Reklama

Czesław Lang o Tour de Pologne: “Czujemy, że niesiemy bardzo dobrą energię do wielu ludzi”

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

28 lipca 2023, 15:42 • 19 min czytania 12 komentarzy

Czesław Lang od trzydziestu lat organizuje Tour de Pologne. Pod jego wodzą wyścig dookoła Polski z imprezy dla amatorów przerodził się w jeden z najlepiej zorganizowanych i zaliczanych do cyklu World Tour wyścigów na świecie. Na dzień przed startem tegorocznej edycji TdP z Langiem rozmawiamy jednak nie tylko o niej, a też o niedawnym Tour de France, bezpieczeństwie na trasach, Michale Kwiatkowskim i Rafale Majce, którzy w tym roku po raz pierwszy wspólnie pojawią się na Tour de Pologne, czy też zarzutach “przyspawania” polskiego wyścigu do południa kraju.

Czesław Lang o Tour de Pologne: “Czujemy, że niesiemy bardzo dobrą energię do wielu ludzi”

SEBASTIAN WARZECHA: Panie Czesławie, zanim o Tour de Pologne, powiedzmy sobie o tym, co już za nami – czyli Tour de France. Wiele osób twierdzi, że to była najlepsza Wielka Pętla od lat – taka, która pokazała, jak piękne może być kolarstwo. Zgodzi się pan?

CZESŁAW LANG: Zdecydowanie tak. Myślę, że dużą rolę w tym wszystkim odegrał też serial Netflixa „Tour de France: W sercu peletonu”. On przybliżył ludziom tych kolarzy i to, co się dzieje w wyścigu, całą taktykę. Pokazał, że ściganie to nie tylko jazda na rowerze, że nie wystarczy przejechać 200 kilometrów i już się jest zawodowcem. Nie, nie. Ściganie to zupełnie inna bajka, wręcz szachy na rowerze. To jest taktyka, umiejętność podjęcia decyzji, atakowania. Ważne jest to, jak regeneruje się organizm i czy zawodnik się nie poddaje.

Jak Tadej Pogačar.

Tak, on miał na tegorocznym Tour de France kryzys dzień po etapie jazdy na czas. Nie istniał, był bardzo słaby. Jednak mimo tego odbudował się i wygrał przedostatni etap, zresztą w świetnym stylu. Pokazał, że jest wojownikiem. Wiele było takich wątków – walki o koszulki, etapy.

Reklama

Wrócę jeszcze do tego serialu, bo sam – mimo że byłem zawodnikiem ponad dwie dekady, a od trzydziestu lat organizuję Tour de Pologne – się w niego wciągnąłem. Przypomniał mi, że kolarz to gladiator, który czasem musi podejmować ryzyko, wręcz na zasadzie: „żyć albo wygrać”. Są przecież zjazdy, gdzie jedzie się z prędkością stu kilometrów na godzinę. Jak nie przełamiesz w sobie strachu, to nie wygrasz.

Wiele jest na świecie pięknych wyścigów, ale Tour de France ma największe możliwości. I gdy chodzi o teren do rozgrywania etapów, bo ma właściwie wszystko, co tylko dostępne, i jeśli chodzi o całą oprawę, transmisję. To wszystko składa się na to, że ostatecznie to najchętniej oglądana impreza sportowa na świecie. Chętniej niż igrzyska olimpijskie czy mistrzostwa świata.

Wspomniał pan o ryzykowaniu życiem. Na Tour de France Matej Mohorić po tym, jak wygrał etap, udzielił emocjonalnego wywiadu, w którym wspomniał też tragicznie zmarłego na Tour de Suisse Gino Madera, swojego kolegę. Na Tour de Pologne taką tragedię przeżyliśmy kilka lat temu, gdy w wyniku wypadku zmarł Bjorg Lambrecht. Zastanawiam się, w jaki sposób można sobie z tym poradzić i kontynuować rywalizację jeszcze w tym samym roku, a za rok znów wrócić do organizacji i na trasę.

