Myślał, że zawodzi pół Polski. Czuł się jak gówno, a nie piłkarz. Palił się po jednym złym zagraniu. Dawid Nowak, ośmiokrotny reprezentant, który grał między innymi w niesławnym meczu z Hiszpanią za Smudy, opowiada po latach o tym, jak w biało-czerwonej koszulce zjadał go stres. Ale także o kontuzjach i aferze dopingowej, które zatrzymały jego karierę. Przeszedł dwanaście operacji. Niektóre ukrywał nawet przed kolegami z zespołu. Selekcjoner groził mu, że jeśli złapie kolejny uraz, już nigdy nie dostanie powołania. Przez sześć lat grał jedynie po środkach przeciwbólowych. Dawid Nowak wspomina swoją karierę oraz opowiada o nowym życiu zawodowym: obecnie pracuje w akademii Pogoni Szczecin.
Byliśmy przekonani, że po karierze najbardziej żałujesz kruchego zdrowia lub afery dopingowej. Wyrzucasz sobie po latach jednak co innego.
W Ekstraklasie nigdy nie czułem stresu, za to w kadrze… Mam w niej tylko osiem występów. To jedna z moich największych porażek. Nie dałem rady mentalnie. Nie potrafiłem udźwignąć reprezentacji. Nie chcę powiedzieć, że liga była dla mnie zabawą, ale tam po prostu wychodziłem na murawę i się cieszyłem. W reprezentacji siedziało mi w głowie, że wszyscy na mnie patrzą. Patrzą rodzice. Patrzą bracia. Patrzą koledzy z zespołu. Patrzą zawodnicy z innych drużyn. Generalnie: patrzy pół Polski.
Oceniam teraz swoją przygodę po czasie. W reprezentacji wychodziłem na mecze, by niczego nie zepsuć. Stres pętał mi nogi. Grałem zachowawczo. Miałem obok siebie największe polskie gwiazdy, nie chciałem im przeszkadzać. Nie potrafiłem bawić się, robić tego, co na co dzień na treningach czy ligowych boiskach. W lidze mi zawsze szło. Jeśli mnie jechaliście na Weszło, to za kontuzje, a nie umiejętności. Na kadrze sobie nie poradziłem. To moja duża porażka. Żałuję po latach. Nigdy nie korzystałem z pomocy psychologa, bo gdy grałem w Ekstraklasie, nie był mi potrzebny…
Pomógłby?
Nie wiem, nigdy nie korzystałem, ale powinienem był spróbować. Żałuję, ale takie były czasy, mało kto korzystał z pomocy psychologów. Zamiast tego człowiek starał się myśleć: dobra, to tylko jeden mecz, na drugi raz już tak nie będzie. Ale było. Jechałem ponownie: znowu to samo…
Najgorsze były te myśli, gdy coś nie wyszło.
Zawiodłem chłopaków, zawiodłem pół Polski…
I wszyscy to widzą. A musisz grać dalej.
Nie mogę zawieść kolejny raz. Zrobię więc coś prostego. To błąd. Dziś jako trener widzę, że zawodnicy muszą być niekonwencjonalni i uwypuklać swoje atuty. A jeśli ja wychodzę na mecz i tkwię tam po to, żeby przetrwać, to jakie ja atuty pokazuje?
Zabijasz je.
Jestem gówno, a nie piłkarz.
To jedyna rzecz, o którą mam do siebie po karierze naprawdę duży żal. Reprezentacja Polski to spełnienie marzeń, a ty jedziesz na nią i jesteś obsrany.
Trenerzy nie powinni dać ci wsparcia?
Ich rola jest tu duża. U trenera Beenhakkera byłem tylko raz. Głównie jeździłem za trenera Smudy, który, żadna tajemnica, cenił sobie najbardziej zagranicznych zawodników, a na tych z Ekstraklasy patrzył inaczej.
O tobie mówił otwarcie: „Nie wiem, czy jest sens wysyłania mu powołań. Przecież wystarczy, że wiatr zawieje, a on już jest kontuzjowany”.
Słyszałem takich haseł bardzo dużo.
Od dziennikarzy czy kibiców, ale Smuda był selekcjonerem.
