Gdyby Lech Poznań ponownie nie wylosował Fiorentiny w europejskich pucharach, zapewne rzadko wracalibyśmy do tego, co wydarzyło się 22 października 2015 roku, a chyba nie do końca słusznie. Wtedy to doszło do jednej z największych sensacji z udziałem polskiego klubu w XXI wieku. Będący na dnie tabeli Ekstraklasy “Kolejorz” pokonał w fazie grupowej Ligi Europy lidera Serie A, wprawiając wszystkich w osłupienie. Na papierze zanosiło się przecież na srogi łomot.
Trenerem Fiorentiny był wtedy znany, ale dziś już nielubiany nad Wisłą Paulo Sousa, a na ławce spotkanie przesiedział Jakub Błaszczykowski, który był wypożyczony z Borussii Dortmund.
Jak to się stało, że Lech wywiózł pełną pulę z tak trudnego terenu? Czy po latach odbiór tego wyniku powinien się zmienić? Jak wspominają tamte wydarzenia byli zawodnicy ówczesnego mistrza Polski?
Fiorentina – Lech Poznań 1:2 z 2015 roku [KULISY]
–
Spis treści
Bez nostalgicznych wspomnień
Zaznaczyliśmy na wstępie, że to zwycięstwo niezbyt często jest wspominane, ale trudno się dziwić, skoro nawet jego uczestnicy rzadko do niego wracali.
– Teraz ten mecz zajmuje u mnie szczególne miejsce, bo odświeżyłem go sobie przed komentowaniem w czwartek, ale nie będę zakłamywał rzeczywistości: po fakcie raczej nim nie żyłem. Gdybyś mnie miesiąc temu zapytał, czy wracam do tamtych chwil, odpowiedziałbym, że nie – przyznaje Łukasz Trałka, który wyprowadzał kolegów na boisko w roli kapitana.
I dodaje: – Trudno cokolwiek porównywać. Dopiero co przypomniałem sobie składy z tego spotkania i nikomu niczego nie ujmując, większość chłopaków z tamtej jedenastki pewnie miałaby problemy, żeby znaleźć się w kadrze meczowej obecnego Lecha. To też pokazuje, w jakim momencie się znajdowaliśmy.
A Lech znajdował się wtedy nad przepaścią, to był ostatni dzwonek na przełom.
Jan Urban na ratunek
Początek sezonu 2015/16 pokazał, jak szybko w piłce można przejść drogę od zera do bohatera i z powrotem. Dopiero co cały Poznań świętował tytuł zdobyty przez drużynę Macieja Skorży, który przyszedł po 7. kolejce za Mariusza Rumaka i potwierdził, że w zdobywaniu trofeów na krajowym podwórku w ostatnich latach nie ma sobie równych.
Skorża był noszony na rękach i z olbrzymimi nadziejami przystępował do eliminacji Ligi Mistrzów. Chciał wreszcie zaistnieć w najważniejszym z pucharów, wiele sobie obiecywał po dwumeczu z FC Basel, lecz został on dość gładko przegrany (1:3, 0:1) i od tej pory jego zespół gwałtownie wyhamował. Co prawda po rozprawieniu się z Videotonem udało się wejść do grupy Ligi Europy, ale w Ekstraklasie sytuacja stała się tragiczna. Lech miał passę dziewięciu meczów bez zwycięstwa, w jedenastu kolejkach uzbierał zaledwie pięć punktów i zamykał stawkę. Czarę goryczy przelała klęska 2:5 na stadionie Cracovii.
Lejce przejął Jan Urban – idealny trener, gdy trzeba piłkarzy poskładać psychicznie, a dopiero potem liczą się szczegóły taktyczne. W jego debiucie zapowiadało się na kolejną katastrofę. Ruch Chorzów szybko prowadził przy Bułgarskiej 2:0, ale lechici nie poddali się i zdołali odrobić straty. Dzięki temu na ścięcie do Florencji jechali w odrobinę lepszych nastrojach.
Rezerwowy skład, zero presji
Na ścięcie, bo choć podopieczni Sousy w ostatniej kolejce przed tym starciem polegli z Napoli, to dopiero co rozbili w Mediolanie Inter aż 4:1 i zapakowali trzy bramki Atalancie. Co prawda w porównaniu do meczu na San Siro w pierwszym składzie na Lecha znaleźli się jedynie stoperzy Facundo Roncaglia i nieżyjący już Davide Astori, ale i tak różnica potencjałów wydawała się kolosalna, zwłaszcza że zestawienie Lecha także było dalekie od optymalnego. Niedysponowani byli Marcin Robak, Szymon Pawłowski i Paulus Arajuuri, na ostatnim treningu przed wylotem – sama podróż odbyła się z przygodami, drużyna dotarła na miejsce dopiero o północy ze środy na czwartek – dodatkowo wypadł Darko Jevtić, a za kartki pauzował Karol Linetty. Urban poszedł jeszcze dalej i dokonał aż siedmiu zmian względem jedenastki, która zaczęła spotkanie z Ruchem Chorzów. Dość powiedzieć, że znaleźli się w niej David Holman, który praktycznie od dwóch miesięcy grał już tylko w rezerwach, załamany krytyką kibiców Denis Thomalla (ostatni występ zaliczył miesiąc wcześniej) czy najczęściej rezerwowi w tamtym okresie Dariusz Formella i Abdul Aziz Tetteh.
