Wiele już powiedziano i napisano o niesamowitych wyczynach Ruchu Chorzów z ostatnich trzech sezonów, ale trudno ten temat wyczerpać. Mówimy chyba o największym i najszybszym odrodzeniu w polskiej piłce klubowej w XXI wieku. “Niebiescy” raptem sześć lat temu spadli z Ekstraklasy, potem zaliczyli dwa kolejne spadki i wylądowali w III lidze, którą zaczęli z opóźnieniem. Istniała realna groźba, że nawet nie przystąpią do rozgrywek i w zasadzie wszystko trzeba będzie zaczynać od początku. Punktem krytycznym był protest zdesperowanych pracowników z lipca 2019 roku.
– Gdybym wtedy usłyszał od kogoś, że cztery lata później będziemy w Ekstraklasie, od razu wysłałbym go do szpitala. Z tamtej perspektywy było to niemożliwe. Nawet gdyby ktoś w ten sposób ułożył scenariusz filmowy, powiedziałbym, że jest on strasznie utopijny – mówi nam rzecznik prasowy Ruchu, Tomasz Ferens, będący jedną z twarzy tamtych wydarzeń.
Ruch Chorzów – historia odbudowy i powrotu do Ekstraklasy
–
Spis treści
- Ruch Chorzów - historia odbudowy i powrotu do Ekstraklasy
- Tonący okręt za Smagorowicza
- Pudrowanie trupa
- Fornalik miał dość
- Minusowe punkty w I lidze, dramat w II lidze
- Atmosfera pogrzebu
- Pracownicy wołają o ratunek
- Nowe nadzieje
- Zjednoczeni wokół prezesa
- Szok na początku
- Płynność finansowa odzyskana
- Klecenie składu w III lidze
- Miazga w sezonie 2020/21
- Skrobacz i tonowanie oczekiwań
- Bez kominów płacowych
- Rozbudowa administracji
- Perspektywa nowego stadionu
– Wszyscy zakładali, że powrót do Ekstraklasy to będzie co najmniej 10 lat ciężkiej roboty. Udało się to zrobić po trzech latach harówki. Przy braku większych możliwości finansowych tym bardziej pewnie gdzieś w dziejach naszej piłki ten wyczyn zostanie w pamięci. Ruch jako klub ma wielką historię, ale pora zacząć dopisywać do niej nowe rozdziały. Myślę, że po latach awans wywalczony w takich okolicznościach będziemy doceniali jeszcze bardziej niż teraz – dodaje prezes Seweryn Siemianowski, którego przyjście w październiku 2019 okazało się jednym z przełomów.
Tonący okręt za Smagorowicza
Nim ten przełom nastąpił, Ruch systematycznie się staczał. Przy Cichej mniejsze lub większe problemy finansowe po transformacji ustrojowej były praktycznie zawsze. Ich przyspieszenie nastąpiło, gdy w lutym 2012 funkcję prezesa objął Dariusz Smagorowicz, będący dotychczas głównym akcjonariuszem. Pod jego rządami klub totalnie się zakopał. Portal Niebiescy.pl w kwietniu 2016 – na trzy miesiące przed odejściem Smagorowicza ze stanowiska – wyliczał, że zobowiązania finansowe Ruchu w ciągu czterech lat wzrosły z 5,7 do 34,3 mln zł! Trudno się dziwić, skoro Smagorowicz potrafił szarżować z transferami, a najlepszych zawodników często tracił za darmo, że wspomnimy tylko Filipa Starzyńskiego, Macieja Sadloka, Macieja Jankowskiego i Grzegorza Kuświka.
Smagorowicz winnego szukał w… PZPN-ie, który po Euro 2012 zatrudnił Waldemara Fornalika jako selekcjonera. – Wiosną przedłużyłem kontrakt z Fornalikiem, dla mnie był on gwarancją, że uda nam się powtórzyć wynik sportowy, a przez to i finansowy. Wiedząc to, wykonaliśmy kilka ruchów, do których by nie doszło, gdybym miał świadomość, że w przededniu startu w Lidze Europy ktoś nam powoła trenera do Warszawy. Z taką wiedzą inaczej bym postępował: sprzedałbym Arka Piecha, Maćka Jankowskiego. Podjąłem jednak ryzyko, jechaliśmy z górki i nagle ktoś nam włożył kij w szprychy – wygadywał w “Przeglądzie Sportowym”.
Sportowo chorzowianie wpadali w sinusoidę, często osiągając wyniki ponad stan. W 2012 roku zdobyli wicemistrzostwo, w następnym z kolei utrzymali się tylko dlatego, że Ireneuszowi Królowi ostatecznie przelewy z Wiednia nie doszły i Polonia Warszawa nie otrzymała licencji. W 2014 ponownie byli wysoko, zajmując najniższy stopień podium. Jeszcze w 2016 roku Ruch po pamiętnym kilkudniowym zamieszaniu ostatecznie wylądował w grupie mistrzowskiej kosztem Podbeskidzia. Pozaboiskowo jednak klub był już wtedy ruiną.
Pudrowanie trupa
Nim Smagorowicz opuścił tonący okręt, w marcu 2016 bezceremonialnie zwrócił się do miasta o 18 mln zł wsparcia w formie pożyczki. Bez niej nie byłoby szans na dalsze funkcjonowanie w Ekstraklasie. Po dwóch burzliwych miesiącach wreszcie udało się ją otrzymać, ale chyba już nawet ci patrzący na świat przez różowe okulary pojęli, że Ruch znalazł się nad przepaścią i – parafrazując Władysława Gomułkę – zaraz wykona wielki krok naprzód.
Największe tąpnięcie nastąpiło w grudniu 2016. Ujawniliśmy wtedy, że Ruch przez lata oszukiwał Komisję Licencyjną. To, że stosował dla piłkarzy podwójne zatrudnienie (część pieniędzy mieli otrzymywać poprzez Fundację Ruchu Chorzów) samo w sobie jeszcze grzechem nie było. Problem polegał na tym, że nie zgłaszał tego do KL, a Fundacja swojej części zobowiązań i tak zawodnikom nie wypłacała. Jednocześnie istniało podejrzenie, że w ten sposób omijano nałożony wcześniej na klub limit wynagrodzeń.
