Cholerny Rocco Commisso prezentuje się jak postać wyrwana z „Ojca chrzestnego” albo „Chłopców z ferajny”. W głosie hipnotyzująca chrypka Ala Pacino. W gestach nonszalancka maniera Joe Pesciego. Nazywa się „hustlerem”. Łotrzykiem, cwaniaczkiem, kanciarzem. Człowiekiem przedsiębiorczym. Szczególnie pietystycznie wypowiada słowo „money”. Jest jednym z trzystu najbogatszych ludzi na świecie. I niebywale wręcz kontrowersyjnym właścicielem Fiorentiny.
Jego majątek wynosi niecałe osiem miliardów dolarów. Roztacza wokół siebie hipnotyzujący czar sukcesu. Amerykański przekaz. Włoska gestykulacja. Sznyt intelektualnego hochsztaplera. Żaden ze mnie pan Rocco Commisso. Nazywajcie mnie Rocco. Po prostu Rocco. Jeśli jednak postanowicie mnie wkurwić i kopnąć w dupę, ten sam Rocco znów stanie się panem Rocco Commisso, a wtedy nic już z tej całej Fiorentiny nie zostanie, bo „dwa mistrzostwa kraju w dziewięćdziesiąt lat to żadna historia”, a ta cała „piłka nożna to jedna wielka bzdura”.
On się nie boi
Janusz Michalik, były reprezentant Stanów Zjednoczonych i komentator sportowy współpracujący z telewizją ESPN, osobiście poznał Rocco Commisso: – Zrobił coś z niczego. Został kimś. Typowa amerykańska historia. Na to pozwala ten kraj. Poważny człowiek i biznesmen. Trochę inny niż cała reszta. Budzi kontrowersje, bo nie boi się wyrażać swoich myśli w świecie, w którym mnóstwo ludzi jego pokroju waży każde słowo i cenzuruje każdy pogląd. Jest bardzo szczery. Jego sprawa. Ma do tego prawo. Cóż, urodził się we Włoszech, a Włosi potrafią postawić na swoim.
Podsyła materiał z telewizji CBS. Dziennikarka Sharyn Alfonsi z programu „60 Minutes” lata za Rocco Commisso. Bronx, gdzie się wychowywał i klepał biedę w emigranckiej rodzinie. Liceum Mount Saint Michael Academy i Uniwersytet Columbia, gdzie zdobywał wykształcenie i kopał piłkę. Biura Mediacomu, który przyniósł mu potężne pieniądze i biznesową rozpoznawalność. Stadio Artemio Franchi, na którym przeżuwa setki gum nikotynowych i ogląda mecze Fiorentiny. Wszystko liźnięte. Po łepkach. Na szybko. Definicja ery ekranu. Byle tylko w TV.
Charlie LeDuff, buntownik amerykańskiego dziennikarstwa, pisał w „Shitshow! Ameryka się sypie, a oglądalność szybuje”, że w telewizji najważniejsza jest ostentacyjna sztuczność. Rocco Commisso zaprasza więc Sharyn Alfonsi na kolację, sięga po akordeon, śpiewa włoską biesiadną balladę i tylko patrzy, czy ludzie CBS filmują całą scenę z odpowiednią czułością. Chyba przeczuwa, że puenta kwadransowego materiału ma być wyjątkowo amerykańska.
Rocco Commisso: – Gdybym został we Włoszech, nie zrobiłbym sukcesu, który osiągnąłem w Stanach Zjednoczonych. To jest piękno USA: biedna dusza staje się kimś.
Dziennikarka: – Czy wciąż wierzysz w American Dream?
Rocco Commisso: – Tak, absolutnie. To ostatnia nadzieja na tym świecie.
Jakież to urocze. „Stars and Stripes”! „Old Glory”! „Red, White and Blue”! „The Star Spangled Banner”! Czemu nie zaczął grać amerykański hymn?! Albo chociaż dlaczego nie powiewa amerykańska flaga?! Co za niedopatrzenie!
