Trzy mecze, sto osiemdziesiąt minut, dziewięć strzałów, osiem celnych, pięć bramek. Zagrania nieudane można w zasadzie policzyć na palcach jednej ręki, złe decyzje – również. Jeśli doliczymy do tego grę w europejskich pucharach… To wyliczanka, której głównym bohaterem jest Nemanja Nikolić. Musimy zejść do podziemnych archiwów i sprawdzić, kiedy ostatni raz – i czy w ogóle – byliśmy świadkami takiego wejścia do ligi. Dziś byliśmy już o krok od wygłoszenia apelu do wszystkich ligowców – zatrzymajcie tego gościa, bo za chwilę pomyśli sobie, że ta liga to jeden wielki żart.
To głównie dzięki niemu Legia ograła dziś na wyjeździe Górnik Łęczna, biorąc pod uwagę początek sezonu – przeciwnika nie tak słabego, jak mogłoby się wydawać. Wicemistrz Polski od początku spotkania wyglądał na drużynę, która przede wszystkim dobrze bawi się na murawie. Luz, spokój, wybieranie nieoczywistych rozwiązań. Brakowało tylko skocznej muzyki lecącej ze stadionowych głośników w tle. No dobra, nie tylko. Brakowało jeszcze błysku Michała Masłowskiego, wtedy „fiestę” można by uznać za w pełni udaną. Dwa razy popisał się Nikolić, raz fatalnie przestrzelił Prijović, a strzał Rzeźniczaka zatrzymał Prusak.
Gospodarze na tej „imprezie” nie bawili się przednio, ale też nie było tak, że tylko podpierali ściany. W pierwszej połowie kilka razy ruszyli odważniej do przodu, ale bez wielkiego przekonania, że można tę Legię wytrącić z rytmu. W dodatku wyjątkowo słaby dzień miał Kamil Poźniak, „dziesiątka” ekipy z Łęcznej, a nie najlepszy – Tomasz Nowak, więc o płynną grę było ciężko.
Berg powtórzył manewr ze zdjęciem Nikolicia już po pierwszej połowie, lecz tym razem nie przyniosło to takiego samego rezultatu jak w spotkaniu z Podbeskidziem. Duda nie wniósł dodatkowego ożywienia. Zabrakło więc wodzireja i zrobiła nam się posiadówa. Niby też przyjemnie, ale jednak nie aż tak. Legia nie chciała przesadnie forsować tempa, nawet na kilka chwil oddała Górnikowi kontrolę, lecz drużyna Szatałowa nie zrobiła z tego użytku.
Zaczęliśmy od wyliczanki i nią też zakończymy, lecz tym razem skupimy się na drużynie. Trzy mecze, dziewięć punktów, jedenaście goli strzelonych, jeden stracony. Dla kibiców z Warszawy jest ona chyba równie przyjemna jak ta Nikolicia, dla reszty ligi – niekoniecznie.
Fot. FotoPyK