Nie przyjechałem na pierwsze zgrupowanie, na które trener Smuda mnie zaprosił. Niestety, uraz. Stawiłem się na drugim. Rzucił do mnie takie hasło:
– Złapiesz jeszcze jedną kontuzję, to już cię nie powołam.
Zabolało?
Brałem to między palce, bo jak będę się bronił na boisku, to dostanę powołanie, a na kontuzje nie mam przecież wpływu. Brakowało mi pewności siebie. Zawsze wydawało mi się, że jestem pewny siebie, ale porównanie kadry do Ekstraklasy to pułapka. W lidze też miałem słabe mecze, ale za tydzień strzelałem bramkę i znów o mnie mówiono. Na kadrze miałeś jeden występ. Straciłeś piłkę, myślałeś: ku*wa, mecz zawalony, więcej już mnie nie powoła. Nie masz szansy na rehabilitację. Żyjesz z tym. Zawiodłeś siebie, rodzinę, stadion, kibiców.
Jak się wtedy czujesz? Jak gówno.
A potem jedziesz na następną kadrę. Wydaje ci się, że już będzie dobrze i nagle jest znowu to samo. Piłkarz zawsze marzy o reprezentacji. Ja też marzyłem. A gdy przyszło co do czego, to zjadał mnie strach, który powodował bylejakość. Gdyby zamiast mnie postawili na boisku pachołek, to nie byłoby wielkiej różnicy. Czasami angażowałem się więcej w defensywie. Pomagałem, by nie padła przeze mnie bramka. Mówiłem sobie: dobra, będę przynajmniej gonił. To strata czasu.
Inni reprezentanci z fajnymi karierami na zachodzie nie próbowali budować młodszego kolegi z Bełchatowa?
Nie byłem już taki młody. Za Smudy miałem 26 lat. Znałem się z większością zawodników, ale ja tak naprawdę nikomu nic nie mówiłem. A już na pewno nie chłopakom z szatni.
Co miałbym im powiedzieć? Że się źle czuje? Że jestem dziś niepewny? Że trzeba mnie podbudować?
Takie rzeczy się ukrywa.
Później wracasz do domu i złościsz się na siebie. Po spotkaniach, nawet po tych dobrych, zawsze doskwierały mi problemy ze snem. Miałem sporo takich, w których strzeliłem dwie bramki. Przez pół nocy w głowie siedziała mi po nich zmarnowana okazja na trzeciego gola. Nie cieszyłem się z dwóch trafień. Zadręczałem się tym, że nie było kolejnego. Wymyślałem scenariusze, co mogłem zrobić lepiej, potem zostawałem po treningu i odtwarzałem te sytuacje. Próbowałem na boisku tego, o czym rozmyślałem w nocy, a później starałem się przenieść to na mecze. Jadąc na kadrę też wmawiałem sobie: pokazujesz to, co umiesz, jak w Ekstraklasie. A jednak tak nie było.
Podpatrywałem Lewego. Robił wszystko na dużym luzie. Biła od niego pewność siebie. Generalnie chłopcy, którzy grali zagranicą, mieli większy luz i nie było widać po nich stresu, zwłaszcza na treningach. A my, chłopaki z Ekstraklasy? Bazowaliśmy na tym, żeby zapierdzielać. Pokazać się, walczyć. Stres wszystko zabierał. Przede wszystkim umiejętności, ale także tlen. W stresie szybciej się męczysz. Gdy zaczynałem przy jednej czy drugiej sytuacji się stresować, to jakbym znikał z boiska. Ile swoich możliwości pokazałem na kadrze? Połowę? Może tyle. Na pewno miałem dużo większe umiejętności. To moja duża porażka. Jedziesz spełniać marzenia, a zamiast tego trochę się poddajesz.
Pokazujesz drugą stronę zawodu piłkarza, a przecież wciąż pokutuje przekonanie, że jeśli ktoś gra słabo, to pewnie mu się nie chce. Rzadko mówimy o tym, że ktoś może przegrywać ze zwykłym stresem.
Kibice często formułują ten zarzut: nie chce im się, nie zapierdzielają. To tak nie działa. Piłkarz nie wychodzi na boisko z myślą, by odstawić fuszerkę, ale kiedy nie wyjdą mu dwa zagrania, to jego nogi ważą czasem o dziesięć kilogramów więcej. Biega jakby nosił plecak. Kibic z boku myśli, że mu się nie chce. Tak nie jest. Nie idzie mu albo jest po prostu za słaby.
