Real zawsze lubił na środku obrony postawić jakiegoś bandziora, z którym zwyczajnie nie chciałeś się pojedynkować. Dlatego przez lata w defensywie oglądaliśmy Pepe czy Ramosa, dlatego transfer Rudigera wydawał się tak logicznym krokiem. To po tym ostatnim spodziewano się, że wejdzie w buty swoich legendarnych poprzedników. Ale choć Niemiec stał się podstawowym obrońcą “Królewskich”, to udało mu się to połączyć ze względną elegancją. W naturze jednak nic nie ginie. W przejęciu niezbyt chlubnych obowiązków boiskowego straszaka zastąpił go bowiem ktoś, po kim nigdy byśmy się tego nie spodziewali – Nacho Fernandez.
Nacho Fernandez przez lata był zawodnikiem, który zwyczajnie budził sympatię. Niby na treningach jeszcze jako dzieciak podpatrywał Pepe czy Ramosa, ale nigdy nie wydawał się po nich odziedziczyć czegoś więcej niż zdolności defensywnych. Budził szacunek boiskową inteligencją i chociaż pozbawiony topowych parametrów fizycznych, to zawsze potrafił znaleźć się na boisku akurat tam, gdzie go było potrzeba. Aż do tego sezonu, w którym zdołał już otrzymać dwie czerwone kartki – zaczął od zbrodni z Gironą, gdy po prostu wparował z podniesionymi nogami w Bogu ducha winnego Portu. Dziś do swojej kartoteki dodał następne przestępstwo, zakładając od tyłu stempel na ścięgno Samu Omorodiona.
Na (tępe) noże
To o tyle ciekawy przypadek, że i październikowa potyczka z Gironą, jak i dzisiejsza rozgrywka z Deportivo, były wbrew pozorom naprawdę podobne w przebiegu, jeżeli spojrzymy na obraz spotkania w okolicach błędu Nacho. I Girona, nawet jeśli już przegrywająca 0:3, i Deportivo w momencie faulu zyskiwały powoli rozpęd. Real przegrywał z wysokim, agresywnym pressingiem, którym obie ekipy raz po raz nękały pomocników “Los Blancos” – gwoli sprawiedliwości, w przypadku spotkania z Gironą to już raczej była zwykła oszczędność sił.
Dziś to było tym bardziej widoczne, że w przeciwieństwie do Girony, Deportivo nie rozgrywa dobrego sezonu. Szczodrym byłoby nazwać go średnim. Luis Garcia swoją ekipę ustalił na kursie przeciętności, który prowadząc prawdopodobnie do utrzymania jego podopiecznych w lidze, nie czyni z nich jednak jakiegokolwiek zagrożenia dla najlepszych klubów hiszpańskiej ekstraklasy. Przed meczem szeroko omawiano beznadziejną formę, jaką aktualna 15. drużyna LaLiga prezentuje z czołowymi przeciwnikami.
Ale co z tego, skoro przez większość spotkania nie było tego widać? Całą pierwszą połowę oglądaliśmy dwóch równych sobie przeciwników. Real prowadził grę, częściej meldował się się pod polem karnym gospodarzy, ale nadziewał się regularnie na kontry prowadzone lewą stroną boiska. Szczególnie należy wyróżnić tutaj Lucasa Rioję, nie dającego dziś wytchnienia Lucasowi Vasquezowi. Nie udawało się jednak żadnej ze stron wyraźnie przeciągnąć liny na swoją stronę. Z tym, że nie żeby się o nią specjalnie siłowali.
Aż w końcu przyszła druga połowa. Na początku ospała, anemiczna, zwyczajnie nudna. Wyczuł tę atmosferę chyba Nacho Fernandez, który jako doświadczony zawodnik chciał dostarczyć kibicom jakichkolwiek emocji. Bo inaczej nie da się tłumaczyć tak absurdalnej gry w jego wykonaniu.
Za grzechy przodków
Nacho to jedna z twarzy futbolowego romantyzmu, przez całą karierę związany ze środowiskiem “madridismo”. Miewał w karierze momenty, w których dało się go spokojnie przymierzać do największych światowych klubów. Piłkarz szanowany przez wszystkich, nawet kibiców przeciwnika, budzący raczej wrażenie łagodnego baranka niż zabijaki.
Ale w tym sezonie zupełnie się zagubił. Nie sprawia wrażenie skały w obronie, zatracił dawną regularność, a oprócz tego coraz częściej zdarzają mu się absurdalne błędy. Pół biedy, jeżeli prowadzą do utraty gola. Wychowanek jednak stał się zagrożeniem przede wszystkim dla przeciwnika, czego objawy pokazywał we wspominanych wcześniej potyczkach. Tylko czemu?