Wszelkiego rodzaju wypadki w kolarstwie były, są i będą. Każdy kolarz musi liczyć się z tym, że w trakcie ścigania czy treningów jest narażony na wypadki. Na treningu zdarzają się zderzenia z samochodem, w czasie wyścigu błędy na zjazdach, kraksy czy wypadki na finiszach – jak też było u nas, gdy Fabio Jakobsen został przyblokowany i wepchnięty w barierki. To będzie, to wszystko jest wpisane w tę dyscyplinę sportu. Jeśli ktoś boi się podjąć ryzyka, nigdy nie zostanie kolarzem dużego formatu.

My jako organizatorzy staramy się ograniczyć wszelkiego rodzaju niebezpieczeństwa. Zamykamy ulicę, wygradzamy taśmami, stawiamy wolontariuszy, pomaga nam straż pożarna, policja… Dbamy o to, by peleton bezpiecznie przejechał. Jednak to, co dzieje się między kolarzami – temu nie jesteśmy w stanie zapobiec. I tu wróćmy do wypadku Bjorna Lambrechta. To była prosta droga, niska prędkość, a on nagle odbił w prawo, nie wiadomo do końca dlaczego. Wpadł w przepust, uderzył tam w taki sposób, że to był koniec. Żył może jeszcze kilka minut, nie udało się go uratować

Reklama

Czyli choć tragiczny, to zwykły pech?

To jest wypadek losowy. Tak jak na autostradzie – niedawno jechałem autem, a z przeciwnej strony samochód wyskoczył przez barierkę i wpadł innemu pod koła. I co w takiej sytuacji można zrobić? Nic. Czy będziemy jechali na rowerze, czy chodzili piechotą, czy jeździli na nartach – zawsze istnieje niebezpieczeństwo. W peletonie dochodzi jeszcze walka, adrenalina, ściganie. Pamiętam sezony, gdy przewróciłem się co najmniej kilkanaście razy. Gdy rany z poprzedniego upadku już się powoli goiły, znowu lądowało się na asfalcie. I trzaskało biodro czy bark. Tego w kolarstwie się nie uniknie.

Wspomniał pan wcześniej o zabezpieczeniach, choćby odgradzaniu ulic. Jednak już kilka lat z rzędu w peletonie zdarzały się kraksy z powodu zachowania kibiców i ich nieostrożności. Oczywistym jest, że fanów się nikt nie pozbędzie, jednak czy widzi pan w tym natężeniu tego rodzaju wypadków jakiś problem, zagrożenie?

Pamiętam jeszcze ze swoich czasów, gdy jeździliśmy z Leszkiem Piaseckim w Giro d’Italia i Tour de France, jak po etapach wracaliśmy do hotelu z sinymi plecami od dotykania. Każdy kibic chciał cię wtedy dotknąć, poklepać po plecach. Ta bliskość kolarzy była dla nich dodatkiem. A z perspektywy zawodnika to wyglądało tak, że jedziesz, a przed tobą jest mur ludzi, w który musisz wjechać.

Na ogół nie ma takich wypadków. Ktoś kogoś dotknie, ale wiele się nie dzieje. Liczba kibiców i bliskość fanów do kolarzy stanowi część magii tego sportu. Nie ma czegoś takiego w innych dyscyplinach. Kibic nie wejdzie przecież na boisko w czasie meczu piłkarskiego i nie będzie biegał obok napastnika czy stał w bramce z bramkarzem. A tu kolarz jedzie, obok ktoś biegnie, krzyczy, lekko go popycha.

Ale to też zagrożenie.

Organizatorzy starają się to w jakimś stopniu ograniczyć. Szczególnie na Wielkich Tourach, na podjazdach, gdzie kolarze poruszają się bardzo wolno. Gdy jadą szybciej, to nikt nikogo nie dotknie. Choć sam pamiętam finisz w Poznaniu – gdzie w tym roku wracamy – sprzed szesnastu lat. Któryś z kibiców wystawił wtedy rękę, by zrobić zdjęcie kolarzom. Ta ręka wystawała, któryś z zawodników o nią zahaczył, przewrócił się i wpadło na niego dwudziestu kolejnych.