Poznałeś w polskiej piłce większego pechowca od siebie?
Nie podchodzę tak do tego. Nie wiem, czy miałem pecha…
Wyliczmy: nieustanne kontuzje, przez które nie zagrałeś nigdy pełnego sezonu. Ponad roczne zawieszenie za doping, choć twierdzisz, że jesteś niewinny. Skutki dyskwalifikacji, po której już nigdy nie wróciłeś do formy. Do tego niesławne 0:6 z Hiszpanią…
Przeszedłem łącznie jedenaście operacji przez dwanaście lat kariery. Siedem z nich dotyczyło kolana. Do tego miałem złamany obojczyk i jeszcze jedną operację już po zakończeniu grania. W ostatnich trzech klubach tak naprawdę dogorywałem. Trafiłem do Bełchatowa późno, miałem 21 lat, byłem chudy, szczupły, miałem koślawe nogi i kolana schodziły mi do środka. W tamtych czasach, przy mniejszej wiedzy, zwłaszcza mojej, trenerzy tego nie pilnowali. Obciążenia, liczba treningów, moja budowa…
Na tych dwanaście operacji, dwie były naprawdę poważne. Po ósmej kiełkowała mi w głowie myśl, żeby może już skończyć z piłką. Odszedłem wtedy z Bełchatowa. Nie grałem przez rok. Gdy wróciłem do treningów, kolano dalej bolało. Mimo to miałem masę propozycji z innych klubów. Zdecydowałem się na Cracovię. Przyjechałem do Krakowa z myślą, że nie przejdę testów medycznych. No bo jak? Większość mediów nazywała mnie szklanym piłkarzem, bo co chwilę coś się działo. W ciągu dwóch godzin zrobili mi pięć rezonansów. Sprawdzili obie kostki, oba kolana i biodra. Ku mojemu zdziwieniu orzekli, że wszystko jest dobrze. A kolano bolało. Dojechałem na obóz do Zakopanego, podpisałem umowę, po niedługim czasie zadzwoniłem do rodziny: – Jadę rozwiązać kontrakt, nie dam rady, tak mnie boli.
Był 2013 rok. Od tego momentu, już do końca przygody w Garbarni w 2019 roku, nie zagrałem ani jednego meczu bez środków przeciwbólowych. Fart był taki, że naprawdę broniłem się piłkarsko. Jeszcze w 2013 roku powołał mnie Adam Nawałka, ale na kadrze zerwałem Achillesa.
Każdy mecz na Voltarenie czy Nimesilu. Na boisku nic nie czułem. Jak coś naciągnąłem, to wychodziło dopiero na drugi dzień. Nie brałem tabletek na treningi, żeby nie rozwalić sobie żołądka. Nie chcę być nie fair wobec kolegów, ale to przykre, bo robiłem wszystko na pięćdziesiąt procent, a trenerzy i tak mnie wystawiali. Żeby była jasność: żaden trener nie wiedział, że gram na przeciwbólowych.
To wobec nich uczciwe?
Dopóki mieli ze mnie pożytek? Dlaczego nie? Chciałem, żeby uczciwie wystawiali skład, by grali ci najlepsi. Wolałem unikać słuchania tłumaczeń: ”Wyglądałeś gorzej, ale to pewnie przez kolano”. Nie chciałem dać jakiegokolwiek argumentu, by mnie usprawiedliwiać.
Największa szansa, jaką straciłeś przez problemy ze zdrowiem?
Dostałem cztery powołania z rzędu od trenera Leo Beenhakkera i na żadne z tych czterech zgrupowań nie pojechałem z powodu kontuzji.
I co Beenhakker na to?
Nic. Jego asystent, Rafał Ulatowski, trenował GKS Bełchatów, więc wiedzieli, co się dzieje. Nie uważam, że to pech. Tak miało być i tyle. Ja też nigdy się nie poddawałem.
Był taki okres, zwłaszcza w Bełchatowie, że za każdym razem udawał mi się szybki powrót. Dwa-trzy tygodnie i trener już rzucał mnie na 45 minut. Często albo coś strzeliłem, albo zaliczyłem asystę i zaraz wskakiwałem. To była dla mnie nagroda za to, jak ciężko pracowałem. Jak zawodnik dobrze zarabia i często łapie kontuzje, to zawsze mu się to wypomina. Że nie gra, a bierze pieniądze.