Rocco Commisso: – Chcę być znany jako człowiek, którego nie zmienił sukces.
Dziennikarka: – Po prostu Rocco.
Rocco Commisso: – Po prostu Rocco.
Przebitka. Reklama. Definicja telewizji. Janusz Michalik: – Widział pan wywiad? Szczególnie podobał mi się fragment, gdy mówi, że nigdy nikogo nie zwolnił. Brzmi nieprawdopodobnie, niemożliwie, przez tyle lat? Opiekuje się rodzinami, dba o pracowników, nienawidzi niszczyć ludziom życia.
Żebrak
Urodził się w nędznej Kalabrii. Na wyszydzanym czubku buta Półwyspu Apenińskiego. W wieku dwunastu lat wraz z matką i dwoma siostrami emigrował do Stanów Zjednoczonych. Szacuje się, że w latach 1820-2004 podobny los dotyczył prawie sześciu milionów Włochów. W Nowym Jorku żyli już jego ojciec i brat. Skromnie. Wyjątkowo skromnie. Mały Rocco Commisso, który w Kalabrii beztrosko związywał ze sobą szmaty i łoił w calcio, w nowym kraju był biedny jak mysz kościelna. Ukuł sobie więc filozofię życiową: być „hustlerem”.
„Kombinować”.
„Nie poddawać się”.
„Nie mówić, że się nie da”.
„I jeszcze więcej kombinować”.
Te mądrości pochodzą z czasów, gdy osiągnął już ogólnokrajowy sukces i w dowolny sposób mógł przedstawiać swój „American Dream”. Wtedy po prostu „kombinował”. Zawodowy „hustler” bez dorabiania do tego jakiejś dorobkiewiczowskiej ideologii. Nie znał ani jednego słowa po angielsku. Chodził w obdartych ciuchach. Wstawał skoro świt. Zmywał naczynia w jadłodajni rodziców. Dostawał dolara za godzinę. Ganiał między szkołą, dorywczą pracą i nowojorską ulicą. Miał tylko jedną ścisłą umiejętność: gra na akordeonie.
Tego nauczył go dziadek. Przydało się. Wypatrzył go dyrektor pobliskiego teatru. Napisał mu rekomendację do liceum. W zamian chłopiec miał dołączyć do teatralnego zespołu muzycznego. Po latach wyszło, że układ był jednostronny. Liceum przyjęło rekomendację, ale kapela… nie miała akordeonu. – I got lucky or hustled – uśmiechał się niedawno Rocco Commisso. Przymiotnik „hustled” jest zbyt adekwatny, żeby bawić się w tanie tłumaczenia. „Kombinować”. „Nie poddawać się”. „Nie mówić, że się nie da”. „I jeszcze więcej kombinować”. Tak to szło.
Książę
W liceum zajmował się głównie zmywaniem naczyń, przewalaniem podręczników, szlifowaniem amerykańskiego i tym całym specyficznie szalonym trybem życia młodocianego „hustlera”, ale gdy tylko zamarzył mu się uniwersytet, nagle zwrócił się w kierunku dawnej kalabryjskiej miłości – calcio, zwanego tu soccerem. Kombinował. Cholernie kombinował. Poprosił nauczyciela wychowania fizycznego z Mount Saint Michael Academy, żeby załatwił mu testy w drużynie piłkarskiej New York University.
Chwilę później rozgrywał już sześć meczów w jakimś dziwnym czechosłowacko-niemiecko-amerykańskim tworze wokół NYU, którego trenerzy błyskawicznie zauroczyli się jego umiejętnościami i zaproponowali opłacanie połowy stypendium. Taką propozycję przyjąłby każdy żebrak, ale nie Rocco Commisso. Ten poprosił belfra z Mount Saint Michael Academy o kolejną przysługę: telefon do trenera manhattańskiego Uniwersytetu Columbia, należącego do tzw. Ligi Bluszczowej. Miesiąc oczekiwania. Pełne stypendium. – Nie widzieli mnie nawet w akcji, ale pomyśleli, że skoro chce mnie NYU, to Columbia nie może być gorsza! – śmiał się Commisso w CBS.
