Doliczony czas gry, Atletico zamierza już trochę „walić na chaos”, żeby użyć tu zwrotu wprost z myśli taktycznej Piotra „Świra” Świerczewskiego. Stefan Savić zagrywa w pole karne, Memphis Depay (mniej niż 1,80 m wzrostu) przebija głową, Dani Carvajal i Nacho są kompletnie zagubieni, wbija się między nich Marcos Llorente i pokonuje Andrija Łunina. Mamy 1:1. Tak, jak z kimś ma Real nie wygrywać, to tylko z Atletico.
W tym sezonie Real niemal nie przegrywa. Wygrał wszystko w Lidze Mistrzów. Tylko cztery razy schodził z boiska bez trzech punktów w La Lidze, gdzie poległ do tej pory zaledwie raz – jesienią 1:3 z Atletico, z którym 2:4 po szalonej dogrywce skapitulował również w Copa del Rey. W międzyczasie jednak odgryzł się Atleti absolutnie pokręconym 5:3 i późniejszym zdobyciem Superpucharu Hiszpanii. Ale istotnie, piłkarze Diego Simeone w czterech starciach na trzech frontach potrafili wbić Królewskim aż jedenaście goli.
Ten Llorente jest dość bolesny, bo niewiele go zapowiadało. Atletico było po stokroć bardziej niemrawe niż w dwóch poprzednich naparzankach z 2024 roku. Koke nadzwyczaj często przydarzały się nieprzemyślane zagrania i głupie straty, a kiedy już zaplątał się w jakiejś ważnej dla losów meczu akcji, to przypadkowo „asystował” przy golu Brahima Diaza. Mario Hermoso służył zaś temu samemu Diazowi w roli pachołka do ćwiczenia dryblingu.
Niby momenty miał Griezmann, niby po niezłych dośrodkowaniach bardzo groźnie główkowali Witsel, Saul i Savić, który nawet trafił do bramki (trafienie anulował VAR), ale zarówno w liczbie kreowanych sytuacji, jak i w intensywności gry znacznie poważniej wypadał Real.
Świetny był wspomniany Diaz. Wskoczył do składu w ostatniej chwili za Viniciusa Juniora, choć wydawało się, że bardziej naturalnym wyborem jest Joselu, który dopiero strzelił dwie bramki z Getafe. 24-letni piłkarz szybko rozwiał wszelkie wątpliwości. Kiwał, bawił się, dogrywał, całym sobą pokazywał „jestem”, jak mawia Dariusz Szpakowski, do tego po dwudziestu minutach odnalazł się w polu karnym i pokonał Jana Oblaka. Gdy schodził z murawy, Santiago Bernabeu żegnało go owacjami na stojąco.
Poza tym dobre okazje na podwyższenie wyniku marnowali Rodrygo i Federico Valverde, do główek pazernie skakał Jude Bellingham, a Toni Kroos próbował swoich sił strzałami z dystansu. Wydawało się, że stary wyjadacz Carlo Ancelotti wszystko ma pod kontrolą. Diaz koncertowo zastąpił Viniciusa, Carvajal i Nacho – pod nieobecność Rudigiera, Alaby i Militao – przy wydatnej pomocy Łunina byli blisko dowiezienia czystego konta, ale wtedy wszystko jednym wyskokiem popsuł im ten Marcos Llorente.
Bywa.
Szczególnie, gdy gra się z Atletico. Po prawdzie: gdyby Real wygrał w tych derbach, powoli można byłoby go koronować. A tak dla Królewskich wciąż to niezły wynik, choć klasyczne będą się pojawiać pretensje w madryckich środowiskach o błędy hiszpańskich sędziów, którzy – jakież zdziwienie! – wpadek ponownie się nie ustrzegli (czy gospodarzom nie należał się przypadkiem przynajmniej jeden rzut karny?). Tak czy inaczej, za tydzień Real mierzy się z Gironą. I to dalej będzie mecz o wybudowanie sobie autostrady do mistrzostwa Hiszpanii.
Real Madryt 1:1 Atletico Madryt
Diaz 20′ – Llorente 90+3
Czytaj więcej o La Lidze:
- Jarosław Królewski wybiera trenera dla Barcelony. Czego nie rozumiecie?
- Nałogowa zakupoholiczka. Dlaczego Granada stała się tak polskim klubem
- Jóźwiak w Granadzie? Patrząc na ostatnie lata skrzydłowego – miękkie lądowanie
- Za kulisami wielkiej piłki. Jak brat Guardioli zbudował potęgę Girony
- Więcej Pedrich i Araujo. Dlaczego Barca rusza po Lucasa Bergvalla
- Instrukcja obsługi gwiazd Realu. Jakie ich słabości pokazały derby
Fot. Newspix