To krzywdzące, bo tak nie jest, prawda?
Opowiem wam, jak wyglądał mój dzień, gdy leczyłem kontuzję. Wstawałem o ósmej rano, jadłem śniadanie, przebierałem się w rzeczy do treningu, jechałem do Łodzi do świetnego fachowca, Daniela Głowackiego. Byłem u niego o 10. Rehabilitowałem się do 14. Nie przebierałem się, wracałem, jadłem obiad w Bełchatowie, po godzinie jechałem na siłownię. Po siłowni jechałem na basen, w samochodzie woziłem płetwy, robiłem jeszcze 40-60 długości. Wracałem do domu na 19. I tak od poniedziałku do piątku. W sobotę tylko rozbieganie, jeśli mogłem biegać, albo siłownia. W niedzielę odpoczynek. I tak trzy, cztery miesiące.
Ciężka robota.
Ciężka. Budowały mnie efekty. Dwanaście operacji i, uwierzcie, po żadnej nie miałem chwili załamania.
Na kolejne operacje jeździłeś już mechanicznie, bez żadnego stresu?
Siedzimy u lekarza. Widzimy po rezonansie, że coś jest nie tak. Możemy próbować metod konwencjonalnych, może uda się to przetrwać. Możemy też robić operację.
No to operacja.
Wiadomo, będzie szybciej, jestem już przyzwyczajony.
W Bełchatowie przeszedłem dwie operacje, o których prawie nikt nie wiedział. 2010 rok, końcówka listopada, mecz na Cracovii. Prowadziliśmy 2:0, przegraliśmy 2:3, pamiętacie?
Oczywiście. Spektakularne wejście Marcina Krzywickiego i Tomasz Wróbel mówiący, że “czuje się jak dziwka po gangbangu”.
Doznałem w tym meczu kontuzji kolana. Zszedłem w 70. minucie. We wtorek przeszedłem zabieg. Media o niczym nie wiedziały. Była tak duża nagonka na moje urazy, że woleliśmy o tym publicznie nie mówić. Nadchodziły święta, nie było mnie na początku okresu przygotowawczego, potem dołączałem i udało się na coś zgonić: na zastrzyki albo dłuższy urlop.
Zaraz, zaraz: ukrywaliście operację, żeby nie było nagonki?
Tak. To była moja szósta albo siódma operacja. Cały czas ktoś mi wypominał, że jestem szklany. O operacjach wiedzieli prezes, trener, koledzy z drużyny, ale też nie wszyscy, ścisłe grono najbliższych…
Tylko ścisłe grono, żeby się nie rozeszło po środowisku?
Tak. Pamiętam, po operacji chodziłem o kulach. Miałem jeszcze wtedy psa, wyszedłem z nim na spacer. Przez moje osiedle jechał samochodem Jacek Popek. Zauważył mnie i dwie kule.
– Ty, co ci się stało?
– Nic, nic!
– Nic?
– To tylko zastrzyki na regenerację kolana.
Domyślił się, o co chodziło, ale niczego głośno nie mówił. To jedna, była też druga operacja, o której nikt nie wiedział, też w przerwie zimowej.
Zastanawiałem się: jak mogę przerwać tę serię urazów? Byłem perfekcjonistą. Nie zostawałem niczego przypadkowi. Aż do zakończenia gry w piłkę byłem abstynentem. Nie piłem alkoholu w ogóle.
Ani razu?
Nie. Możecie to zweryfikować w każdej szatni.
A w tamtej szatni Bełchatowa nie uchodziłeś za nudziarza? Lubiliście się pobawić.
Jak przyjechaliście do mnie na wywiad, to powiedziałem wam wprost, że będzie nudny! W szatniach alkohol się przelewa, ale nigdy się nie skusiłem.
Słynne powiedzenie: kto nie pije, ten kapuje.
Żyłem dobrze z grupą. Broniłem się na boisku. Chodziłem na odnowy biologiczne czy wkupne, nie byłem odseparowany, ale miałem zasadę, że nie piję i koniec. Pierwszy czy drugi tydzień namawiali, ale grupa się przyzwyczaja. Choć pojawiały się podśmiechujki.
