13 meczów, 11 goli, i to wszystko w barwach fatalnego wiosną Bełchatowa? Jeszcze chwila i napisalibyśmy, że można spróbować go w Legii. Arkadiusz Piech wytarł dziś podłogę bramkarzem Ruchu Chorzów. Prawie każdą piłkę, jaka trafiła mu pod nogę, kończył golem. A trafiły w sumie cztery. Kamil Kiereś wraca w iście triumfalnym stylu i wciąż ma szansę uratować Ekstraklasę.
Bełchatów był w ostatnich tygodniach w beznadziejnej formie, ale ciągle nie w beznadziejnym położeniu. Wystarczyło wygrać z Ruchem, by znów być o punkt od bezpiecznego miejsca. Tylko tyle i aż tyle.
Kamil Kiereś wraca na ławkę tego klubu po raz drugi. Kiedy wracał po raz pierwszy – w lutym 2013 roku, Bełchatów zaliczył na początek serię pięciu meczów bez straconego gola. Raz wygrał i cztery razy remisował po 0:0. Teraz do utrzymania taki bilans mógłby pewnie nie wystarczyć. Wtedy również odrobinę zabrakło, ale faktem jest, że podźwignął GKS w imponującym stylu. Drużyna, która jesienią zdobyła 6 punktów, wiosną uzbierała ich czterokrotnie więcej.
Co Kiereś zrobi [i co już zrobił] tym razem?
Na początek ogłosił, że „trzeba brać się do roboty, a nie gadać”, po czym przesunął do rezerw czterech zawodników – Barana, Sawalę, Ślusarskiego i Telichowskiego. W podstawowym składzie dokonał pięciu zmian, chociaż – jak to w Bełchatowie – nie miał czym specjalnie kadrowo zaszokować. Zaskoczył dopiero stylem, jaki jego zespół obrał wychodząc na mecz z Ruchem.
W pierwszej połowie chorzowianie byli słabsi w każdej statystyce – posiadania, strzałów, strzałów celnych, no i wreszcie goli. Zagrażali tylko po stałych fragmentach [Helik trafił nawet w słupek], bo w grze, w środku pola, prawie każda sporna piłka padała łupem zawodników Bełchatowa. Nie zawiódł również Piech, kiedy trzeba było wykończyć dośrodkowanie Michała Maka. Ba, zrobił nawet więcej – bo najpierw sam zainicjował akcję, później ładnie w powietrzu opanował piłkę i nie dał Putnocky’emu szansy na kolejną efektowną paradę.
Wtedy nic jeszcze nie zapowiadało, że zagra tak znakomity koncert.
11 goli w 13 występach – biorąc pod uwagę, jakie trudności ze strzelaniem goli i wygrywaniem meczów ma w tym roku GKS Bełchatów, bilans Piecha imponuje. Gdyby nie… sami wiecie co, napisaliśmy: „można by go wypróbować w Legii”. Chociaż i ta dyskusja pewnie wkrótce wróci, bo sam ją usilnie inspiruje. Chwilę po przerwie znów dostał dwie piłki za obrońców [asysty Mójty i Zbozienia – pierwsza klasa] i nie wahał się ich obu skończyć golem. Bez mrugnięcia okiem. A na koniec jeszcze uspokoił sytuację i – jak Wilczek tydzień temu – dołożył czwartego. Był dzisiaj bezbłędny.
Ruchowi w drugiej połowie udały się o dwie, trzy akcje więcej niż przed przerwą. Najpierw kolejny stały fragment, wytrenowana kombinacja: Zieńczuk do Helika. Później wstrzelenie Grodzickiego, zakończone samobójem Baranowskiego. W sumie dwa gole, które stworzyły złudzienie, że gospodarze walczyli dziś z Bełchatowem prawie jak równy z równym, ale wcale tak nie było.
Piech, ku wielkiej radości trenera Kieresia, zrobił wystarczająco dużo, by GKS dokonał tego, co ani razu nie udało się Zubowi – wygrał mecz ligowy, pierwszy od 28 lutego. Co więcej, za moment zagra u siebie z Zawiszą i Koroną. Jeden mecz, jedno zwycięstwo, a tyle zmienia – znów wszystko wydaje się możliwe.
Za dziś – maksymalna nota dla Piecha. I duże brawa dla asystentów: Maka, Mójty i Zbozienia. W każdej z sytuacji bramkowych sporo dołożyli od siebie.