Równo sześć lat temu ten transfer zaskoczył całą piłkarską Anglię. Może nie wzbudził wielkich kontrowersji, a starszym osobom z jego powodu nie doskwierały napady duszności, ale była to wielka niespodzianka. Michael Owen, zaorany kontuzjami 30-latek, podpisuje kontrakt z Manchesterem United. Na zasadzie wolnego transferu, po tym, jak chęci przedłużenia kontraktu nie wyraziło Newcastle.
Rozpromieniony Sir Alex Ferguson opowiadał, że to wciąż napastnik światowej klasy, z wieloma rekordami i że jego przydatność nie podlega najmniejszej dyskusji. A wszyscy czuli się trochę jak w programie “Mamy cię!”. Nawet sam Owen, który mówił, że kompletnie nie spodziewał się takiej propozycji. Rozmawiał sobie ze słabszymi klubami – Stoke i Hull, bo tylko oni byli zainteresowani, kiedy nagle zadzwonił Ferguson. Następnego dnia panowie zjedli razem śniadanie. Przekonywanie do złożenia podpisu trwało dziesięć sekund. Jego pensja w głównej mierze oparta była na premiach za rozegrane minuty i zdobyte bramki. Mimo to sprowadzenie Owena nie przypadło do gustu wszystkim kibicom.
Podobnie zdanie mieli niektórzy eksperci i felietoniści. Abstrahując od pensji, uważali, że zatrudnianie bezrobotnego napastnika, który najlepsze lata dawno ma już za sobą, uwłacza klasie tak wielkiego klubu jak Manchester United i staje się kompletnie niepotrzebnym graniem na nerwach kibiców oraz czystym hazardem. Podpisał dwuletni kontrakt, został o rok dłużej. Furory nie zrobił, ale widocznie był pożytecznym członkiem szatni. Ledwie kilkanaście bramek w trzy sezony. W tym pamiętny hat-trick w Lidze Mistrzów z Wolfsburgiem.
Dopiero po latach przyznał, że bardzo chciał wrócić do Liverpoolu i tam zakończyć karierę. Z klubu, którego był legendą, nie dostał telefonu nawet od dozorcy.