– Widzisz, Dawidek, jakbyś pił, to na pewno byś tych kontuzji nie miał – żartowali koledzy po którejś z operacji.
Byłem nudny, ale mi to nie przeszkadzało. Dbałem o jedzenie. Przychodziłem godzinę przed treningiem. Byłem jednym z pierwszych, wychodziłem jako jeden z ostatnich. Gdy miałem słabą formę, nie szukałem usprawiedliwień. Trenowałem więcej. Nawet po kryjomu. Może to będzie przestroga dla młodych: gdy latem powinienem był odpoczywać po kontuzji, to trenowałem. To była moja nadgorliwość. Jest czas na odpoczynek, to odpoczywaj. Możesz sobie pograć w tenisa albo pójść na basen. A ja? Siłownia, ćwiczenia na gumach. Myślałem sobie: dobrze się przygotuję, to uniknę urazów. Zaczynamy obóz, a tam bum, coś strzela w nodze.
Łącznie dwanaście lat grania, dwanaście operacji i złamany obojczyk. Coś niesamowitego. Nie odpuściłem nigdy siłowni. Miałem manię na tym punkcie, na tkance tłuszczowej.
Jaki miałeś procent?
Między pięć na sześć, może czasami sześć z hakiem. Najmniejsza – cztery z kawałkiem.
Cztery?!
Za mała, zdaję sobie sprawę.
Tyle ma Rafał Majka. A to zupełnie inna kategoria wagowa.
Niby mówiło się, że można mieć od ośmiu do dziesięciu procent, ale ja miałem hopla, że musi być jak najmniejsza.
Dla siebie? Czy żeby się popisać?
Nieee, ja się nie popisywałem. Rzadko byłem w mediach. Dostałem zaproszenie do Ligi+ Ekstra, ale mnie to nie kręciło.
A co cię kręciło?
Jestem z wami szczery: dla mnie najważniejsze było to, żeby być najlepszym. Gra się dla pieniędzy, to jasne, ale ja miałem wielką ambicję piłkarską. Wygraliśmy z Podbeskidziem 6:0. Poszedłem do wywiadu. Byłem niezadowolony po takim meczu, bo nie strzeliłem żadnej bramki. Miałem w sobie coś takiego. Drużyna tego raczej nie widziała, bo ja tego nie pokazywałem, ale szedłem później do domu.
– Co ty, jesteś niezadowolony? Przecież wygraliście.
Spojrzałem się tylko i rodzina już wiedziała, o co chodzi.
Chciałem być najlepszy na boisku, strzelić bramkę, wyróżnić się. Na tym mi zależało. Dlatego jak mi nie szło, to jeszcze więcej trenowałem, jeszcze więcej ćwiczeń sprawdzałem.
Dlaczego nigdy nie wyjechałeś zagranicę?
Do pewnego momentu miałem czołowych menedżerów. Ale oferta nigdy się nie pojawiła. Powodem były pewnie kontuzje i to, że w tamtych czasach nie dało się tak łatwo odejść zagranicę. Paweł Brożek, podwójny król strzelców, dziś poszedłby do fajnych klubów, a wtedy? Nie było to łatwe.
Kocham GKS Bełchatów, to mój klub, życzę mu jak najlepiej, ale trzeba sobie jasno powiedzieć: nie mieliśmy takiej presji jak w dużych klubach. Jestem z wami uczciwy: powinienem był odejść szybciej. Mogło to się udać, gdy zdobyliśmy wicemistrzostwo, byłem w klubie dopiero półtora roku na pierwszym kontrakcie i miałem wpisaną niską sumę odstępnego. Miałem propozycje z dużych polskich klubów. Ale liczyłem tak: Zagłębie ma mistrza, my wicemistrza, mogę iść do dużych klubów, ale nie zagram w pucharach.
Tabela mówiła, że może chce cię Legia, ale ty skończyłeś wyżej.
Nie powinienem był na nią patrzeć. Na logikę: jakie były szanse, że GKS Bełchatów i Zagłębie Lubin będą się utrzymywały co roku w czołówce?
Takie, jakie były w przypadku Piasta.
