Radomiak ma dość frywolne podejście do wygrywania w tym sezonie – mógłby bowiem mieć więcej punktów na koncie, ale jakoś nie chce. Widzieliśmy już mecze ekipy z Radomia, które powinny zakończyć się jej zwycięstwami, ale ta nie bardzo ma na nie ochotę. Remis, porażka: w sumie co to za różnica, a wygrana? E, komu to potrzebne. Dziś też dało się (i może należało) ograć Koronę, ale po co sprawiać rywalowi przykrość, jak można podzielić się stawką i pójść do domu w niezmąconych humorkach.
Jasne, nie było tak, że Radomiak trzymał Koronę pod butem, że goście musieli prosić o pozwolenie, gdy chcieli zrobić na boisku cokolwiek. No, ale jednak miało się wrażenie, że w tym spotkaniu o niskiej kulturze piłkarskiej, to jednak Radomiak jest trochę bardziej wychowany – nie chodzi w smokingu, ale też nie beka. Miewał – do czasu – częściej piłkę, potrafił zaskoczyć jak wtedy, kiedy Rafał Wolski przeszedł czterech rywali w środku pola i rzucał idealne podanie na skrzydło.
Nie było z tego szokujących konkretów, ledwie jedno celne uderzenie Castanedy, ale uprawniona było myśl: pewnie do czasu. Korona nie błyszczała, oczywiście miała swoją okazję, skoro uderzenie Remacle’a wybijano z linii bramkowej, niemniej widziało się w tym meczu wymęczone, aczkolwiek w miarę zasłużone zwycięstwo Radomiaka 1:0.
I ta bramka padła, kiedy znakomitym podaniem Wolski uruchomił Castanedę w polu karnym, ten nawinął Zatora jak nie juniora, nie obrażajmy juniorów, a jak pachołek i pokonał bezradnego Dziekońskiego. Swoją drogą ciekawy przypadek Castanedy – często się mówi, że Kolumbijczyk sporo potrafi, a potem się okazuje, iż potrafi tyle, że to dopiero jego drugi gol w barwach Radomiaka. Ładny, prawda, ale gdyby podniecać się jedną ładną bramką na kilkanaście meczów, to wielu zawodników należałoby uznać za niezłych.
Niemniej – Radomiak po tym golu powinien zabezpieczyć tyły, dowieźć bezpiecznie minimalne zwycięstwo i zapisać trzy oczka przy swoim koncie. Tyle z planów sensownych, rzeczywistość pokazała co innego, bo Korona widząc, że nie może już bronić jednego punktu – gdyż nie ma czego – ruszyła do przodu, szybko wyrównując stany meczu.
Osiem minut i po ptakach dla gospodarzy – Godinho wypatrzył Deaconu, ten szybko przyjął, jeszcze szybciej uderzył, a Posiadała nie sięgnął piłki. Naprawdę ładny gol, są przecież piłkarze w tej lidze, którzy zastanawialiby się godzinę, co z takim zagraniem od Godinho zrobić, a Deaconu był w swoich decyzjach maksymalnie konkretny.
Po tej bramce mecz nabrał jeszcze większych kolorów chaosu. Niby i jedni, i drudzy próbowali wziąć całą pulę, ale jako się rzekło na początku – Radomiak wygrywać nie ma aż takiej ochoty, z kolei gdyby Korona miała zwyciężyć na wyjeździe dwa razy z rzędu, trzeba by ogłosić Dzień Kielczanina i wolne od pracy.
Stanęło zatem na niecelnym uderzeniu Abramowicza głową i panowie skończyli pracę. Słusznie, bo generalnie rzecz biorąc, nie bardzo im dzisiaj ona wychodziła.
Czytaj więcej o Ekstraklasie:
- Renesans Śląska. Odżyli kibice, odżył stadion
- Magiera: – Nauczyłem się mieć gdzieś to, co ktoś sobie pomyśli
Fot. Newspix