Krótko mówiąc, nawet w samym Lechu chyba nie wiązali z tym meczem zbyt dużych nadziei. Paradoksalnie, mogło to jednak pomóc.
– W lidze musieliśmy ratować sytuację. Puchary stanowiły dla nas odskocznię od ekstraklasowej codzienności. Nie czuliśmy już żadnego ciśnienia, nikt nie oczekiwał od nas nie wiadomo czego. A jak grasz na dużym luzie, nieraz więcej ci wychodzi – przekonuje Trałka.
– Znacznie większą presję mogli odczuwać gospodarze. My na dużo większej spince przystępowaliśmy do dwumeczu z FC Basel w eliminacjach Ligi Mistrzów. Czasami nakładanie na siebie presji, że to bardzo ważny mecz, że to czy tamto, nie pomaga i trochę wiąże nogi. Z Fiorentiną zagraliśmy z dużym zaangażowaniem, ale na mniejszym stresie – dodaje Maciej Gostomski, który walnie przyczynił się do mistrzostwa, ale w następnym sezonie głównie był rezerwowym.
We Florencji także siedział na ławce, choć niewiele wcześniej mógł mieć cichą nadzieję, że uda mu się wystąpić. Pod koniec kadencji Skorży i serii gorszych wyników Jasmin Burić stracił miejsce w składzie i Gostomski został odkurzony. 1 października w grupie LE wystąpił z opaską kapitańską przeciwko FC Basel (Lech znów wpadł na nieznośnego Bjarnarsona i spółkę), ale nie zapobiegł porażce 0:2. Trzy dni później wpuścił pięć goli z Cracovią, prezentując się słabo i prokurując rzut karny. Miejsca w składzie nie utrzymał.
– Mało wtedy grałem, moje relacje z tamtymi trenerami nie były zbyt dobre – zwłaszcza z trenerem bramkarzy [Andrzej Krzyształowicz, red.] – i nie czułem się komfortowo. Mecz z Cracovią nie wyszedł ani mi, ani całemu zespołowi, takie momenty się zdarzają. Mogłem mieć pretensje przede wszystkim do siebie – przyznaje Gostomski.
Kownacki i Gajos uciszyli Florencję
Z ławki więc przyglądał się, jak jego koledzy bronili się praktycznie całym zespołem, aż tu nagle po zmianie stron zadali dwa ciosy. Najpierw Dawid Kownacki szczęśliwie, z dużą pomocą rykoszetu od Astoriego, wykończył akcję, którą sam napędził. Następnie Marcin Kamiński zgrał piłkę w polu karnym do rezerwowego Macieja Gajosa, a ten natychmiastowym płaskim uderzeniem nie dał szans Luigiemu Sepe. Zaczęło pachnieć olbrzymią sensacją.
Fiorentina w samej końcówce wreszcie złapała kontakt i spokojnie mogła wyrównać. Burić miał szczęście, bo tak nabił rywala, że piłka przeleciała tuż obok słupka. Na koniec Khouma Babacar nie trafił głową do praktycznie pustej bramki i cud stał się faktem. Nawet wprowadzeni z ławki Federico Bernardeschi, Matias Vecino i Josip Ilicić nie byli w stanie odwrócić losów rywalizacji.
Ekstraklasowy outsider pokonał włoskiego potentata! W takich okolicznościach nikt nie mógł narzekać na styl.
Łukasz Trałka: – Wydaje mi się, że Fiorentina nie podeszła do meczu mocno naładowana. Nie znaczy to, że nas zlekceważyła. Można sobie różne rzeczy układać w głowie przed pierwszym gwizdkiem, pewnie było w jej szeregach nieco rozluźnienia przed meczem, ale jak sędzia zacznie, nie ma możliwości, żeby ktoś odstawił nogę i dał z siebie 60 procent. Fiorentina stworzyła sobie dużo sytuacji, po straconym golu ruszyły huraganowe ataki na naszą bramkę, Jasiu Burić miał co robić. Jej piłkarzom naprawdę zależało, żeby odwrócić wynik
Maciej Gostomski: – Nie można powiedzieć, że Fiorentina przeszła obok meczu. Tak klasowa ekipa raczej sobie na takie podejście nie pozwala. Miała wyraźną przewagę, długo utrzymywała się przy piłce. Na pewno chciała wygrać, ale czasami tak się mecz układa, że jedna drużyna gra, a druga strzela. My akurat mieliśmy taki dzień.