Dałem się namówić na pozostanie. Niby nie żałuję, bo mam ogromny szacunek i miłość do tego klubu, ale młodemu chłopakowi doradzałbym, że jak już wskakujesz na pewien poziom, to musisz zrobić krok do przodu. Iść do większego klubu, z większą presją i większym stadionem. Stamtąd zagranicę. Podpisałem nowy kontrakt i miałem już bardzo dużą sumę odstępnego jak na tamte warunki. Odejście do innego polskiego klubu było nierealne.
Milion euro?
Tak.
Jak było z Polonią?
To było lato po tym niesławnym meczu z Hiszpanią, w którym zagrałem, to znaczy: byłem na boisku. Zgłosiła się Polonia Warszawa. Pan Wojciechowski budował fajną ekipę. Miałem pół roku do końca kontraktu w Bełchatowie. To bardzo istotne: cały czas jeździłem do trenera Smudy na kadrę. Podpisałem umowę z Polonią z zastrzeżeniem, że mogę ją rozwiązać, jeśli nie zostaną spełnione warunki. To tajne rzeczy, o których nie mogę mówić.
Ale my możemy: rozwiązałeś kontrakt, bo Polonia zbyt późno przelała na twoje konto kwotę za podpis.
Do mediów przedostała się informacja, że podpisaliśmy kontrakt. Pojechałem do Warszawy. Powiedziałem: – Słuchajcie, jestem reprezentantem, musicie mnie wykupić w tym okienku, inaczej będę musiał spędzić jeszcze pół roku w Bełchatowie, gdzie mogę w ogóle nie grać w piłkę.
W Bełchatowie czekała na ciebie perspektywa Klubu Kokosa?
Taką informację mi przekazano. Albo Polonia mnie wykupi, odchodzę i jeżdżę na kadrę, albo zostaję, odchodzę za pół roku za darmo, nie gram, nie jeżdżę na kadrę. Miałbym być pół roku w plecy, a w perspektywie Euro 2012. Polonia zaczęła dogadywać się z kopalnią, która była sponsorem GKS-u, ale nie dogadała się. Miesiąc później Artur Sobiech został wykupiony z Ruchu. Przyszedł Ebi Smolarek. Bełchatów chciał większe pieniądze. Nie było porozumienia.
Jak już wam powiedziałem: gra się dla pieniędzy i są one bardzo ważne, ale moje ambicje spowodowały, że nie musiałem się dużo namyślać. Rozwiązałem umowę z Polonią, przedłużyłem z GKS-em, zacząłem normalnie trenować. I co się stało?
Rozwaliłem kolano.
Musiałem przejść kolejną operację.
Wojciechowski mówił o tobie wtedy: „Może dobrze, że Nowak zawczasu pokazał swój charakter (…). Nie potrzebuję kolejnego inwalidy, w tym przypadku umysłowego”.
To jest śmieszne, bo udzielił tego wywiadu w listopadzie, akurat przed meczem GKS Bełchatów – Polonia Warszawa.
Podkręcał atmosferę.
Wygraliśmy 3:2. Strzeliłem trzy bramki.
Podziałało motywująco?
Nie, w ogóle, śmiałem się z takich tekstów. Dałem im prosty warunek do spełnienia. Jeśli mnie chcecie, to mnie wykupcie. Dali milion euro za Sobiecha, a Bełchatów przecież nie chciał za mnie pełnej kwoty odstępnego. Źle się z tym czułem. Stwierdziłem, że skoro mają już Sobiecha i Smolarka, to widocznie im aż tak nie zależy, więc rozwiązałem umowę.
Czy to działało motywująco? Pamiętam ten mecz. Przed spotkaniem był duży hałas. Telewizja chciała ze mną rozmawiać przed samym spotkaniem. Mieli żal, że nie chce udzielać wywiadu, ale przed meczami raczej chce się skupić. Wyciszyłem się i wyszedłem na murawę na spokoju.
Kontuzje czy wykrycie dopingu – co bardziej załamało twoją karierę?
Byłem już wtedy w Cracovii. Na trening przyjechała kontrola antydopingowa. Przeprowadzali badania krwi i moczu. Wytypowali cztery osoby. Nie było losowania jak zawsze, nazwiska mieli na kartce. Kontrole są zwykle po meczach, ale nie znam tych procedur. Po trzech tygodniach zostałem wezwany na górę. Do klubu przyszła informacja: w moim organizmie wykryto niedozwolony środek.