To nieroztropne zachowanie, regularnie apelujemy o to, by uważać przy trasie. Staramy się też jednak podjąć dodatkowe zabezpieczenia. Od wypadku Jakobsena w Katowicach współpracujemy na przykład z firmą BOPLAN z Belgii, która wspólnie z firmą Drutex zapewnia nam całą scenografię płotków ustawionych tak, że nie da się tam wystawić ręki. Ustawiamy to na ostatnich 300 metrach, bo to najważniejszy moment etapu. W ten sposób można wszystko obserwować z bliska, ale tego bezpośredniego kontaktu z peletonem unikamy.

Panie Czesławie, powspominajmy. Mówił pan już, że to 30 lat, odkąd zaczął pan przygodę z organizacją Tour de Pologne. Jak wyglądał ten wyścig, gdy zabierał się pan za to po raz pierwszy?

Przede wszystkim Tour de Pologne żyło cały czas w cieniu Wyścigu Pokoju. Gdy po wojnie wszedł do Polski komunizm, zaczęto pomijać wszystko to, co było przed wojną. A Tour de Pologne po raz pierwszy zorganizowano w 1928 roku, patronami byli wtedy marszałek Józef Piłsudski czy prezydent Ignacy Mościcki. To było wręcz święto narodowe dla kibiców i kolarzy. Po wojnie jednak zmienił się ustrój, wyścig zszedł w cień. Dobrze, że się utrzymał i był organizowany, ale raczej na poziomie lokalnym. Niby przyjeżdżały ekipy zagraniczne z demoludów, ale nie było to tak nagłośnione jak Wyścig Pokoju.

Ten zresztą szybko stał się wielkim wydarzeniem.

Tak, powstał po wojnie i zrobił wiele dla naszego kolarstwa – nauczył fanów kibicowania, stworzył gwiazdy takie jak Ryszard Szurkowski czy Stasiu Szozda. Można by tu zresztą wymienić całą listę kolarzy, którzy w tym szarym okresie komunizmu dawali fanom wielką radość. Na czas Wyścigu Pokoju pustoszały ulice, a wypełniały się stadiony, na które się wjeżdżało.

Przez to jednak inne wyścigi nie miały takiego wsparcia finansowego. Bo Wyścig Pokoju był przecież organizowany przez duże gazety, w Polsce to była „Trybuna Ludu”. Pieniądze szły z Komitetu Centralnego, który zarządzał tym wszystkim, do sekretarzy województw, którzy zajmowali się organizacją. Wyścig dookoła Polski organizował z kolei „Dziennik Ludowy”. Pamiętam, że przez ponad 20 lat jego dyrektorem był Wojciech Szkiela, później też Bogdan Mączka się do tego włączał. Mieli fundusze – mniejsze, ale nadal to funkcjonowało.

A potem zmienił się ustrój.

I wtedy w ogóle urwało się finansowanie ze źródeł centralnych. Trzeba było znaleźć sponsorów, jak to robią inne wyścigi, w tym te największe. Potrzeba było partnerów do organizacji imprezy. Ja zacząłem tak organizować ten wyścig te 30 lat temu. To był wówczas wyścig dla amatorów, ja z kolei zrobiłem go „open”. Zaprosiłem kilka drużyn zawodowych, a to tylko po to, by zachęcić dziennikarzy i publiczność.

My zachwycaliśmy się wówczas tym, co działo się na Zachodzie, tymi wszystkimi wielkimi kolarzami. Tego co u nas z kolei nieco nie dostrzegaliśmy. Poszedłem więc taką drogą i zobaczyłem, że jest zainteresowanie fanów oraz mediów. Coraz więcej ludzi pojawiało się na trasie. Sezon później był to już wyścig zawodowy niskiej klasy, jeszcze z możliwością udziału amatorów. Rok po roku podnosiliśmy poprzeczkę.

