– Brazylii kibicuję, jak każdy. Niepodobna nie kibicować Brazylii – przeczytałem wczoraj w starej rozmowie Jerzego Pilcha z Playboyem, a potem obejrzałem Canarinhos i uderzyło mnie jakże to dziś słowa nieaktualne, jakże przestarzałe. Świadectwo minionego, równie dobrze mógłbym natrafić na tekst zachwalający rewolucyjność telegrafu.
Wśród was mogą znaleźć się tacy, dla których stwierdzenie “niepodobna nie kibicować Brazylii” to czysta osobliwość, ale ja jeszcze pamiętam dlaczego miało ono sens, dlaczego osoba zorientowana w świecie piłki, jaką bez wątpienia był i jest Pilch, traktowała sympatię dla Brazylii jako oczywistą i powszechną oczywistość. Canarinhos byli symbolem wszystkiego, co w futbolu najlepsze. Najwyższy poziom, ale nierozerwalnie związany ze szczerą radością grania, filozofią opartą na ofensywnej, technicznej, efektownej piłce, a której wykonawcami była plejada bajecznych graczy. Oczywiście mieli mrowie meczów, w których przegrywali, grali tak sobie, dawali się zaskoczyć, ale pal to licho – przypięto im powyższą łątkę nie za darmo, traktowano ich z cieniem splendoru, który otaczał w 1992 amerykański Dream Team, za boiskowe zasługi. Bo choć nie zawsze stereotyp swej wielkości potwierdzali, to mimo wszystko “niepodobna nie kibicować Brazylii”, bo mieli potencjał pod styl nieosiągalny dla innych, a zatrzęsienie magików w składzie wymuszało kilka błysków co mecz.
To taka przedziwna drużyna, że łatwiej o nich zaświadczy to, kto tam nie grał, niż kto grał. Elber przemknął jak kometa, nigdy nie dano mu większych szans, tak samo supersnajper Jardel. Luis Oliveira na MŚ jechał z Belgią, Deco wymiatał dla Portugalii. Czarodziej Djalminha czy dziewiątka Barcelony Sonny Anderson – w orbicie zainteresowań, tak kluczowi jak Sibik dla Engela. Zresztą, wystarczy wymienić ten arsenał i starczy za wszystko: Ronaldo, Romario, Edmundo, Bebeto, Leonardo, Giovanni, Vampeta, Amoroso, Adriano, Denilson, Ronaldinho, Ze Roberto, Savio, Rivaldo, Doriva, Juninho Paulista, Juninho Pernambucano, wspomniani Djalmina, Elber, Jardel, Anderson. Tu można stworzyć ze cztery formacje ofensywne, które byłyby w stanie ciągnąć zespół do walki o międzynarodowe triumfy z najwyższej półki. Bogactwo oszałamiające, może nawet historyczne. Dlatego Brazylia elektryzowała, była faworytem na sterydach, domyślną odpowiedzią na pytanie “kto ma najlepszą drużynę na świecie“.
A teraz? Wczoraj oglądałem Canarinhos i byli tak finezyjni, że brakowało tylko aby wszedł John Hartson i zaczęli grać na niego lagi. Miałem wrażenie, że kreatywnością poratowałby ich nawet Rodrigo Carbone z ŁKS-u. Polska myśl taktyczna unosiła się nad Estadio Nacional w Chile, bo jak wiadomo – Polacy najlepiej czują się w grze z kontry i Brazylia też wyglądała jak spod autorskiej wizji Jana Złomańczuka. Do tego domieszka twardej północnej piłki, grania które serwuje swoim kibicom Aberdeen albo Tromso. Walczaki, przecinaki, tłum ludzi do noszenia fortepianu, na którym ma grać Neymar. Ale przez to są tak łatwi do rozczytania, tak uzależnieni od formy jednego piłkarza, jak nigdy wcześniej. Dawniej Ronaldo miał pięciu przyzwoitych zastępców, a teraz Neymara kim zmienisz? Firmino czy Douglas Costa to sympatyczni zawodnicy, ale kilka lat temu w reprezentacji mieliby szansę zaistnieć tylko przy rozstawianiu pachołków i podawaniu bidonów.
Ten upadek, jak każdy upadek, idzie wielotorowo. Dwudziestoczteroletni lider mistrzowskiego Cruzeiro, czyli dawniej zawodnik będący o pół kroku od Juve, Realu, Barcy, Bayernu, trafia do chińskiego Guangzhou. Wybuchają skandale ze sponsorami mieszającymi się w ustawianie składu. Z godności boiskowej Canarinhos odarło Mineirazo, wcześniej mecz z Paragwajem w poprzedniej edycji Copa America, gdzie Brazylijczycy zrobili z siebie ch..ów amatorów nie potrafiących strzelić nawet jednego karnego podczas serii jedenastek.