Ruch przez lata zatajał długi przed PZPN. Znamy pierwszego spadkowicza?
Kibice Ruchu zamiast mieć pretensje do nieudolnych działaczy, swoją złość wyładowywali na Weszło, które ujawniło fakty, dopatrując się – jak to w świecie kibicowskim często bywa – jakiegoś drugiego dna i nieczystych intencji. Rafał Grodzicki ironizował, że gdyby te rewelacje wypłynęły z innego źródła, to pewnie by się tym przejął, a tak to mamy oczernianie Ruchu.
Mydlenie oczu nic nie dało. To była naprawdę gruba afera, nie sposób było od niej uciec. Degradacja w trakcie sezonu raczej nie wchodziła w grę, ale “Niebiescy” musieli się liczyć ze stratą wielu punktów. Stanęło na minus ośmiu punktach z adnotacją, że kara może zostać zmniejszona o połowę pod warunkiem spłaty zobowiązań do końca stycznia 2017. Warunek został spełniony, do rundy wiosennej drużyna przystępowała “tylko” bez czterech oczek, łącznie mając ich na koncie 16. I tak oznaczało to ostatnie miejsce w tabeli. Jednocześnie na Ruch nałożono zakaz transferowy.
Fornalik miał dość
Wiosnę zespół zaczął obiecująco, wygrywając m.in. 3:1 przy Łazienkowskiej z Legią. Oszukiwać losu jednak nie dało się w nieskończoność, wszechobecny bajzel organizacyjny coraz bardziej dawał o sobie znać i wreszcie czara goryczy się przelała. Przed 30. kolejką ręcznikiem rzucił sam Waldemar Fornalik, co mimo wszystko dla wielu stanowiło szok.
“Jak ciężka to była decyzja zrozumieją tylko ci, którzy wiedzą jak blisko jestem związany z Ruchem i tworzącymi go ludźmi. Razem przeżywaliśmy lepsze i gorsze chwile. Niestety, wydarzenia ostatnich miesięcy – w tym szczególnie ostatnich dni – sprawiły, że nie czułem się już wyłącznie odpowiedzialny za osiągane wyniki. Jest to sytuacja, której nie mogłem zaakceptować” – tłumaczył były selekcjoner w oświadczeniu opublikowanym na Niebiescy.pl.
Dzień później okazało się, że wniosek o rozwiązanie kontraktu z winy klubu złożył Patryk Lipski. Został za to zmieszany z błotem przez kibiców, którzy uznali go za zdrajcę.
Chcieli zmasakrować Lipskiego, zmasakrowali samych siebie
Tego już nie dało się uratować. Sprowadzony naprędce Krzysztof Warzycha, z którym przyjaźnił się nowy prezes Janusz Paterman, nie zdołał tchnąć nowego ducha w zrezygnowanych piłkarzy. Trudno się dziwić, skoro jako trener samodzielnie pracował dotychczas co najwyżej w drugiej lidze greckiej. Ruch zakończył sezon jedenastoma meczami bez zwycięstwa. Jasne, Rafał Siemaszko perfidnie oszukał sędziów golem strzelonym ręką dla Arki, Tomasz Musiał i jego asystenci popełnili kompromitujący błąd, ale na ten spadek od dawna “rzetelnie” pracowano. W ostatnim akcie wściekli kibice przerwali spotkanie z Górnikiem Łęczna na 20 minut.
Najciemniejsze chmury miały dopiero nadejść…
Minusowe punkty w I lidze, dramat w II lidze
Ruch spadł z Ekstraklasy, ale wcale nie było pewne, czy przystąpi do I ligi. Znów dały o sobie znać długi – zaległe premie dla zawodników za grupę mistrzowską w sezonie 2015/16, procent dla FC Nuernberg z transferu Mariusza Stępińskiego i pensje Dariusza Gęsiora. Koniec końców udało się jakoś wywinąć i otrzymać licencję, ale z punktami ujemnymi i kolejnymi nadzorami.
Sytuacja potem jeszcze się zmieniała; ostatecznie “Niebiescy” stracili ze swojego i tak skromnego dorobku sześć oczek. Efekt? Spadek z hukiem.
Dość powiedzieć, że chorzowianie na plus wyszli dopiero w 10. kolejce, gdy prowadził ich już były trener Panathinaikosu Juan Ramon Rocha. Warzycha został jego asystentem, podobnie jak później u Dariusza Fornalaka, z którym przypieczętowano degradację do II ligi. Pod jego wodzą przydarzały się okrutne wpadki. Na swoje 98. urodziny Ruch przegrał u siebie 0:6 z Pogonią Siedlce. Tydzień później dostał 1:6 z Miedzią Legnica. Na koniec szóstkę zapakowały mu też Wigry Suwałki.
Kompromitacja.
Wydawało się, że gorzej już być nie może. Ha, potrzymajcie nam piwo! Drugoligowa rzeczywistość okazała się jeszcze brutalniejsza, mimo że w klubowych gabinetach ciągle żyto złudzeniami. – Piłkarze i trenerzy tego oczywiście nie powiedzą, ale naszym sportowym i biznesowym celem na ten sezon jest powrót do I ligi – mówił kibicom przed startem rozgrywek kolejny prezes Jan Chrapek. Ależ źle się to zdanie zestarzało.
Drużyna na początku przegrała dwa mecze i od razu zrobiło się nerwowo. Po kilku przebłyskach sytuacja wróciła do złej normy. W październiku 2018 Fornalaka zastąpił bardzo podobnie usposobiony Marek Wleciałowski. Zaczął od dwóch zwycięstw i… na tym poprzestał. W następnych dziesięciu kolejkach nie wygrał ani razu. Misji beznadziejnej podjął się Jan Kocian, który za pierwszym razem wszedł z Ruchem do pucharów. Tym razem pięknej historii nie napisał. Słowak przywitał się co prawda wygraną 3:0 z ROW-em Rybnik, lecz w kolejnych pięciu spotkaniach wywalczył raptem jeden punkt.