Pomagało mi też to, że mieszkałem dużo lat zagranicą, znałem języki. Mogłem budować wizerunek i pozycję Tour de Pologne. Później w wyborach do stowarzyszenia organizatorów wyścigów (AIOCC), zostałem włączony w skład dyrektoriatu, wspólnie z przedstawicielami Wielkich Tourów. Jako Polak reprezentowałem tam nasz kraj i Tour de Pologne. Mogłem opowiadać o tym, co robimy i jak robimy. Zapraszaliśmy wtedy do Polski prezydenta Międzynarodowej Unii Kolarskiej czy dyrektora Tour de France. Pokazywałem im fanów na trasie, mówiłem o historii wyścigu. Ta cała pracę włożona w budowę wizerunku tej imprezy zaowocowała tym, że gdy powstał cykl ProTouru – później zmieniony w World Tour – i nowy kalendarz, to imieszczono w nim największe wyścigi etapowe, do których włączone zostało również Tour de Pologne. To była naprawdę ciężka, mozolna praca dyplomatyczna. Żeby się o tym przekonać, wystarczy spojrzeć, jakie jeszcze są tam imprezy: Tour de France, Giro d’Italia, hiszpańska Vuelta…

Czyli elita, dzięki czemu i na trasie pojawia się czołówka.

Tak, to że wyścig jest w cyklu World Tour, gwarantuje udział najlepszych kolarzy. To jest najważniejsze. By impreza była ciekawa, trzeba mieć dobre drużyny i świetnych zawodników. Wtedy można opowiadać o tym w mediach, a przez to szukać sponsorów. Jak zagrają się te trzy elementy – zawodnicy, media i sponsorzy – buduje się duża impreza. I tak my stworzyliśmy ten wyścig w nowej formule.

Kiedy powiedział pan sobie, że to jest właśnie taki wyścig, jaki chciał pan oglądać, gdy zaczynał przygodę z jego organizacją?

To kwestia ostatnich lat. Szczególnie wtedy, gdy doprowadziliśmy do tego, że jest na nim transmisja od startu do mety. Dziś są właściwie trzy takie wyścigi na świecie – Tour de France, Giro d’Italia i Tour de Pologne. Moim marzeniem zawsze było, by pokazywać tego jak najwięcej, a sygnał trafiał do wielu państw. By oprócz emocji sportowych było w tym też miejsce na promowanie Polski i różnych miejsc w niej. W ostatnich latach spełniły te moje marzenia się spełniły, to wszystko stało się kompleksowe. Doszliśmy tak naprawdę do szczytu, wyżej nie zajdziemy – jesteśmy tam gdzie Tour de France czy Giro d’Italia.

Długo brakowało mi jednak tego pokazywania kraju, wszystkich „pobocznych” rzeczy, przez które tworzy się fajne, ciekawe widowisko. Jestem szczęśliwy, że doprowadziłem do tego, że Telewizja Polska rozszerzyła godziny transmisji. Wyścig realizujemy zresztą we współpracy z francuską firmą – nawet gdy niedawno oglądałem Tour de France, spojrzałem na ekran, a tam jeden i drugi motocyklista, którzy zaraz przyjadą na Tour de Pologne. To są fachowcy.

Z tego wszystkiego robi się w ten sposób pełen produkt. Na trasie wyścigu, która liczy 1200-1300 kilometrów, gromadzimy łączną publiczność liczącą od 3 do 4 milionów osób. Starty, premie, mety – wszędzie jest święto narodowe, biało-czerwone flagi, radość. To dla nas, jako organizatorów, największa nagroda. Czujemy, że niesiemy bardzo dobrą energię do wielu ludzi.

Przez lata pojawiał się jednak wobec Tour de Pologne zarzut, że dociera ona głównie do ludzi z południa Polski, a inne rejony kraju wyścig omija. Jak reagował pan na te słowa?