Nie był parodystą. Zdobył licencjat w inżynierii przemysłowej i tytuł magistra w szkole biznesu na jednej z najlepszych amerykańskich uczelni, a jednocześnie wymiatał w uniwersyteckiej drużynie piłkarskiej. Status kapitana w zespole Columbia University Lions. Udział w turnieju NCAA. Trzy nominacje do All-Ivy League. Dostawał nawet zaproszenie na testy do reprezentacji Stany Zjednoczonych, która szykowała się na monachijskie igrzyska olimpijskie w 1972 roku, ale zjawił się na nich kompletnie zjarany, więc musiał zadowolić się statusem lokalnej legendy.
Legendy.
Tak, legendy.
Pół wieku później obiekt piłkarski Uniwersytet Columbia nazywa się Rocco B. Commisso Soccer Stadium, a sam Rocco Commisso jest członkiem tzw. Columbia University Athletics Hall of Fame. Opłaca stypendia prawie trzem tysiącom studentów. – Kiedy się dorobił, włożył mnóstwo pieniędzy w Columbię. Dziękował za wielką naukę – tłumaczy Janusz Michalik.
Król biedaków
Rocco Commisso jest królem biznesu. Kieruje się w nim prostymi zasadami: unika bezpośredniego konkurowania z gigantami i wyszukuje niezagospodarowane rynki. Kiedyś pomagał bratu w prowadzeniu dyskoteki. To on wpadł na pomysł, żeby puszczać na niej tylko włoskie przeboje w miejsce amerykańskich hitów, których ludzie mogli posłuchać w każdym innym klubie. Podobno zażarło. Siła niszy.
W międzyczasie pracował w Pfizerze, Chase Manhattan Bank i Royal Bank of Canada, a następnie zajmował dyrektorskie fuchy w Cablevision Industries Corporation, która za jego rządów stała się ósmym dostawcą telewizji kablowej w Stanach Zjednoczonych i połączyła się z Time Warner, na czym on sam zarobił tyle forsy, że mógł pozwolić sobie albo na przedwczesną emeryturę, albo założenie własnej firmy. Tak powstał Mediacom. I jego ośmiomiliardowy majątek.
Commisso nie miał wtedy jeszcze pięćdziesiątki i przekornie tytułował się „najbardziej zadłużonym człowiekiem tej części globu”, ale teraz szczyci się, że Mediacom objął swoimi wpływami miejsca, którymi inni nie chcieli się zająć. Nie tylko Ridgecrest w Kalifornii, Des Moines w Iowa czy Springfield w Missouri, ale też cały szereg zabitych dechami wiosek pośrodku niczego w dwudziestu dwóch stanach. Tak robi się biznes. Na biednych, pomijanych, odtrąconych, lekceważonych i deprecjonowanych.
„Kombinować”.
„Nie poddawać się”.
„Nie mówić, że się nie da”.
„I jeszcze więcej kombinować”.
Janusz Michalik: – Czy to celebryta? Takich jak on są setki. Jest bardzo bogatym człowiekiem, ale w Stanach Zjednoczonych bardzo daleko mu do jakiejkolwiek rozpoznawalności.
Wylot w kosmos
Rocco Commisso nie poważał soccera. – Nie oglądam ani MLS, ani NASL. Nie jestem głupcem. Wiem, gdzie grają najlepsi piłkarze na świecie. Kiedy chcę obejrzeć prawdziwy mecz, szerokim łukiem omijam Nowy Jork. Odpalam sobie Juventus. Albo Serie A. Albo La Ligę – grzmiał w Sports Illustrated. Już w latach dziewięćdziesiątych nieustannie pytano go, czy zainwestuje w jakąś amerykańską franczyzę. Może Toronto? A może Kalifornia? On konsekwentnie odmawiał. Nazywał się nieco tajemniczo „miejscowym kibicem”.
