny prognostyk: nieprzyzwoicie bogata Liga MX nie zawsze była nieprzyzwoicie bogata, złote czasy zaczęły się właśnie od wojny stacji o możliwość pokazywania meczów.
Moim zdaniem po rewolucji stadionowej czeka nas już w najbliższej dekadzie rewolucja w kwestii akademii. Wygląda to na naturalną konsekwencję – kluby już wiedzą ile im mogą dać nowe obiekty, mogą też spojrzeć na Rumunów i zobaczyć, że obsypanie szatni kasą to działanie doraźne, znacznie lepiej budować silniejsze fundamenty. Uważam, że niebawem doczekamy czasów, gdy przy każdym klubie i w każdym regionie będzie funkcjonować akademia na wysokim poziomie, wśród nich ze dwie, trzy prawdziwe perełki. I szybko się przyzwyczaimy, przejdziemy nad tym do porządku dziennego chcąc więcej i więcej, nakładając presję na dalszy rozwój, choć zostanie właśnie wykonany skok cywilizacyjny, mogący naprawdę trwale odmienić obraz futbolu nad Wisłą.
Zdarza mi się pisać o różnych krajach, w których futbol nabiera rozpędu. Pochylałem się nad napędzającą piłkarski Kazachstan ropą i gazem, pisałem o Meksyku, który stał się komercyjnym molochem, wspominałem nawet o zwycięskiej porażce Mikronezji. Ale jeśli mieszkałbym gdzieś w którymś z tych krajów to na kazachskim/meksykańskim/mikronezyjskim Weszło wysmażyłbym niechybnie obszerny tekst o polskiej piłce podnoszącej się z kolan, mającej świetne perspektywy. Puentą takiego artykułu byłoby właśnie to, że tajną bronią Polaków jest najwłaściwsze, najzdrowsze do tego wzrostu podejście, bo go nie zagłaskujemy, bo nie wpadamy w samozachwyt, tylko choćby i podświadomie trwa nieustanna i zmasowana walka z wszelkimi przejawami słabości, czyli – dalsza praca i do tej pracy wszechobecna motywacja. Może czasem mająca znamiona czepialstwa, ale idzie to wybaczyć, bo gra jest warta świeczki, a ten ciągły głód i nienasycenie będzie oznaczał ni mniej ni więcej a drobiazgowe kontrolowanie rozwoju.
Leszek Milewski