Może zacznę od wytłumaczenia tego, jak przygotowuje się trasę wyścigu. Przede wszystkim trzeba zrobić to tak, by każdy kolarz znalazł miejsce dla siebie.

Są więc etapy płaskie, gdzie mogą pościgać się sprinterzy. Musimy też mieć etapy górskie, które stworzą różnicę w klasyfikacji generalnej. Gdybyśmy mieli taki wybór gór i podjazdów jak Francuzi, Włosi czy Hiszpanie, to byśmy mogli szaleć wszędzie. A my mamy te góry tylko na południu kraju, w dodatku nie wszystkie miasta są zainteresowane współpracą. Od wielu lat staramy się o wyścig w Zakopanem, ale Zakopane nie interesuje się tym, by Tour de Pologne się tam pojawiło. Znajdujemy jednak innych partnerów – jakiś czas temu „odkryliśmy” Bieszczady, gdzie poprawił się stan dróg i mogliśmy tam przeprowadzać górskie etapy. Do tego dochodzi etap jazdy indywidualnej na czas – często etap prawdy – gdzie każdy kolarz jedzie na własny rachunek, nie ma wsparcia zespołu. Trzeba wtedy pokazać, ile jest się wartym.

Mapa tegorocznej edycji Tour de Pologne

Dobrze, ale czy, przykładowo, gdy za pięć lat Tour de Pologne będzie obchodzić stulecie istnienia, nie marzyłby się panu wyścig, który faktycznie przejechałby przez niemal całą Polskę? Z początkiem na przykład w Szczecinie, przejazdem do Poznania, potem przez góry, Kraków, a finiszem powiedzmy w Warszawie?

Jesteśmy w cyklu World Tour i już tu pojawiają się z takim pomysłem problemy. Musimy trzymać się kalendarza, gdzie mamy ograniczoną liczbę dni na wyścig. Nie możemy powiedzieć sobie, że za rok zamiast siedmiu będziemy mieć ich dziesięć czy dwanaście. Do tego dochodzi kwestia kilometrów, które kolarze mają przejechać – ich średnia nie może być większa niż 180 dziennie. Jednego dnia możemy więc zrobić 240, owszem, ale drugiego już dużo mniej. Z tymi kilometrami nie objedziemy całej Polski. Musimy to robić tak, jak to robimy teraz – etapami. Rok temu wyścig był obecny na wschodzie kraju, w tym roku będziemy po jego zachodniej stronie. Później możemy pomyśleć o Pomorzu.

A to nie wszystkie ograniczenia. Jest jeszcze przepis, który mówi, że kolarze muszą w ciągu dwóch godzin po wjeździe na metę dojechać do hotelu. Nie możemy zrobić wyścigu tak, że meta będzie w Szczecinie, a następnego dnia będziemy startowali we Wrocławiu. To za długi dystans do przebycia. Kolarze potrzebują masażu, regeneracji. Byłyby protesty, bo nie trzymalibyśmy się regulaminu Międzynarodowej Unii Kolarskiej (UCI). To wszystko nie jest tak proste.

Sam chętnie usiadłbym sobie przy mapie i zrobił takie piękne koło Tour de Pologne, gdybym tylko miał dużo dni, miasta były zainteresowane współpracą i dało się to wszystko ułożyć. Nie możemy się jednak wyłamywać z tych przepisów. Bo fakt, że teraz mamy wyścig w cyklu World Tour, nie oznacza, że będziemy go mieć na zawsze. Ocenę UCI, gdy przyjeżdżają specjalne komisje – od strony kolarzy, dyrektorów sportowych i tak dalej. Jesteśmy wtedy oceniani w skali od 1 do 100. Zwykle za organizację dostajemy jakieś 99,7 punktu – bywa, że więcej niż Wielkie Toury.

Czyli trzeba uważać, żeby ocena nie spadła?