Mawia, że nie cierpi pozerów. Nie posiada jachtu, prywatnego odrzutowca czy luksusowej rezydencji na jakiejś rajskiej plaży, bo wiązałoby się to z manifestacją próżniaczego stylu życia. Znajomi przekonują jednak, że katalizatorem jego zainteresowania bywają przede wszystkim „dobre historie”. Rzeczoną „dobrą historię” miał zaś New York Cosmos.
Nowy Jork zdecydowanie nie jest mekką futbolu. Rządzą tam Yankees, Knicks czy inni Mets i Jets. W latach 1971-1985 działał tu jednak czar New York Cosmos. Najbogatszego klubu globu. Pewnie też jednego z najlepszych w tamtych czasach. Pele, Franz Beckenbauer, Johan Neeskens, Carlos Alberto Torres, nasz Stanisław Terlecki czy Giorgio Chinaglia. Cosmos oznaczał blichtr, a North American Soccer League rosła w siłę.
Po meczach na piłkarzy czekały limuzyny, które wiozły ich do sławnego Klubu 54, w którym bawiły się największe ówczesne sławy USA z piosenkarzami, aktorami i artystami na czele. Na stadionie stałymi bywalcami byli za to Robert Redford, Mick Jagger czy Henry Kissinger. Boom na NASL nie przetrwał jednak długo, Cosmos tak jak szybko wystrzelił, tak niecałe piętnaście lat później zniknął z futbolowej mapy świata. Ponownie: Nowy Jork zdecydowanie nie jest mekką futbolu.
W 2010 roku New York Cosmos został reaktywowany. Znów kopał w NASL, ściągnął sobie Marcosa Sennę i Raula, wygrał trzy mistrzostwa w ciągu czterech lat, ale nijak miało się to do czasów niegdysiejszej świetności, skomplikowała się sytuacja finansowa i nagle potrzebny był obrzydliwie bogaty inwestor, żeby istnienie kultowej franczyzy miało jakikolwiek sens. I wtedy na horyzoncie pojawił się Rocco Commisso. – Nie mogę doczekać się, aby budować wspaniałą opowieść na pozostałości historii najbardziej legendarnego klubu piłkarskiego w Ameryce – uśmiechał się i wciskał kit o śledzeniu Cosmosu od czasów Pele, Chinaglii, Alberto i Beckenbauera, żeby potem przyznawać, że NASL oglądał może z dziesięć razy w życiu.
Janusz Michalik: – To była akcja ratunkowa. Marzył, żeby zrobić coś piłkarskiego w Stanach Zjednoczonych. Chciał stworzyć drużynę wielką i nawiązać do jej lat świetności. Marketingowo to wciąż jedna z największych sportowych firm na świecie. Marki są markami. Cosmos jest trochę w tym względzie jak Coca-Cola.
Zapragnął rewolucji.
I MLS.
Janusz Michalik: – Wyszło, że bywa zbyt szczery. Walczył z amerykańską federacją. Bił się z MLS. Robił wszystko, żeby system piłki nożnej w Stanach Zjednoczonych uległ zmianie. Stał po stronie modelu z Europy. Chciał zmienić kalendarz, wprowadzić awanse i spadki, wejść w takie rzeczy. Była w tym jakaś ożywcza świeżość, ale kompletnie nie mógł się z tymi wszystkimi władzami dogadać. Na początku jeszcze wydawało mu się, że między MLS a NASL może wywiązać zdrowa konkurencja czy rywalizacja. To nie wyszło. Zauważył, że głową muru się nie przebije. Musiałby wprowadzić klub do MLS, a to liga bardzo zamknięta i alergicznie reagująca na postaci jego kalibru. W ich postrzeganiu to wyjątkowo kontrowersyjny facet, a on myślał inaczej: jestem właścicielem, mam wydawać ogromne miliony dolarów, będę to robił na własnych zasadach.