Stanozolol.
Wszedłem w internet, by zobaczyć, co to w ogóle jest i skąd się mogło wziąć. Wyszło, że to środek dla kulturystów na zwiększenie siły i masy. Co najistotniejsze: nie byłem w stanie wykazać, jak to się znalazło w moim organizmie. Zanieczyszczone odżywki domowe? Daliśmy do sprawdzenia. Odżywki klubowe? Także. Badanie nic nie wykazało.
Właśnie tak wybronił się Jakub Świerczok: wykazał w konkretnych badaniach, że zakazany środek znalazł się w jego odżywkach.
A ja nie byłem w stanie powiedzieć komisji, skąd to się wzięło w moim organizmie. I skoro nie mogłem się obronić, poniosłem karę. Skończyłem grać w piłkę cztery lata temu i naprawdę chciałbym wam powiedzieć, jak dostało się to do mojego organizmu, ale nie wiem.
Nieraz wracam myślami. Sam chcę wiedzieć. Środek, który u mnie znaleźli, jest stosowany przez kulturystów, którym daje siłę kosztem wydolności. Może też poprawić szybkość, ale tylko w linii prostej. W piłce ten specyfik jest w zasadzie nieprzydatny. Strasznie wyniszcza stawy. Mógłby mi tylko zaszkodzić. Przedstawiłem wszystkie badania i operacje. Próbowałem wykazać, że to nielogiczne, by piłkarz przyjmował środek, który niewiele wnosi do jego zawodu, a bardziej szkodzi. Sprawa się ciągnęła. Dopiero PKOl przerwał moją karę. Trwała długo. Kilkanaście miesięcy. To wszystko miało na mnie duży wpływ.
Koniec kariery nie jest dla ciebie bolesny, bo masz plan i jesteś zabezpieczony finansowo. Jak wygląda ten plan i dlaczego realizujesz go akurat w Pogoni, z którą nie miałeś jako piłkarz kompletnie nic wspólnego?
Gdy w Puszczy czułem już, że to końcówka, układałem sobie w głowie przejście na drugą stronę. Czekałem, by znalazło się wystarczająco dużo chętnych, by utworzyć kurs trenerski dla byłych piłkarzy. Trener Pasieka namówił mnie, bym szedł na Grassroots C. Zrobiłem ten kurs. Byłem na stażu w Cracovii i mniejszych klubach. Jeździłem na mecze „Pasów” i Wisły w CLJ. Podpatrywałem zachowania trenerów. Układałem sobie w głowie, jak ja bym to poprowadził. Oglądałem treningi. W międzyczasie zbieraliśmy z Pawłem Strąkiem ekipę byłych piłkarzy na kurs.
To ta słynna grupa z Piszczkiem, Peszko, Milą czy Wawrzyniakiem.
Zrobiło się o niej głośno. Znałem się z Maksem Rogalskim, koordynatorem akademii Pogoni. Z Patrykiem Dąbrowskim, odpowiedzialnym za skauting, chodziłem do jednej szkoły. Znali moją wizję, bo byłem w Szczecinie dwa razy na trzech dniach oglądania, jak funkcjonuje akademia. Wiedzieli, jakbym chciał grać. To sklejało się z ich filozofią.
Stawiasz na ofensywę?
Tak. Szukam u zawodników wybitnych cech. Nie chcę, by byli średni we wszystkim. Wolę, by mieli jedną-dwie cechy na dużym poziomie. Ktoś gra świetnie jeden na jeden: trzeba to uwypuklić. Dzięki temu możesz go łatwiej sprzedać, a taki jest też cel akademii. Zrobił się wakat w U-19. Maks złożył propozycję. Z Krakowa daleko, nie byłem zainteresowany. Był kwiecień. Powiedzieli, bym przyjechał do końca sezonu, popracował, zobaczył. Przez dwa miesiące byłem drugim trenerem U-19. Chciałem zostać. I jestem do dzisiaj.