Atmosfera pogrzebu
– Najbardziej przeżywałem spadek z Ekstraklasy. To było dla mnie pierwsze tego typu doświadczenie. Degradację z 2003 roku pamiętam znacznie słabiej. Tutaj przykrych emocji było o wiele więcej. Natomiast największym szokiem, czymś najtrudniejszym do pogodzenia, był spadek do III ligi, opuszczenie szczebla centralnego. Wydarzyło się coś, co nie mieściło mi się w głowie, bo personalnie mieliśmy przecież niezłą drużynę, zwłaszcza jesienią. Na boisku w ogóle nie miało to przełożenia, spadliśmy z hukiem. Powód? Za dużo organizacyjnych problemów. Były momenty, w których sytuacja trochę się stabilizowała, a później znów pojawiały się opóźnienia w wypłatach. Wiosną, w kluczowym okresie, zaległości się nawarstwiły. Klub nie miał prawie żadnych przychodów, piłkarze przez kilka miesięcy nie otrzymywali przelewów i musiało się to przełożyć na atmosferę. Z jednej strony, presja i duże napięcie, a z drugiej, nie dostajesz pieniędzy. To przeważyło szalę – uważa Tomasz Ferens.
Trzeci z rzędu spadek stał się faktem w przedostatniej kolejce po domowym 1:1 z Błękitnymi Stargard. To już była jedna wielka stypa. O ile rok wcześniej kibice na trybunach stawili się licznie, a po przesądzonej degradacji długo i głośno dawali wyraz swojemu niezadowoleniu, o tyle tym razem była ich garstka. Wszyscy ubrani na czarno, po końcowym gwizdku nawet nie za bardzo mieli siły krzyczeć.
Ruch Chorzów umierał – w każdym aspekcie.
Pracownicy wołają o ratunek
I tu dochodzimy do protestu pracowników z lipca 2019 roku, o którym wspominaliśmy na wstępie. – Przez wiele lat byliśmy frajerami, ale to się skończyło i nie damy się więcej dusić – mówili zdesperowani. Nieco wcześniej bojkot rozpoczęli kibice.
– My tylko chcieliśmy, żeby ten klub dalej istniał, by nie zakończyła się jego blisko 100-letnia wówczas historia. Ważyły się losy Ruchu. Ciągnące się problemy finansowe nawarstwiły się wiosną 2019, co doprowadziło do spadku, a latem sytuacja była już dramatyczna. Mimo kolejnych spadków, sporych poślizgów w wypłatach wynagrodzeń, ludzie w klubie nadal byli chętni do działania i wierzyli, że jeszcze nadejdą lepsze czasy. Dla zdecydowanej większości Ruch nie jest po prostu miejscem pracy. Wtedy jednak istniała realna groźba, że Ruch nie wystartuje w III lidze, bo po prostu nie było na to pieniędzy. Nie było nas stać na zorganizowanie meczu, na absolutne podstawy. A skoro tak, po jednym, drugim, trzecim walkowerze wylecielibyśmy z rozgrywek, piłkarze by się rozeszli i nastąpiłby koniec. Wszelkie firmy świadczące nam różne usługi nie zamierzały dalej współpracować ze względu na coraz większe zaległości. Z jakiej racji kolejny raz miałyby robić coś na kredyt? – retorycznie pyta Tomasz Ferens, który był jednym z liderów tego protestu.
I dodaje: – W oparciu o wiedzę osób z poszczególnych działów, wyszło nam, że na sam start potrzebujemy około miliona złotych. Rzecz w tym, że z żadnej strony nie było widoków na pozyskanie takiej kwoty. Wszyscy chcieli iść dalej, łącznie z piłkarzami, którzy nie szukali ucieczki z tonącego okrętu, ale czekali i chcieli tu nadal grać. Dużą robotę wykonał tu Tomek Foszmańczyk. Bez tych pieniędzy nic jednak nie mogliśmy zrobić. Nie widząc innej możliwości, zdecydowaliśmy się na wstrząs i nagłośnienie sprawy. Strajk to była ostatnia deska ratunku. Jeszcze chwila i nie byłoby czego ratować. Liczyliśmy, że protest odbije się na tyle szerokim echem, że ktoś gdzieś wyciągnie pomocną dłoń, że nastąpi jakaś mobilizacja. Piłkarze też przystąpili do strajku. Byli solidarni, jechali z nami na jednym wózku. Tamte chwile mocno nas zjednoczyły. Wielu ludzi pracujących w klubach potwierdzi, że przeważnie jest większy czy mniejszy dystans i istnieje granica oddzielająca zespół od pozostałych pracowników. My w najtrudniejszej chwili staliśmy się jednym organizmem i trwa to do dziś.
Powoli znikała wszelka nadzieja. – Światełkiem w tunelu mogła być umowa na promocję miasta, która miała zostać podpisana wiosną, a finalnie doszło do tego dopiero w lipcu, już po spadku do II ligi. Pierwsze świadczenia mieliśmy wykonywać od razu, tyle że do tego potrzebowaliśmy pieniędzy. Reklamy, banery, nadruki na koszulkach i tym podobne za darmo się nie zrobią, na kredyt też nie. W akcie desperacji poszliśmy nawet do urzędu miasta z prośbą o wypłacenie w takiej czy innej formie jakiejś zaliczki z tytułu tej umowy, ale usłyszeliśmy, że przepisy i procedury na to nie pozwalają. Trzeba wykonać świadczenia, złożyć dokumentację i dopiero wtedy dostaje się pieniądze. To światełko szybko zgasło – wspomina rzecznik prasowy Ruchu.
Nowe nadzieje
“Niebiescy” znajdowali się w położeniu osoby uzależnionej, która osiągnęła swoje dno. Teraz albo mogła się odbić i mądrzejsza o wcześniejsze błędy ruszyć do góry, albo na zawsze się zakopać.
Ferens: – Nie brakowało głosów, że skoro do klubu trafiły jakieś środki, to powinniśmy wypłacić sobie zaległości i uciekać stamtąd, bo to nie ma sensu. Zdecydowaliśmy inaczej.