Nie mam chorobliwie nostalgicznego skrzywienia, nie tęsknię za lizakami Kojak, nie upieram się, że guma balonowa Kaczor Donald była ósmym cudem świata, a Cytrynada biła na głowę Sprite’a. Przeszłość nie ma u mnie forów w walce z teraźniejszością, a flaga Brazylii na balkonie państwa Milewskich nie jest opuszczona do połowy kija od szczotki. Jednak to zawsze donośne, gdy jakaś wielka drużyna zostaje sprowadzona na ziemię z chmur, pozbawiana magii, a tej Canarinhos dawniej mieli w nadmiarze. Brazylia nigdy nie była jednym z wielu, teraz już, od ładnych kilku lat, niechybnie jest i nie widać szans na to, by odzyskali swój dawny status. Może uczy nas to tego, że poleganie wyłącznie na talencie, wrodzonej błyskotliwości, a z czego zawsze słynęły brazylijskie grajcary, odeszło do lamusa, nie pasuje do współczesnej piłki. A może lekcja jest taka, że nie ma w futbolu prawd niezbywalnych, niezmiennych, choćby nie wiem jak bardzo wydawało nam się, że są.
***
Każdy pies ma swój dzień. Nawet żółw musi kiedyś dać komuś w mordę. Znacie te powiedzenia bardzo dobrze, piłka nożna jako dyscyplina też je zna, lubi, a nawet koncertowo dba o ich promocję, dostarczając nam tego typu scenariuszy z godną pochwały regularnością. Nie inaczej było w tym tygodniu.
Powiedzcie sami: byliście kiedyś tym przysłowiowym żółwiem dającym komuś w mordę? Ja pamiętam jakie to uczucie. Mecze reprezentacji szkolnych klas bez podziału na roczniki – my, typowe przeciętniaki, wpadamy na naładowaną gwiazdami maturalną. Od dekad nie było tu tak uzdolnionych piłkarsko ludzi, potrafiących – mimo skrajnej prowincjonalności naszej szkoły – zaszaleć na rozgrywkach wojewódzkich. A potem zaczyna się mecz, cyk, pierwsza minuta, gol. 1:0 dla nas. Ależ to miało smak. Dogonili nas, skończyło się na bodajże 1:6, ale ten początek i wrażenia z niego pozostały.
Na światowej scenie psem, który właśnie miał swój dzień, był Singapur. Pojechali do Japonii, czyli do jaskini lwa. Do domu jednej z bezsprzecznie najlepszych drużyn kontynentu, bo może ktoś miał ostatnio lepsze wyniki, Japonia medalu z Pucharu Azji nie przywiozła, ale i tak nikt nie ma tylu gwiazd w składzie co Samuraje. Honda, Kagawa, Okazaki, pełno uznanych w Europie nazwisk, a wszystkie one podejmowały anonimów z Singapuru. Drużynę sklasyfikowaną niżej od Afganistanu, Aruby, Mauretanii, przy której Liechtenstein wygląda jak potęga.
Smaczku dodaje fakt, że piłkarsko Singapur od zawsze kojarzony jest z jednym: z ustawianiem meczów. To stąd wywodzą się jedni z najsłynniejszych ustawiaczy na świecie, całe mafie głęboko zanurzone w match-fixingu miały w Singapurze swoje źródło. Sam czytałem biografię Wilsona Perumala, skazanego szefa takowej szajki i ten wprost mówił, że nie ma bardziej przeżartej przez korupcję ligi niż singapurska. Stadion Jalan Besar, narodowy, na którym gra się większość meczów, widział przekręty o jakich świat nie słyszał. Całe rozgrywki, każdy jeden mecz, potrafiły znajdować się w kieszeni jednego człowieka. Jeśli toczyła się walka, to o to kto kogo skręci za kulisami, skuteczniej wpłynie na zawodników, a nie kto strzeli więcej.
I teraz właśnie ci, kojarzeni ze sprzedawaniem, kantowaniem, kręceniem lodów, generalnie ze wszystkim co w piłce najgorsze, odnoszą największy sukces w swej historii. Wywożą heroiczne 0:0 z Japonii na oczach 65 tysięcy Japończyków, 0:0 w meczu o stawkę. Oglądałem jak szalał w klatce singapurski bramkarz, jak bronił sytuacje niemożliwe i tego jednego dnia wspinał się na wyżyny, na światowy poziom, i szczerze emocjonowałem się. Bo zawsze gdy gdzieś żółw pierze kogoś w mordę jest to zdarzenie efektowne.
Leszek Milewski