Powiedziałem w Pogoni jasno: nie chce być traktowany jak były piłkarz, oceniajcie mnie za to, jakim jestem trenerem i czy chłopcy się rozwijają. Jak akademia dojdzie do wniosku, że już nic jej nie mogę dać, to się pożegnamy. To, że grałem w piłkę, nie znaczy, że będę dobrym trenerem. Moja przeszłość daje mi co najwyżej umiejętność poruszania się w szatni. Byłem też przez trzy miesiące pierwszym trenerem U-17. Widzę, ile to jest pracy, gdy chcesz się zaangażować na sto procent. Był stresik przed pierwszą pogawędką z drużyną, ale ogólnie już go nie mam. Sporo nauki przede mną, ale sprawia mi to ogromną satysfakcję. Chcę krok po kroku realizować cele. To miejsce jest dla mnie idealne. Zdolna młodzież. Ośrodek na topowym poziomie. Mogę się rozwijać. Mam już zaplanowaną swoją drogę w trenerce, ale oczywiście wam jej nie zdradzę. Powiem tylko, że z niczym się nie spieszę. Zabezpieczyłem się finansowo, więc dziś komfortowo podchodzę do pracy. To nawet bardziej pasja niż praca.
W piłce też wszystko planowałeś?
Uwielbiam planować. Już w podstawówce miałem zaplanowane, na co wydam swoje pierwsze większe pieniądze. Na języku polskim pisaliśmy wypracowanie o swoim marzeniu. Przypomniała mi o tym moja wychowawczyni, gdy już jako profesjonalny zawodnik odwiedziłem szkołę. Napisałem wtedy, że chcę być piłkarzem, żeby zapewnić rodzinie komfortowe warunki do mieszkania.
Mam trzech braci. Trzy lata temu odeszli moi rodzice. Żyliśmy w szóstkę. Mieliśmy jeden pokój, łazienkę i kuchnię. Za pieniądze z pierwszego kontraktu kupiłem rodzicom i braciom 75-metrowe mieszkanie. Miałem wtedy 22 lata. Każdy miał swój pokój, rodzice mieli swoją sypialnię. To podziękowanie za ich poświęcenie. W dzieciństwie od rana do wieczora grałem w piłkę. Byłem mega wdzięczny rodzicom, że mi na to pozwalają. Nie blokowali mnie. Gdy miałem czternaście lat, poszedłem do szkoły do Łodzi, choć nie było nas na to stać. Mama musiała pojechać do Niemiec, bym mógł tam trenować. Dlatego chciałem w piłce zarabiać, bo wiedziałem, że chcę im się odwdzięczyć. Pamiętam, było lato, zrobiliśmy szybki remont, udało się wprowadzić przed świętami. To spełnienie marzeń z podstawówki.
Rozumiem więc piłkarzy, którzy idą do Arabii. Ogólnie bardzo się zmieniłem po śmierci rodziców. Podchodzę do życia pozytywnie. Cieszę się każdym momentem. Kiedyś mówiłem sobie: mam zły dzień. Dziś uważam, że nie ma złych dni, są złe chwile. Byłem strasznym nerwusem, który nie potrafił przegrywać, każda gierka na treningu kończyła się lekką awanturą z mojej strony. Choć jestem zadowolony, ile osiągnąłem, czuję też pewien niedosyt. Przed spaniem czasem kiełkuje mi myśl: ku*wa, jak mogłoby się w piłce potoczyć, gdyby to i to.
I wiecie co? Szybko staram się te myśli wyrzucać.
Myślę o pozytywach. Śmierć rodziców sprawiła, że się przestawiłem. Gdy grałem w piłkę i stałem w korkach, to krzyczałem w samochodzie. I po co? Co to zmieni? Nawet mnie nie słyszą. Przykre wydarzenia kształtują charakter. Nawet jak przytrafia mi się coś złego, to naprawdę nie mam prawa narzekać.
ROZMAWIALI JAKUB BIAŁEK I JAN MAZUREK
Czytaj więcej wywiadów duetu Białek & Mazurek:
- Nawrocik: Depresja to ból, mrok i pasożyt. Myślałem tylko o końcu
- Dymkowski: Śmierć stoi z boku. Niech ostrzy kosę, aż ją stępi
- Ulatowski: Piłka zabrała mi życie rodzinne. Nie potrzebuję work-life balance
- Grodzicki: „Do Warty? Nie no, gdzie”. Nie jesteśmy klubem pierwszego wyboru
- Koulouris: Grecja wygrała Euro 2004 w specyficznym stylu, ale ja wolę ofensywną Pogoń
Fot. FotoPyK / newspix.pl