Na szczęście zrealizował się scenariusz pozytywny. – W czasie protestu kibice prowadzili już swój bojkot i rozmawiali z akcjonariuszami klubu. Nagle jeden z nich zdecydował się wpłacić kilkaset tysięcy złotych. Dostaliśmy też transzę od sponsora w ramach kontraktu zawartego kilka miesięcy wcześniej. Udało nam się przełożyć mecz 1. kolejki z rezerwami Zagłębia Lubin. Dzięki temu mogliśmy dokonać zmian w harmonogramie umowy o promocji miasta i przesunąć w czasie realizowanie świadczeń typowo meczowych. Zyskaliśmy trochę czasu na wyprodukowanie materiałów reklamowych. Na lipiec zostały nam tylko rzeczy internetowe czy przekazanie puli karnetów dla miasta, za co dostaliśmy pierwsze przelewy. Gdy zebraliśmy te kwoty do kupy, wyszło jakieś 800 tys. zł. Do miliona trochę brakowało, ale skoro promocja ruszyła i co miesiąc mieliśmy dostawać kolejne transze, wszyscy w klubie stwierdziliśmy, że trzeba spróbować i podjęliśmy rękawicę – opowiada Ferens.
Opłacono najpilniejsze rzeczy, a drużyna wróciła do treningów i od 3. kolejki wystartowała w lidze. Pracownicy natomiast wypruwali sobie żyły, żeby zapewnić dalsze finansowanie. – Zrealizowanie umowy na promocję miasta o wartości 4 mln zł w III lidze w ciągu pół roku wydawało się misją niemożliwą, zwłaszcza przy naszym stanie osobowym. Zasuwaliśmy dziennie po kilkanaście godzin, czasami nawet dłużej i realizowaliśmy wszystko punkt po punkcie. Nieraz chodziło o eventowe sprawy: spotkania z kibicami, w szkołach, jakieś akcje na mieście. Bywało, że dziennie mieliśmy po 2-3 tego typu wydarzenia, do tego setki filmów, reklam. Drużyna musiała w tym uczestniczyć, ale nikt nie narzekał. Piłkarze wiedzieli, że od tego, czy to zrobimy, zależy przyszłość całego klubu. Wielki szacunek dla wszystkich, którzy w tym uczestniczyli, bo to była ekstremalnie wyczerpująca misja. Dziękuję naszym rodzinom, które to zniosły, a na których z pewnością to się odbijało – nie ukrywa Ferens.
Zjednoczeni wokół prezesa
Jego zdaniem to wszystko i tak byłoby na nic, gdyby twarzą projektu odbudowy nie stał się Seweryn Siemianowski, który w październiku 2019 roku został prezesem “Niebieskich”. Niedługo potem na trybuny powrócili kibice, od lipca prowadzący bojkot.
– Porozumienie w sprawie zakończenia bojkotu i późniejszy entuzjazm kibiców do pomocy klubowi w dużej mierze wzięły się z tego, że twarzą projektu stał się Seweryn Siemianowski. Był piłkarzem Ruchu, od kilkunastu lat szkolił młodzież, był nauczycielem w szkole. To człowiek znany, poważany i lubiany w Chorzowie, każdy wiedział, że jest wiarygodny. To sprawiło, że ludzie za nami poszli i pomagali na różne sposoby. Kibice też w niego uwierzyli i w pełni mu zaufali. Był nadzieją na normalność po latach marazmu i dziadostwa – uważa Tomasz Ferens.
– Podobne historie przeżywałem w UKS-ie Chorzów. Tam też były poważne kłopoty finansowe i też wrzucono mnie na stanowisko dyrektora. Udało się sytuację opanować, a potem jeszcze rozwinąć cały projekt, który do dziś dobrze funkcjonuje. Zgodziłem się na prezesurę w Ruchu, bo wszyscy tego chcieli: prezydent, udziałowcy i kibice. Gdyby z którejś strony zabrakło wsparcia, pewnie bym się nie zdecydował. Można więc powiedzieć, że byłem jakimś spoiwem dla całego środowiska. Zawsze staram się ludzi do siebie przyciągać, a nie odpychać. Nie chodzi o to, żeby przypinać sobie ordery, ale znalazłem się w odpowiednim miejscu i czasie. Fajnie, że to zauważono i powierzono mi tę misję. Chylę czoła przed wszystkimi ludźmi, z którymi pracuję. Nieraz zasuwali dzień i noc, naprawdę się poświęcali. Dużo łatwiej wiarygodność stracić niż odzyskać, ale nam się udało – mówi skromnie sam prezes Siemianowski.
Ferens: – Pamiętam głosy, żeby to położyć i zacząć od zera, może od B-klasy, może od czwartej ligi. Środowisko było w tej kwestii podzielone. Nikt u nas nie wyobrażał sobie, że możemy po prostu odpuścić, zgasić światło i wyjść. Uznaliśmy, że jeśli mamy paść, to walcząc do końca i próbując wszystkiego. Nawet ci, którzy dotychczas optowali raczej za założeniem czegoś nowego, po zmianie prezesa zaczęli się przekonywać. Z perspektywy czasu wyszło, że to była dobra decyzja. Wtedy jeszcze tego nie wiedzieliśmy, prezes pewnie też nie. Pamiętam, że początkowo łapał się za głowę, gdy widział, co się znajduje w dokumentach. W międzyczasie drużyna zaczęła osiągać dobre wyniki i wszystko się zazębiło. Mieliśmy siły do jeszcze cięższej pracy, mimo że po drodze kolejne trupy wypadały z szafy, a 100-lecie świętowaliśmy w najgorszym momencie pandemii, przez którą nie mogliśmy powalczyć o awans w pierwszym sezonie w III lidze.
Szok na początku
Siemianowski rok temu w rozmowie na Weszło przyznawał, że na początku zdawał sobie sprawę może z dziesięciu procent problemów i gdyby znał całość, być może nie zdecydowałby się na prezesurę. Tak komentuje to dziś: – Codziennie wyskakiwały nowe problemy i nowe teczki. Nieraz człowiekowi przemykało przez myśl, że może lepiej wcisnąć enter i zacząć od zera. Trzeba było mieć silną psychikę i trzymać nerwy na wodzy. Największym minusem były zaległości względem pracowników. Do tego stosy różnych wezwań, wyroków i odsetek, blokady kont oraz wizyty w różnych starych tematach policji, prokuratury i CBA. Wcześniej do takich spraw nawet się nie zbliżałem, musiałem się nauczyć działania w takich okolicznościach. Wspólnymi siłami musieliśmy się z tego mozolnie wygrzebywać. Były z tym duże problemy, ale udało się wszystkich zjednoczyć w tym samym kierunku: kibiców, udziałowców czy sponsorów, często będących naszymi znajomymi lub uczniami. W kupie siła. Osobno można zrobić wiele, razem można zrobić wszystko.