Nie miał wyjścia. Nie satysfakcjonowało go ani NASL, ani później NISA, ani wejście w USL. Doszedł do wniosku, że żadnego większego sensu nie ma taka zabawa w drugiej czy trzeciej lidze, bez możliwości bezpośredniego awansu do MLS. Aspiracje miał dużo większe. Interesował go tylko najwyższy poziom. Bo jak się ma tyle pieniędzy, ile się ma, i może się robić, co się chce, a na drodze stają bariery nie do przeskoczenia, naprawdę można uznać, że trzeba kończyć.
Pańskie zabawy we Florencji
– Złapał bakcyla na zawodową piłkę nożną – rzuca Michalik. Rocco Commisso kibicuje Juventusowi. Na przełomie wieków wciskano mu kilka klubów z Europy, w minionej dekadzie był bliski kupienia Milanu, ale ostatecznie stanęło na Fiorentinie, którą trzeba było kupić z rąk rodziny Della Valle. Obiecał zainwestowanie olbrzymich pieniędzy i rozpoczęcie projektu, który uczyni Violę ważnym klubem na piłkarskiej mapie Włoch. Problem był jeden: ładna historia, godna tradycja, urocza lokalizacja, fanatyczni kibice, tylko przez lata nie powstał tu porządny zespół.
Rok temu Financial Times zaczął reportaż z nim w roli głównej następującymi zdaniami: „Kupił klub za sto siedemdziesiąt milionów dolarów. Koszt emocjonalny? Wciąż liczy”. Jego wyobrażenia o europejskiej piłce kompletnie rozminęły się bowiem z szarą rzeczywistością włoskiego calcio. Wkurzał się, że ani Vincenzo Montella, ani Giuseppe Iachini, ani Cesare Prandelli nie stworzyli niczego trwałego, choć były ku temu możliwości. Irytował się, że Gennaro Gattuso i jego agent Jorge Mendes próbują naciągać go podczas mercato, więc pożegnał się z Gattuso i Mendesem w atmosferze konfliktu, chaosu i bałaganu. Utrafił dopiero z Vincenzo Italiano.
Denerwował się, że nawet horrendalnie wysoka pensja nie jest w stanie zatrzymać Dusana Vlahovicia w Toskanii. Zapieniał się, że dwudziestoletni piłkarze wyciągają od niego miliony, gdy on w ich wieku harował za dolara na godzinę. Wybuchał gniewem podczas konferencji prasowych, gdy dziennikarze z Włoch zadawali mu niewygodne pytania. Do białej gorączki doprowadza go temat przebudowy wiekowego Stadio Artemio Franchi. Miejscowi urbaniści uznają obiekt za arcydzieło epoki, kibice są w nim zakochani, ale Rocco Commisso nie podziela tego sentymentu dla „najgłupszej budowli, jaką kiedykolwiek wymyślono i postawiono”. Gimnastykuje się więc przy stawianiu klubowej infrastruktury przy ciągłych kontrolach florenckich urzędników. W Italii szanuje się zabytki. Rocco odpowiada, że w Stanach Zjednoczonych też mają ruiny.
Janusz Michalik: – Bardzo dobrze znam Joe Barone, prawą ręką Rocco Commisso. Przeprowadził się do Florencji. Widać go na wszystkich meczach Fiorentiny. Pełni tam rolę dyrektora wykonawczego. Zajmuje się tym na co dzień. Rozmawiałem z nim. Mówił, że tam są ciągle jakieś frustracje. Inwestują miliony dolarów. Nie można wybudować stadionu. Ciężko jest utrzymać najlepszych zawodników. Musi sprzedawać. Pewnych rzeczy nie da się przeskoczyć. Fiorentina nie jest na tym pułapie, na którym on chciałby, żeby była.