Ciężko zgadywać, dlaczego obrońca po latach zdecydował się pokazać właśnie taką twarz. Czy chodzi o nieznaną wcześniej presję? Wszak dzisiejszy kapitan (!) “Królewskich” przez ponad dekadę spędzoną w klubie był najwyżej rezerwowym. W zupełności akceptował ustaloną ongiś hierarchię, przyjmując wyższość Ramosa i najpierw Pepe, a później Varane’a. W poprzednich sezonach z kolei pozostawał dopiero czwarty do gry. Wchodził jedynie jako zadaniowiec, piłkarz stworzony po to, by w ramach rotacji dać szansę na odpoczynek reszcie kolegów. Prezentował wtedy dobry, okazjonalnie bardzo dobry poziom, ale nigdy nie widział perspektyw na wyjściowy skład.
W tym roku jest jednak inaczej. Kontuzja Edera Militao dała mu najpoważniejszą od lat okazję wywalczenia sobie miejsca w zespole. W końcu może sobie wypracować więcej minut. Zwłaszcza, że rywalizuje nie z postaciami pomnikowymi, a “jedynie” Rudigerem i Alabą, którzy choć świetni, nie są z całą pewnością nietykalni. 33-latek w takim świecie wydaje się gubić, nie wie, jak wykorzystać nagle pojawiającą się szansę.
Widać to tym bardziej, że swoje feralne czerwone kartoniki oglądał w sytuacjach o podwyższonym napięciu. Girona zyskiwała pęd w końcowej fazie spotkania, i nawet jeśli nie miała prawa już sprawić zagrożenia, to sama idea utraty przewagi przez Real w trakcie jego warty sparaliżowała obrońcę. Odcięty od wszelkiej logicznej myśli wyciął Portu, czym zasłużył sobie na kilkumeczowe zawieszenie.
Dziś było to widoczne jeszcze bardziej. Deportivo w 54. minucie nie wyglądało na drużynę słabszą, a Nacho nie miał pomysłu, jak to zmienić. Ponownie przedobrzył, przemotywowanym chcąc odebrać piłkę Samu Omorodionowi futbolówkę w zupełnie bezpiecznej strefie boiska. Brutalny atak w tył nóg nie mógł się skończyć inaczej, jak kolejnym wykluczeniem. Drugi raz w tym roku bezpośrednio wyleciał z boiska, widok, który przez lata był nie do pomyślenia.
CZERWONA KARTKA DLA KRÓLEWSKICH W 54′ MECZU!
Nacho przedwcześnie opuszcza boisko i Real Madryt do końca spotkania będzie grał w osłabeniu. Czy Deportivo Alavés wykorzysta tę przewagę? Włączcie Eleven Sports 1! ⚽️ #lazabawa pic.twitter.com/jD6Ht8hEvf
— ELEVEN SPORTS PL (@ELEVENSPORTSPL) December 21, 2023
Liczy się koniec
Gospodarzy to, jak miało się okazać, nie wybawiło. Real Madryt grał przez większość spotkania z elegancją, nie zrywał się raz po raz do szaleńczych szarż, starając się raczej wypunktować przeciwnika. Tyle, że to nie jest pozytywne wrażenie. Podopieczni Carlo Ancelottiego wyglądali, jakby wyszli do ringu ubrani w elegancki wieczorny smoking. Na ich szczęście, nosiła go śmietanka piłkarskiego świata, której udało się swoją czystą jakością uniknąć porażki. Ale to ich przeciwnik, bokser raczej miernej reputacji, punktował ich częściej.
Czerwona kartka obrońcy okazała się jednak… niespodziewanym błogosławieństwem. Dokładnie tego potrzebowali goście, którzy zamienili strój galowy na stare, dobre, bokserskie szorty. Od 60. minuty Deportivo stało się tłem dla “Królewskich”, pewnych już tego, że prędzej czy później uda im się wcisnąć ostatniego gola.
Zazwyczaj, gdy bramka pada w doliczonym czasie gry, mówimy o wielkich emocjach i sytuacji, która będzie pewnie wspominana jeszcze przez kilka kolejek. Ale nie kiedy grają podopieczni Ancelottiego. Pod Włochem madrytczycy zamienili doliczony czas gry w swoje królestwo, idealny czas, by zaatakować podmęczonego przeciwnika i zadać decydujący cios, tak, by akurat nie mógł przypadkiem oddać.
Tym razem objawiło się to przez Vazqueza. Prawy obrońca mógł grać dzisiaj przeciętnie, ale gdy Toni Kroos posłał w jego stronę piłkę z rzutu rożnego, nie pomylił się. Głową posłał piłkę w kozioł, a skład Realu mógł zacząć cieszyć się z trzech punktów.
I nie potrzebował do tego Nacho.
Deportivo Alaves 0:1 Real Madryt
90+3′ Lucas Vazquez
WIĘCEJ O LIDZE HISZPAŃSKIEJ (I BOKSIE):
- Totalna rezygnacja. Barcelona znów straciła punkty
- Kręcidło: Dzień świstaka w Celcie. Benitez miał dać puchary na stulecie, a znów walczą o utrzymanie
- Kręcidło: Sevilla sięgnęła dna. Jak uratować klub, który wali się na wszystkich frontach?
- Gong, który kończy życia
- Niebywały wyczyn Tomasza Adamka. Góral żegna się z ringiem od dekady
fot. Newspix