Łukasz Trałka: – Nie wychodziliśmy na boisko z poczuciem, że może czekać nas wielkie lanie, choć nie mieliśmy złudzeń, w jaki sposób zagramy. Nie bylibyśmy w stanie rywalizować z Fiorentiną jak równy z równym i iść na wymianę ciosów. Piłka była przy nodze rywali. Większość czasu spędziliśmy w obronie, chwilami bardzo głębokiej. Udało się kilka razy wyjść do przodu i dwa takie wypady dały nam gole. Kilka rzeczy się zgrało. Raz, bramkarz musiał stanąć na wysokości zdania. Dwa, potrzebowaliśmy trochę szczęścia. Trzy, musieliśmy wycisnąć maksa ze swoich szans. To wszystko było. Cierpieliśmy na boisku, ale tak jak Maciek powiedział: raz na jakiś czas wyraźny faworyt przegrywa mimo miażdżącej przewagi.
Początek świetnej serii
Triumf we Florencji okazał się mentalnym przełomem. Po Fiorentinie Lech wygrał w Warszawie z Legią, potem zremisował ze Śląskiem, a następnie odniósł siedem zwycięstw z rzędu i dopiero na koniec rundy jesiennej został zatrzymany przez Piasta Gliwice.
– W kryzysie czasami potrzeba takiego impulsu z niespodziewanej strony. Nieraz wystarczy jedna boiskowa sytuacja, jeden gol, jedno zwycięstwo, żeby poczuć trochę swobody i radości. A wtedy wszystko może się odwrócić o 180 stopni. Wygrana z Fiorentiną na pewno była mocno pobudzającym impulsem po serii rozczarowań. Odzyskaliśmy wiarę w siebie, dostaliśmy wiatru w żagle – przyznaje Łukasz Trałka.
Maciej Gostomski zasługi przypisuje tu przede wszystkim Janowi Urbanowi. – Wraz z przyjściem Janka Urbana nadeszła psychiczna świeżość. Ponownie uwierzyliśmy, że potrafimy grać i wszystko wróciło na dobre tory. Zasługi trenera Urbana są niepodważalne. Spuścił powietrze, wprowadził więcej spokoju. Inna kultura pracy. Wiedział, czego drużyna potrzebuje w danym momencie. To było najważniejsze, choć oczywiście elementy warsztatowe też miały znaczenie. Nie ukrywam, że to dla mnie ważny trener. Za młodu miałem z nim styczność w Legii, potem spotkaliśmy się w Lechu, a niedawno mogłem też trafić do Górnika Zabrze, ale w ostatniej chwili mu podziękowano – mówi bramkarz Górnika Łęczna.
Sezon nie został uratowany
Zapewne spory wpływ na fakt, iż 2:1 z Fiorentiną sprzed ośmiu lat nie doczekało się swojej legendy ma to, że tamten wynik koniec końców nic Lechowi nie dał. Rewanż z “Violą” przy Bułgarskiej zakończył się dwubramkową porażką.
– Chcieliśmy sprawić kolejną niespodziankę, ale gdy Ilicić dmuchnął z trzydziestego metra, to nie było czego zbierać – wspomina Trałka.
– Nie mieliśmy do siebie większego żalu, że przegraliśmy ten mecz. Zamierzaliśmy pokazać się z jak najlepszej strony, ale rywal okazał się zdecydowanie mocniejszy – dodaje Gostomski.
Drużynowo sezonu nie udało się uratować. Lech nie wyszedł z grupy, bo innego zwycięstwa już nie odniósł. Zawalił przede wszystkim dwa spotkania z co najwyżej poprawnym Belenenses, prowadzonym przez Ricardo Sa Pinto (remisy 0:0). W Ekstraklasie wiosną spuścił z tonu i ostatecznie zajął dopiero siódme miejsce. Jeszcze po 27. kolejce tracił raptem trzy punkty do podium, ale z ostatnich dziesięciu spotkań wygrał zaledwie dwa. Ponownie też przegrał finał Pucharu Polski z Legią.
Urban zachował posadę, lecz jego pozycja stawała się coraz słabsza. W kolejnym sezonie został zwolniony już po siedmiu kolejkach, mimo że w trzech meczach poprzedzających rozstanie zdobył siedem punktów. Football, bloody hell.
Dziś “Kolejorz” znów zmierzy się z Fiorentiną. Łukasz Trałka uważa, że tego dwumeczu nie można porównywać z tym, co działo się w 2015 roku.
– Jesteśmy już na takim etapie, że tu nie ma przypadku, nikt przypadkowo nie dotrze do ćwierćfinału europejskiego pucharu. Kilka meczów trzeba było wygrać, kilku rywali wyeliminować. Jasne, Fiorentina znów jest faworytem, ale to już nie to samo, co za moich czasów. Wtedy nasze zwycięstwo było mega sensacją, dziś wygrana Lecha nie musi być sensacją. “Kolejorz” pokazał w Europie, że jest bardzo solidną drużyną, zwłaszcza na własnym boisku, gdy ma za sobą wsparcie kilkudziesięciu tysięcy kibiców. Szykuje się super mecz – zapowiada.
Oby się nie mylił.
CZYTAJ WIĘCEJ PRZED MECZEM LECH – FIORENTINA:
- Pięć rzeczy, których Lech musi się spodziewać po Fiorentinie
- Lech wyciąga ręce po marzenia
- Dziewięć zwycięstw z rzędu. Ile naprawdę waży seria Fiorentiny?
Fot. Newspix