Dokładnie. Gdybyśmy nie przestrzegali regulaminów, czyli na przykład robili transfery kolarzy trwające po cztery godziny czy nie dbali o bezpieczeństwo, to zabrano by nam licencję UCI na World Tour. A chętnych na zajęcie takiego miejsca w kalendarzu jest wielu. Takiego wyścigu nie mają Austriacy, Anglicy czy Niemcy. Dlatego musimy co roku przestrzegać tych regulaminów i walczyć o to, by wyścig był na najwyższym poziomie, tak jak do tej pory.

Przez to pojawiają się ustępstwa. Bo w tych siedmiu dniach, jak mówiłem, musimy zmieścić różne etapy, w tym górskie. A że tych gór nie mamy tak dużo, no to powtarzają się nam miejscowości. Choć cały czas staramy się szukać czegoś nowego i dokładać do wyścigu. Tak to się organizuje.

Tegoroczna trasa jest dowodem na ten miks, o którym pan mówi. Pierwszy etap dla sprinterów, z Poznania do Poznania, ale potem kolarze od razu wjadą w góry.

Patrząc już na końcówkę drugiego etapu, to gdy któryś z zespołów dobrze się ustawi przed wjazdem na Orlinek i tam pociągnie mocno, rozciągając peleton, to mogą się stworzyć różnice w klasyfikacji generalnej. Jeśli jednak zawodnicy przyjadą niezmęczeni, to różnic nie będzie. Żeby wygrać, trzeba zamęczyć silnych rywali, atakować i w ten sposób im odskoczyć. A tam jest taka możliwość. Są ścianki nawet po 20 procent, to na pewno będzie ciekawy etap.

Profil drugiego etapu tegorocznego Tour de Pologne

Podobnie zresztą jak etap trzeci, który kończy się na Jamrozowej Polanie. Tutaj wspólnie z Dusznikami-Zdrojem postanowiliśmy, że zrobimy to właśnie w tym miejscu. To piękny finisz, nawet wylano tam 500 metrów nowej drogi asfaltowej, bo jej nie było. Przypomina to ściankę, którą w poprzednich latach mieliśmy w Przemyślu. Kolarze walczący o klasyfikację generalną, będą tam mieli gdzie ruszyć, meta jest ulokowana na podjeździe. A wcześniej są nawet trudniejsze miejsca do ataku. To etap, który może zrobić selekcję.

Ostatecznie cały wyścig prowadzi jednak tak naprawdę do szóstego etapu – jazdy indywidualnej na czas. A to z tego prostego powodu, że różnice w Tour de Pologne są często minimalne. W ostatnich latach tylko Remco Evenepoel faktycznie odskoczył rywalom. Inni? Paweł Siwakow cały wyścig wygrał o dwie sekundy, Joao Almeida o 20, a Ethan Hayter przed rokiem o 11. Czasówka może zrobić różnicę.

Na pewno tak. Musimy jednak pamiętać, że na końcówkach etapów są bonifikaty sekundowe. Jak jest meta pod górę, to nawet kilka metrów różnicy między kolarzami powoduje dodatkową różnicę w czasie. A jest też etap piąty, który kończy się w Bielsku-Białej, gdzie jest ciekawa meta – pamiętamy jak wygrywał tam Michał Kwiatkowski. Wcześniej jednak kolarzy czeka sporo podjazdów i zjazdów. Tam peleton może być rozciągnięty, na tym finiszu jak ktoś ma „pod nogą”, może odjechać 10-15 sekund.

Wspomniał pan wygraną Michała Kwiatkowskiego na etapie, ale Kwiato wygrał też wówczas cały wyścig. W tym roku pojawi się na starcie ponownie, ale po raz pierwszy równocześnie pojedzie też inny polski zwycięzca – Rafał Majka. Gratka dla polskich kibiców, szczególnie, że obaj są w bardzo dobrej formie, co pokazywali na Tour de France.