Dla kibiców Fiorentiny jest bezlitosny. Cyka sobie z nimi fotki, przybija piątki, pozuje z fioletowym szalikiem przed rozkrzyczanymi trybunami. Kłania się, gdy klaszczą rytmicznie: „Rocco! Rocco!”. Ale trzyma ich na krótkiej smyczy. – Fani są wszystkim. Teraz wiwatują. Ale będą wkurwiająco natrętni, gdy tylko nie wygra się jakiegoś meczu. Niech jednak nie myślą sobie, że wykopią stąd Rocco. Myślą, że mogą mnie krytykować i czmychnę. Nie, to się nie wydarzy. Rocco jest inny. Nigdy nie było tu nikogo, kto włożyłby w ten kram tyle kasy, ile ja włożyłem w tak krótkim czasie – śmiał się w CBS. Porównuje się do historycznych Medyceuszy. Wydaje mu się, że Fiorentina nie istniałaby bez niego.
Po prostu Rocco
Fragment reportażu Financial Times: „Jedną z wielu bolączek właściciela Fiorentiny jest szczere przekonanie, że niewielu przeciwników z Serie A gra na uczciwych zasadach. Oskarża inne czołowe włoskie kluby o niespełnianie limitów ligi dotyczących zadłużenia i wydatków na zawodników, odraczanie płacenia podatków, omijanie skomplikowanych zasad finansowego fair play. – Te wszystkie bzdury i bzdety powinny zostać załatwione w poważny sposób – mówi. Jego włosko-amerykański kolega ze świata biznesu twierdzi, że bliski kontakt z piłką nożną uczynił go nieco zgorzkniałym. Że wyobrażał sobie bardziej triumfalny powrót do ojczyzny. Że oczekiwał milszego przywitania. Że czasami pyta: „Po co mi to, kurwa, było potrzebne?”. Ponoć w dobrym humorze trzyma go przekonanie, że nie jest częścią włoskiego establishmentu, za jaki uważa wszystkich innych właścicieli włoskich klubów”.
Żaden ze mnie pan Rocco Commisso.
Nazywajcie mnie Rocco.
Po prostu Rocco.
Mówi, że nie obchodzą go już pieniądze. Sto milionów? Może stracić. Czterysta milionów? Niech idą w diabły. Pięćset milionów? Przecież nie wróci na nowojorski zmywak. Dla piłkarzy jest od „całowania i przytulania”. I od „wiary, że następnym razem zagrają lepiej”. Żadnych drakońskich kar i mocnych gadek? „Dostają wiadomość”. Jak? „Nieważne”. Śmiech. Znów ta postać wyrwana z „Ojca chrzestnego” albo „Chłopców z ferajny”. W głosie hipnotyzująca chrypka Ala Pacino. W gestach nonszalancka maniera Joe Pesciego. „Hustler” w akcji.
***
Fragment rozmowy z Sports Illustrated.
– We Włoszech próbowałem wkupić się między starszych. Trzeba było stawać na bramce. Byłem na tyle głupi, że rzucałem się na beton. Zdarte kolana i łokcie, krew wszędzie, masakra. Dopiero w tym kraju dowiedziałem się, że rządzi się w polu.
Śmiech.
***
Fragment rozmowy z CBS.
– W Fiorentinie już w tej chwili spotkało mnie znacznie więcej krytyki niż w półtorej tysiąca ośrodków miejskich związanych z Mediacomem w Stanach Zjednoczonych.
Śmiech.
Czytaj więcej o Fiorentinie:
- Fiorentina 1998/99. Eksplozja, kontuzja, karnawał i niespełnione marzenie o scudetto
- Jak mocna jest Fiorentina
- Salamon zawieszony na trzy miesiące, a to przecież jeszcze nie koniec
- Osiem lat temu Lech wygrał we Florencji. „Dziś większość z tego składu siedziałaby na trybunach”
- Pięć rzeczy, których Lech musi się spodziewać po Fiorentinie
Fot. Newspix