Dzięki kolejnym transzom z miasta Ruch zaczął łapać finansowy oddech. Kibice wrócili na trybuny, a drużyna zaczęła dobrze punktować. Entuzjazm przysypany trzema spadkami z rzędu odżył i to ze zdwojoną siłą. Wszystko zaczęło się zazębiać.
Siemianowski: – Walka o to, żeby w klubie było jak najlepiej ciągle trwa, dzień po dniu, ale od trzech lat płacimy na bieżąco bez żadnych poślizgów. Nie oferujemy dużo, za to każdy ma pewność, że dostanie wszystko na czas. Staliśmy się słowni i wiarygodni. Nikt nikogo nie oszukał, budujemy klub na prawdzie. Teraz zbieramy tego owoce, przekonując się, że takim podejściem można osiągnąć rzeczy większe, niż można byłoby oczekiwać przy chłodnej analizie. Sportowo już się odbudowaliśmy, organizacyjnie jeszcze kilka rzeczy musimy wyczyścić. Damy radę. To nie tylko misja, ale też nasza pasja.
Ferens nie kryje olbrzymiej satysfakcji, że tak się historia potoczyła, ale nie chce, żeby on i jego współpracownicy byli nazywani zbawcami Ruchu. – Kibice nieraz nam dziękują, że w najtrudniejszym momencie uratowaliśmy klub. Nie nazwałbym tego ratowaniem, bo też kluczowego wpływu na jego los nie mieliśmy, nie zarządzaliśmy nim. Bardziej bym to nazwał utrzymaniem Ruchu przy życiu do chwili przyjścia prezesa Siemianowskiego i zakończenia bojkotu. Nasza praca pozwoliła utrzymać klub na powierzchni, natomiast było oczywiste, że na dłuższą metę bez radykalnych zmian, bez porozumienia między klubem, akcjonariuszami, kibicami i miastem, musielibyśmy zatonąć. Na szczęście do tego porozumienia doszło, strony się dogadały i zaczęły ciągnąć ten wózek w jedną stronę – podsumowuje.
Płynność finansowa odzyskana
Oczywiście po drodze nie wszystkie rzeczy się udawały. W grudniu 2019 Ruch z pompą ogłaszał uruchomienie specjalnej aplikacji, poprzez którą kibice mogli cały czas wspierać klub, korzystając z usług partnerskich sklepów i punktów usługowych z wielu branż. Określony procent z każdej transakcji wspomagałby “Niebieskich”. Proste, sprytne i dość innowacyjne. W praktyce jednak ten projekt okazał się klapą.
– Bardzo żałuję, że tak to się skończyło, bo poświęciliśmy tej sprawie wiele czasu i energii. Do dziś uważam, że chodziło o świetne narzędzie mogące służyć kibicom i klubowi, natomiast po prostu partner, z którym to robiliśmy nie wywiązywał się ze swoich zobowiązań. Długo byliśmy cierpliwi. Raz, że przed chwilą jeszcze sami nie byliśmy wiarygodni. Dwa, że kilka miesięcy później zaczął się covid, wszystkim było ciężko. Wykazaliśmy się bardzo dużą wyrozumiałością, ale po mniej więcej dwóch latach miarka się przebrała i zdecydowaliśmy się na zakończenie współpracy. Jakieś środki mimo to udało się pozyskać, choć oczywiście liczyliśmy na więcej. W normalnych okolicznościach do teraz moglibyśmy z tego rozwiązania korzystać – wyjaśnia Tomasz Ferens.
Mimo to właśnie w tamtym okresie Ruch zaczął wychodzić na finansową prostą. Według Siemianowskiego mniej więcej po pół roku uzyskano płynność w bieżącym funkcjonowaniu. Trwa ona do dziś, co nie znaczy, że zatęchła przeszłość już nie daje o sobie znać. – Wciąż niezakończony jest temat układu restrukturyzacyjnego, ale w najbliższym czasie powinien on zostać rozstrzygnięty. Większość spraw z przeszłości została już wyczyszczona albo przynajmniej nie stanowi zagrożenia dla bieżącej działalności. Trzeba to jednak pozamykać formalnie i wtedy będziemy mogli ogłosić, że pewien etap odbudowy Ruchu się zakończył. W tym kierunku idziemy. Coraz lepiej wygląda współpraca z miastem, które widzi, że klub zaczął funkcjonować jak należy. Udziałowcy starają się pomagać ile tylko mogą. Kibice to już w ogóle magia i to od samego początku. Dzięki nim przetrwaliśmy pandemię, brak stadionu i inne problemy. Bijemy rekordy w liczbie sprzedanych karnetów – wylicza prezes.
Pojawiły się głosy, że Ruch po awansie przeszarżował z cenami karnetów. Niektórzy wskazywali nawet, że są one wyższe niż na Legii. – To raczej standardowe ceny dla Ekstraklasy. Ani nie są najwyższe, ani najniższe. Rozbijając wszystko na części pierwsze, nie sądzę, żeby wyszło drożej niż na Legii. No i pamiętajmy, że w tym momencie popyt mamy wyższy niż podaż. Wszyscy chętni na stadionie w Gliwicach się nie zmieszczą. Jeśli ktoś nie jest przekonany, może kupować bilety na pojedyncze mecze, albo kupić karnet wiosną. Zachęcam do nabywania karnetów. Ja i rodzina robimy to co roku, zarząd i pracownicy podobnie. Nikomu nic za darmo się nie należy. Pokazujemy, że chcemy być w pełni częścią tej społeczności. Kiedyś całe trybuny były wpuszczane za darmo, a klub zostawał z długami – tak to widzi prezes Siemianowski.
Klecenie składu w III lidze
Chętnych na pewno nie zabraknie, bo Ruch przeszedł ekspresową drogę od III ligi do Ekstraklasy i każdy chce doświadczyć tej historii na własnej skórze. Gdy drużyna sezon 2019/20 zaczęła od 3. kolejki, jej początki nie napawały optymizmem: dwie porażki, remis i dopiero w czwartym meczu udało się wygrać. Wyciągnięty z Gwarka Ornontowice trener Łukasz Bereta przyznawał u nas, że jego posada szybko zaczęła się chwiać.