Bardzo się cieszę, że tę formę mają. Wiem sam po sobie, że jak kończy się taki wyścig jak Tour de France w tak dobrej dyspozycji, to trzeba to potem wykorzystać. Cieszę się, że obaj zdecydowali się przyjechać do Polski i pokazać przed własną publicznością. Michał to kolarz kompletny, potrafi wszystko. I zafiniszować, i dobrze pojechać na czas, i przetrzymać góry. Na pewno znajdzie tu miejsce dla siebie. Rafał też powinien dać sobie radę, bo te góry nie są wcale lekkie. Pewnie, że on woli długie podjazdy, ale bywało, że na dynamicznych też dawał sobie radę.

Wszystko zależy od tempa jazdy. Można zrobić trudną, wymagającą trasę, ale jeśli kolarze nie będą się chcieć ścigać, to wyścig właściwie się nie rozegra. Można też jednak mieć trasę z mniejszymi górkami, ale jak jest gaz w peletonie od startu do mety, to nawet na płaskim terenie da się odjechać, zrobić różnicę. Wszystkie emocje na wyścigu ostatecznie zależą od kolarzy. W tegorocznym Tour de France była fantastyczna rywalizacja, zawodnicy pokazywali klasę i determinację. Tego oczekują kibice. Wierzę, że w Tour de Pologne ci wszyscy kolarze też to pokażą.

Mamy przecież też opinię wyścigu, który odkrywa wielkie gwiazdy. Wygrywali u nas Peter Sagan, Remco Evenepoel czy Alberto Contador. Nawet Jonas Vingegaard odniósł w Polsce jeden ze swoich pierwszych sukcesów i wygrał etap [w 2019 roku – przyp. red.]. Nikt wtedy nie wiedział, kto to jest, a teraz to facet, który w wielkim stylu wygrał dwa razy Tour de France. Tu przyjeżdżają kolarze, którzy chcą się pokazać, ale też tacy z już uznanymi nazwiskami.

W tym właśnie Polacy.

Tak i bardzo się cieszę, że w tym gronie mamy wielu kolarzy z Polskich. Bo mówimy o Michale Kwiatkowskim czy Rafale Majce, ale nie możemy zapominać o innych – w tegorocznym Tour de Pologne wystartuje w końcu osiemnastu Polaków. Na pewno będziemy widzieli różne akcje i ataki z ich udziałem, w wyścigu rywalizuje się przecież nie tylko o zwycięstwo w klasyfikacji generalnej, ale też na przykład koszulkę dla najaktywniejszego kolarza czy najlepszego górala. W peletonie stale będzie się coś działo.

Jacy kolarze powinni być największym zagrożeniem dla Kwiatkowskiego i Majki?

Na pewno Joao Almeida, który już Tour de Pologne w przeszłości wygrywał. W drużynie Michała Kwiatkowskiego mamy też drugiego lidera, Gerainta Thomasa, byłego triumfatora Tour de France. Tych nazwisk jest jednak bardzo dużo, nie wymieniajmy wszystkich. Jednak już po drugim etapie, z metą w Karpaczu, będziemy wiedzieć, którzy kolarze przyjechali do nas w dobrej formie i będą chcieli wygrać całą klasyfikację generalną wyścigu.

Mówimy teraz o Michale i Rafale, natomiast powiedzmy sobie szczerze – oni młodsi nie będą i tych lat na rowerze w zawodowym peletonie nie mają już przed sobą przesadnie wiele. Stąd też chyba szczególnie istotne dla naszego kolarstwa jest to, że przy okazji Tour de Pologne odbywa się też wyścig dla dzieci?

Bardzo staramy dbać się o dzieci i młodzież poprzez Junior Tour de Pologne, w czym pomaga nam ORLEN. Robimy ten wyścig już od ponad 15 lat. To dla nas ważne. Sam zacząłem się ścigać, bo lata temu organizowano małe Wyścigi Pokoju. Startowałem w jednym z nich, pojechałem tam na damce i połknąłem bakcyla. Pokochałem kolarstwo.

Dlatego organizujemy teraz to juniorskie Tour de Pologne. Zapraszamy młodzież z całej Polski. Każdy uczestnik dostaje pamiątkowe koszulki. Wszyscy ścigają się w tej samej oprawie co kolarze zawodowi, wchodzą na to samo podium. To rozbudza wyobraźnię, zaczyna się kochać to kolarstwo. Przykładami dla tej młodzieży są właśnie Rafał Majka, Michał Kwiatkowski czy też Kasia Niewiadoma. Staramy się więc zachęcać do uprawiania tego sportu.

Tę piramidę zamyka też ORLEN Tour de Pologne Amatorów Memoriał Ryszarda Szurkowskiego. W tym roku pojawi się na jego starcie najpewniej rekordowa liczba uczestników – ponad 2000, może nawet 2500. Startujemy spod Hotelu Gołębiewski, cztery razy wjeżdżamy pod Sosnówkę, a finiszujemy w tym samym miejscu, gdzie zrobią to kolarze zawodowi. Mamy więc cały wachlarz: kolarzy zawodowych, dzieci, młodzież i amatorów. Zapowiada się nam fantastyczny tydzień z kolarstwem.

SPRAWDŹ: PROMOCJA W FUKSIARZ.PL DLA NOWYCH GRACZY. 100% BEZ RYZYKA DO 300 ZŁ

Panu po tych startach w dziecięcych wyścigach udało się potem wygrać… Tour de Pologne. Pozostaje życzyć, by któreś z tych dzieci poszło w ślady.

(śmiech) Dokładnie tak. Życzę tego im wszystkim. Chcemy mieć dobrych kolarzy. Wiemy, że mamy w kraju wiele utalentowanej młodzieży. To kwestia tego, by Polski Zwiazek Kolarski o nią zadbał, może bardziej zainwestował w kadry i szkolenia. Muszą powstać jakieś szkółki, cały system. Jeszcze nigdy nie wychował się mistrz bez wcześniejszego mistrza, który go czegoś nauczył. Ale też bez szkoły, przekazania wiedzy. Potrzebujemy, by PZKol wraz z klubami szkolił jak najwięcej młodzieży i dzieci.

My też staramy się pomóc. Niedawno wspólnie z firmą ORLEN zorganizowaliśmy ORLEN Wyścig Narodów, bo brakowało nam takiej imprezy pomiędzy juniorem, a kolarzem zawodowym. Czyli dla zawodników, którzy są tak zwanymi orlikami. Oni czasem nie mają co ze sobą zrobić. Tego typu impreza da możliwość klubom, by funkcjonowały medialnie. I zawodnikom, by mogli spokojnie przejść z poziomu juniora i szkolić się na kolarza zawodowego. To taki kierunek, który obraliśmy w naszej strategii.

Na koniec: jakie miałby pan jedno życzenie na to Tour de Pologne?

Oj, jedno życzenie… Chyba się w jednym nie zamknę. Chciałbym, żeby wygrał Polak. Żeby była piękna pogoda. Żeby wyścig był bezpieczny i żeby na trasie były tłumy ludzi, którym damy wielką radość.

To może tak: żeby Polscy kibice mieli jak najwięcej radości?

O, brawo! Dokładnie tak – jak najwięcej radości dla polskich kibiców. Tak to spuentujmy.

ROZMAWIAŁ SEBASTIAN WARZECHA

Czytaj więcej o kolarstwie: 

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Kolarstwo

Geniusz. Urazy. Zwycięstwa. Choroby. Depresja. I rekord wszech czasów. Kariera Marka Cavendisha

Sebastian Warzecha
1
Geniusz. Urazy. Zwycięstwa. Choroby. Depresja. I rekord wszech czasów. Kariera Marka Cavendisha
Kolarstwo

“Murzyn z tarantulą na głowie i blondynka”, czyli jak się zbłaźnić i obrazić wybitnych sportowców [KOMENTARZ]

Sebastian Warzecha
118
“Murzyn z tarantulą na głowie i blondynka”, czyli jak się zbłaźnić i obrazić wybitnych sportowców [KOMENTARZ]

Komentarze

12 komentarzy

Loading...