– Był moment zawahania, że możemy nie dać rady, że zaraz może mnie tu nie być. Mimo że nie trenowaliśmy normalnie, a skład kleciliśmy w biegu, to po dwóch porażkach i remisie wyczuwało się dużą presję. To również była dla mnie nauka. W poprzednich klubach z takim bagażem oczekiwań się nie zetknąłem. Trwał jeszcze bojkot kibiców, ale 700-900 osób i tak na trybunach się pojawiało. Niektórzy trzecioligowcy nawet o takiej frekwencji mogą pomarzyć. Z drugiej strony widzieliśmy, że ogólnie gramy nieźle, że jest jakiś potencjał. Z Foto-Higieną Gać przegraliśmy 1:3, ale mieliśmy mnóstwo sytuacji i chyba z 75 procent posiadania piłki. Na Ślęzie Wrocław było bardzo słabe, suche boisko. Mimo to graliśmy dobrze, polegliśmy przez dwie czerwone kartki i poważniejszy błąd Dawida Smuga w bramce, jaki na treningach nigdy mu się nie przydarzył. Mało kto jednak zagłębiał się w szczegóły. Przegraliśmy i tyle. Z Kluczborkiem u siebie presja więc była spora. Trzecia z rzędu porażka mogłaby nas zakopać. Po średnim spotkaniu zremisowaliśmy 0:0. Gdybyśmy w czwartym meczu, odrabiając zaległości z drugiej kolejki, nie wygrali na Rekordzie Bielsko-Biała, nie jestem pewny, czy jeszcze dostałbym czas. Niczego mi nie komunikowano, ale trener takie rzeczy czuje – opowiadał Bereta.
Miał jednak wsparcie kibiców, którzy “wymyślili” jego kandydaturę. Młody szkoleniowiec był swój, podobnie jak prezes Siemianowski. W Ruchu grał od gimnazjum do Młodej Ekstraklasy, a później przez lata prowadził klubową młodzież. Skład klecił na kolanie. “Niebiescy” organizowali test-mecz, na który zgłosiło się tysiąc chętnych. Razem z Tomaszem Ferensem selekcjonował kandydatów. Jeżeli ktoś nie miał historii na 90minut.pl – odpadał. Poprzez testy angaż otrzymali Mateusz Iwan i Giorgi Culeiskiri. Z drugiej strony, Ruchowi odmawiało wielu piłkarzy, których chciał namówić do przyjścia. Niejednemu bardziej opłacało się pozostanie na miejscu w IV lidze niż przeprowadzka do Chorzowa za symboliczne pieniądze.
W tamtym czasie nie wszyscy zawodnicy Ruchu skupiali się wyłącznie na treningach i grze. Niektórzy jeszcze dorabiali. Na przykład wspomniany Culeiskiri pracował na pół etatu jako kurier. Ci skupiający się tylko na piłce, musieli zagryzać zęby. Konrad Kasolik podpisał kontrakt w krytycznym momencie, przez chwilę obowiązywała wersja, że wszyscy mogą szukać nowego klubu, potem jednak zespół zaczął grać. Pieniędzy na początku nie było, a i tak nie chodziło o wysokie kwoty. Aby się utrzymać, Kasolik musiał pożyczać od rodziców i znajomych. Dziś, gdy już dawno wszystko spłacił, z jeszcze większą satysfakcją może przygotowywać się do występów w Ekstraklasie.
Miazga w sezonie 2020/21
Drużyna dowodzona przez Beretę dość szybko przyspieszyła i gdyby nie przedwczesne zakończenie rozgrywek z powodu pandemii, realny byłby awans już w pierwszym sezonie, mimo że był on raczej zakładany w planie dwuletnim. W momencie przerwania rywalizacji “Niebiescy” zajmowali trzecie miejsce ze stratą sześciu punktów do rezerw Śląska Wrocław. Trenera Beretę irytowało trochę szybkie zapomnienie o punkcie wyjścia i rozbudzanie oczekiwań.
– My przecież po trzech meczach byliśmy jeszcze jeden punkt na minusie, nawet nie zaczynaliśmy od zera. Pamiętam, jakie panowały w tamtym czasie nastroje. Podczas któregoś ze spotkań kibiców z ludźmi z klubu jeden z trenerów mówił głośno do wszystkich: – “Panowie, nie łudźcie się, z takim składem i takim sztabem szkoleniowym powalczycie o utrzymanie lub spadniecie”. Później, po dobrych meczach tego samego składu z tym samym sztabem, dość szybko pojawiły się głosy w klubowym środowisku, że z takim składem, taką grą i tysiącami kibiców to musicie awansować. W ciągu dwóch miesięcy optyka zupełnie się zmieniła. Nie podejrzewam nikogo o złe intencje, ale nie tędy droga. Nie możemy się w kwestii nastrojów odbijać od ściany do ściany – tłumaczył u nas młody szkoleniowiec.
Udało się wszystko opanować i mimo liczebnie skromnej kadry, sezon 2020/21 to już był popis Ruchu, który przejechał się po rywalach niczym walec. 36 meczów, 92 punkty (30 zwycięstw, 2 remisy, 6 porażek) i 93 zdobyte bramki – ten wynik musiał robić wrażenie, zwłaszcza że dwie porażki dotyczyły dwóch ostatnich kolejek, gdy już awans został zapewniony. “Niebiescy” passę zwycięstw z rzędu wyśrubowali do siedemnastu! Polonia Bytom dość długo starała się naciskać, też spisywała się świetnie mając średnią ponad dwóch punktów na mecz, ale w końcu musiała skapitulować. Awans świętowali m.in. Tomasz Foszmańczyk, Łukasz Janoszka, Jakub Bielecki, Konrad Kasolik i Patryk Sikora. Pewnie nawet przez myśl im nie przeszło, że dwa lata później będą celebrowali powrót do Ekstraklasy.
Nim się to stało, trzeba było najpierw wejść do I ligi. Niespodziewanie Łukasza Berety już przy tym wyzwaniu zabrakło. Nie porozumiał się z klubem w sprawie nowego kontraktu. Według oficjalnej wersji chodziło o kwestie finansowe i długość umowy. Kilku trenerów odmawiało przejęcia drużyny ze względu na zbyt dużą presję po awansie, aż w końcu rękawicę podjął Jarosław Skrobacz, który dopiero co pożegnał się z Miedzią Legnica.
Skrobacz i tonowanie oczekiwań
– Nie ukrywam, że po rozstaniu z Miedzią wcale nie rwało mnie do pracy. Wręcz przeciwnie – myślałem, że chwilę sobie odpocznę i odreaguję po pięciu latach ciągłego bycia pod prądem. Jakieś delikatne sygnały z I ligi się pojawiały, więc można było się spodziewać, że ewentualnie coś drgnie już po starcie sezonu. Wielkiego ciśnienie nie miałem, więc co zadecydowało? Magia Ruchu Chorzów, jego marka, wielkość, fakt, iż sprawy w klubie zaczęły iść w lepszym kierunku. Chciałem poznać Ruch od środka. Bardzo ważną rolę odegrał także prezes Seweryn Siemianowski, który przekonał mnie, że ten projekt naprawdę ma sens. Do tego dochodziły bardziej prozaiczne kwestie. Jestem stąd, na treningi mam blisko, bo 45 minut w jedną stronę. Nie muszę się przeprowadzać, szukać mieszkania i tak dalej. Od początku było dużo plusów, dlatego zdecydowałem się i nie żałuję – mówił nam Skrobacz kilka miesięcy po przyjściu.
Czytając wywiady z nim można było odnieść wrażenie, że na każdym kroku się asekuruje. Latem brak czasu na pracę motoryczną. Wejście do już praktycznie zbudowanego zespołu, który należało poznać. Kadra za wąska, potrzeba wzmocnień. Absencje w obronie wymuszały eksperymenty i zmianę ustawienia. I tak dalej. Rzecz w tym, że we wszystkim miał rację, a po prostu nie bał się głośno mówić o okolicznościach, przy okazji chłodząc rozgrzane głowy. Wyniki broniły go od początku. Ruch w sezonie 2021/22 pozostawał najdłużej niepokonanym zespołem na szczeblu centralnym. Swojego pogromcę znalazł dopiero w 13. kolejce. Druga część rundy jesiennej była słabsza (osiem meczów, osiem punktów), ale i tak trzecie miejsce na półmetku można było uznać za sukces.
Zimą udało się wzmocnić defensywę (Rusłan Zubkow, Remigiusz Szywacz, Paweł Żuk), kontuzję wyleczył Kasolik i Ruch wrócił na najlepsze tory. W rundzie wiosennej przegrał tylko raz, utrzymał trzecią lokatę i dzięki temu w barażach mógł grać u siebie. Radunię Stężyca pokonał po dogrywce, z Motorem Lublin emocji co do wyniku także nie brakowało, mimo że skończyło się 4:0. Przy dwubramkowym prowadzeniu goście nie wykorzystali rzutu karnego.
Po awansie Skrobacz przyznał nam, że niektóre jego wypowiedzi były medialną grą i celowym spuszczaniem powietrza. – Od początku mojej pracy w Chorzowie starałem się raczej tonować nastroje. Zarząd też był świadomy, w jakim miejscu jesteśmy i jakie są nasze możliwości. Sprowadzaliśmy piłkarzy z III ligi i to niekoniecznie najlepszych w poprzednim sezonie. Pamiętam komentarze na początku, że gdybyśmy załapali się do strefy barażowej, byłby to super wynik. Ale wiadomo, apetyt rośnie w miarę jedzenia. Najpierw o niczym nie myślisz, potem jednak wygrasz raz, drugi, trzeci i sam zaczynasz wyznaczać sobie coraz wyższe cele. Mówię to otwarcie: w szatni cały czas mówiliśmy o awansie. To był nasz wewnętrzny przekaz, nie wychodziliśmy z nim do mediów – powiedział trener.
Bez kominów płacowych
Wydawało się, że trzeci z rzędu awans to byłaby zbyt cukierkowa historia, ale Ruch naprawdę to zrobił. Dobrze wystartował i w zasadzie przez cały sezon znajdował się w czubie tabeli, chwilami nawet prowadząc. Za rundę jesienną “Niebiescy” zajmowali trzecie miejsce. Za wiosenną – identycznie, mimo że trzeba było przenieść się do Gliwic, bo stadion przy Cichej został zamknięty z powodu fatalnego stanu jednej z wież oświetleniowych. Razem dało to drugą lokatę i bezpośredni awans w ostatniej kolejce po skromnej wygranej z GKS-em Tychy. Trudno opisać radość kibiców, piłkarzy, sztabu i działaczy. Daniel Szczepan był bohaterem baraży, a teraz to jego gol przypieczętował powrót do Ekstraklasy. Kolejna filmowa historia.
Czas euforii już minął, trzeba szykować się na Ekstraklasę, która pod każdym względem będzie gigantycznym wyzwaniem. Kadrowo Ruch czekają kolejne wielkie zmiany. Już po wejściu do I ligi doszło do małej rewolucji. Kilkunastu zawodników przyszło, kilkunastu odeszło – w tym tak zasłużonych dla wcześniejszych sukcesów jak Bartłomiej Kulejewski. Postęp wymagał ofiar.
– Zmiany może nie będą w aż tak dużej skali jak rok temu, ale na pewno będą spore. Każdemu zawodnikowi należy się wielki szacunek, zwłaszcza tym grającym u nas od niższej ligi, jednak proces przebudowy zespołu nigdy się nie kończy, jest ciągły. To wejście na kolejny, jeszcze wyższy poziom, co wymusza pewne decyzje. Bez tych zmian drużyna by się zakisiła i przestała rozwijać. Rozstania z piłkarzami, którzy dopiero co uczestniczyli w poszczególnych awansach to jedne z najmniej przyjemnych chwil, ale liczy się tylko dobro klubu. W tym okienku zamierzamy być dość aktywni, na dniach na dobre z tym ruszymy. Zamierzamy stworzyć kadrę, która pokaże się godnie i będzie walczyła o każdy centymetr boiska. Chcemy nadal opierać kadrę na Polakach, najlepiej związanych z naszym regionem, mających typowo śląski charakter, co może mieć decydujące znaczenie w najtrudniejszych momentach meczów – zapowiada Seweryn Siemianowski.
Prezes zapewnia, że nie da się ponieść emocjom i nie zamierza ryzykować z przekraczaniem budżetu: – Musimy zachować chłodne myślenie, nawet jeśli na boisku nie będzie najlepiej. Łatwo przeszarżować i narobić sobie kłopotów jednym nieprzemyślanym okienkiem. To byłby szczyt głupoty. Nie będziemy tworzyć kominów płacowych, także ze względu na atmosferę w szatni, która mogłaby zostać zaburzona. A dobra atmosfera to podstawa i punkt wyjścia do czegokolwiek. Budżetowo będziemy na szarym końcu w Ekstraklasie, ale pieniądze nie grają, co pokazaliśmy w dwóch poprzednich latach. Najważniejsze, żeby dobrać odpowiednich ludzi, którzy chcą tu coś po sobie zostawić. Nie płacimy dużo, ale terminowo, a to często lepsze niż czekanie czy sądzenie się nawet latami o większą kasę. Do tego dochodzą premie meczowe i za osiągnięte cele. Dajemy wędkę, nie rybę czy wieloryba i jeśli ktoś się postara, może sporo złowić.
Pisaliśmy już, że bliski powrotu do Ruchu jest Mateusz Bartolewski, z którym Zagłębie Lubin nie przedłużyło kontraktu. Możliwy jest także powrót Filipa Starzyńskiego, choć to temat trudniejszy.
Rozbudowa administracji
Ruch czekają także wyzwania pozaboiskowe. Klubową administrację trzeba bezwzględnie poszerzyć, o czym mówi wprost Tomasz Ferens. – My już w I lidze działaliśmy w bardzo okrojonym składzie. Z wielu rzeczy musieliśmy rezygnować, a inne nie zawsze wyglądały tak, jak byśmy chcieli. Do tej pory była to kwestia wyboru i określenie priorytetów ze strony zarządu: albo stawiamy wszystko na sport i tam lokujemy jak najwięcej środków, albo idziemy w struktury i robimy fajny marketing. Zdecydowano się na wariant pierwszy i okazało się, że była to dobra decyzja. Chylę czoła przed naszym zespołem, jak na nasze skromne możliwości osiągaliśmy efekty ponad stan, ale teraz musimy nasze działania poszerzyć. Od dawna mamy na to pomysł, czekaliśmy tylko na moment, w którym będą odpowiednie możliwości. Moda na Ruch wróciła ze zdwojoną siłą, ale my na pewno jej nie wykorzystujemy w stu procentach. Chcemy to zmienić. Największym wyzwaniem będzie zapełnienie w przyzwoitych proporcjach Stadionu Śląskiego, na który mamy się przenieść późną jesienią – mówi rzecznik prasowy klubu.
Siemianowski: – Faktycznie, był moment, gdy środki pozaboiskowe przerzuciliśmy na boisko i opłaciło się. Patrząc na to, ile osób pracuje w innych klubach, odczuwam jeszcze większy szacunek dla naszej ekipy, która to ciągnie. A naprawdę jest co robić. Teraz trzeba będzie więcej zainwestować, ale też bez przesady. Ile byśmy fajnych filmików nie nagrali i tak najwięcej będzie generował wynik sportowy.
Prezes jest optymistą co do frekwencji po przenosinach na Stadion Śląski. – Sporo będzie zależało od formy zespołu i wyników, no i atrakcyjności poszczególnych rywali, ale wydaje mi się, że średnia 20 tys. ludzi na mecz jest realna. Wielu pewnie przyjdzie z ciekawości, więc jeśli uda się stworzyć podobną atmosferę jak w Gliwicach, a drużyna będzie dobrze grała, to te osoby chętnie wrócą i może nawet przy okazji największych meczów zapełnimy cały Stadion Śląski.
Perspektywa nowego stadionu
Najważniejszą informacją w temacie infrastruktury jest coraz bliższe rozpoczęcie budowy nowego obiektu. W tym tygodniu wszyscy chorzowscy radni opowiedzieli się za przekazaniem środków na tę inwestycję, której łączny koszt oscyluje w granicach 400 mln zł, z czego 262 mln zł to koszty samej budowy.
– Powstanie stadionu zaplanowano na 2026 rok. Podziękowania dla radnych miasta za przegłosowanie wieloletniego programu finansowego. Połowę środków już mamy, o drugą będziemy się ubiegali z ministerstwa. Do 30 września wszystko ma zostać zatwierdzone. Wtedy będziemy mieli pewność, że ten stadion powstanie i za trzy lata wrócimy na swój 16-tysięcznik. Stadion jest usytuowany genialnie, dojazdy są perfekcyjne, na pewno będzie na nim kapitalna atmosfera. Tradycja tego miejsca też jest bardzo ważna. A w perspektywie na największe mecze nadal pozostanie Stadion Śląski. Wszystko zaczyna się dobrze układać. Trzeba pilnować, by dalej tak było – podsumowuje prezes Siemianowski.
Siłą rzeczy na papierze Ruch będzie jednym z głównych kandydatów do spadku. Do funkcjonowania w takich okolicznościach w Chorzowie są już jednak przyzwyczajeni. “Niebiescy” nie wywalczyli awansu efektownie, często swoją grę opierali przede wszystkim na waleczności i solidności taktycznej, ale najnowsza historia pokazuje, że tak grającym beniaminkom w Ekstraklasie odnaleźć się łatwiej niż ekipom deklarującym chęć dominowania, atakowania i grania odważnie. Jedno wydaje się pewne: Jarosław Skrobacz wyciśnie maksimum z tego, co zastanie. On i ci, którzy odbudowywali Ruch już teraz mogą być dumni, bo dokonali rzeczy wielkich, o których jeszcze latami będzie się mówiło.
CZYTAJ WIĘCEJ O RUCHU CHORZÓW:
- Głośno i z klasą. Tak Ruch Chorzów wrócił do Ekstraklasy [REPORTAŻ]
- Kasolik: – Transfer do Ruchu to był dla mnie „wóz albo przewóz” w piłce
- Ruch Chorzów i powrót do Ekstraklasy. Czy to się może udać?
Fot. Newspix/własne