Bernabeu przede wszystkim docenia tych, którzy odnoszą sukces. Ktoś może być sztandarowym przykładem futbolowego najemnika, ktoś może być skaperowany z obozu wroga, ale jeśli przysłuży się klubowi, może liczyć na chwałę. Największy szacunek i splendor jest jednak zarezerwowany dla tych, którzy poza dobrą grą mają też DNA Realu. “Królewscy” dorównują Barcelonie na rynku transferowym, pod względem medialności, piłkarskiej jakości, liczby fanów, wpływów, nawet w takich detalach jak majestatyczność stadionu, ale nie potrafią z tak wielką regularnością uzupełniać pierwszej drużyny wychowankami. To tkwi w nich zadrą, w rezultacie grajków stąd, którzy się wybiją, ceni się bardziej.
Dlatego gdy do składu wdarł się Morata, z miejsca stał się ulubieńcem trybun. Oto chłopak z Madrytu, finalny produkt rodzimej akademii, mający wszystko, by podbić świat. Żaden przecinak, golkiper czy pitbull środka pola, a napastnik zdolny hurtowo rozwiązywać worki z bramkami, zachwycać. Za piłkarskiego idola mający Raula, za drugi dom Bernabeu, już potrafiący bardzo wiele, a marzący tylko o tym, by umieć więcej i osiągnąć szczyt szczytów. Wymowne, że gdy w pewnym momencie zeszłego sezonu zapytano na łamach “Asa” fanów kto ma grać na dziewiątce, Morata wygrał z Benzemą i to miażdżąc Francuza. Stosunek głosów 86-14 nie pozostawia złudzeń. Tak pod względem posiadania piłki Real wiezie największych słabeuszy.
On całował herb, oni skandowali jego imię
A jednak teraz to właśnie on okazał się katem. Finisz tego sezonu dla trybun Bernabeu i tak jest bolesny, ale Morata ścinający głowę w Lidze Mistrzów… sypanie soli w rany. Wcieranie ich. A potem znowu dosypka i repeta.
***
“Bardzo przypomina mi Morientesa, ale myślę, że może być bardziej kompletnym napastnikiem, bo lepiej gra nogami”
Sergio Pina dla El Pais w 2010 roku.
***
Nie da się Moraty nie zestawić z Morientesem. Fernando też chciał zostać w Realu, najlepiej na zawsze, ale nie za wszelką cenę. Grał dobrze i wiedział o tym. Znał swoją wartość, a tymczasem musiał oglądać plecy zawodników nie zawsze będących w lepszej formie, ale zawsze bardziej medialniejszych. W końcu sfrustrowany, wypchnięty za drzwi, trafił do Monaco. W księstwie odżył, został najlepszym strzelcem Ligi Mistrzów, a Real pognębił swoimi bramkami w ćwierćfinale, tak jak Morata pognębił swoimi w trwającej edycji.
Fachowcy od zawsze upatrywali w Moracie następcę Morientesa, a może nawet: jego ulepszoną wersję. Obaj mają nosa w polu karnym, co można nazwać intuicją, zabójczym instynktem, ale równie dobrze inteligencją w szukaniu sobie pozycji na boisku. Obaj to specjaliści od gry głową, a Morata wielokrotnie popisywał się też zimną krwią przy wykańczaniu sytuacji, co niemal definiowało warsztat Morientesa.
A jednak, u Alvaro upatrywano potencjału na więcej. Gdy Morientes często stał – a co, użyjmy podwórkowej metafory – na sępa, Morata rozgrywa, podłącza się pod pomocników, bierze znacznie czynniejszy udział we wcześniejszych fazach gry. Jest w tym sensie produktem swoich czasów, tego się dzisiaj wymaga od dziewiątki, wierna kopia Morientesa obecnie byłaby wciąż ceniona, ale także uznawana za archaiczną i krytykowana za jednowymiarowość.
Nie znaczy to, że dziś młody już przeskoczył starego lisa, nie przesadzajmy, nie dajmy się ponieść fali. Ma górę do zdobycia, by przeskoczyć poprzednika, ale bezwzględnie również potencjał pod to, by jego arsenał był znacznie bardziej zróżnicowany.
***
Zaczynał w Atletico i pewnie postronnych może dziwić, że właściwie wychowanek Rojiblancos, który nawet był chłopcem do podawania piłek na Vicente Calderon, tak łatwo został przyjęty do grona ulubieńców trybun Realu. Ale rzecz tkwi w warunkach odejścia. Nie był szczęśliwy w Atleti. Jose Maria Amorrotu, wówczas działacz klubowy (dziś w Bilbao), miał nawet powiedzieć: – jesteś pierwszym piłkarzem, ktory nie chciał grać dla Atletico.
Mocne słowa? Tak. Wyolbrzymione? Na pewno. Ale krążą do dziś i kują swój mit. W swoim czasie wystarczało je przytoczyć, by Morata urósł w oczach każdego na Bernabeu. Patrzcie, oto gość, który nie chciał grać dla Atletico, choć miał tam lepsze perspektywy niż w Getafe. Skoro jest z Madrytu, źle się czuł na Calderon, więc musiał być od małego z nami, z “Królewskimi”, z mistrzami.
Zresztą, Raul też zaczynał w Atletico, co nie? Gęsto tu od wspólnych tropów z Morientesem i Raulem, bardzo gęsto. A przecież tu i tam krążą też cienie karier odpalonych za młodu Soldado i Portillo…
Morata z idolem, czyli Raulem. Obaj debiutowali w La Liga na stadionie Zaragozy
***
Gdy trafił do “Królewskich”, od razu poznano się na jego talencie. Miał wiek juniorski, ale już grał w seniorach, choć początkowo w Realu C, a potem Castilli. Nikt nie miał wątpliwości, że trafiono na perełkę. Drugie, również owiane sukcesami życie prowadził w reprezentacjach Hiszpanii, gdzie był głównym żądłem swojego rocznika, stającego na wysokości zadania na największych imprezach. Król strzelców ME U-19 w Rumunii, potem to samo w 2013 na młodzieżowym Euro. To są poważne sukcesy, ale zarazem nie oszukujmy się: szanując te osiągnięcia, trudniej jednak załapać się do szatni pierwszej drużyny Realu i stać się jej ważną częścią, niż zostać gwiazdą młodzieżowej imprezy. Takimi zostawały tuziny piłkarskich niewypałów.
Ale Moracie się udało. Pierwsze szanse dawał mu Mourinho, ale dopiero Carletto postawił na niego bardziej zdecydowanie. Trzydzieści cztery mecze, w tym pięć w Lidze Mistrzów, z finałem włącznie. Regularnie strzelane bramki, ranga dżokera w talii. Uwielbienie fanów.
Jego relacja z Ancelottim jest jednak wielce złożona, by nie powiedzieć: tajemnicza. Z jednej strony Alvaro podkreśla, że szanuje tego szkoleniowca i zawsze będzie mu wdzięczny. Z drugiej otwarcie skarży się, że był niedoceniany. Że praktycznie nie rozmawiali, że Włoch zupełnie go nie zauważał, nie poświęcał mu uwagi. Wymowne, że Hiszpan o Allegrim mówi z przekąsem: – On wie, w którym miejscu szatni siedzę.
Morata za Mourinho sam musiał wierzyć, że nie jest jeszcze gotowy by grać pierwsze skrzypce. Za Ancelottego wierzył już natomiast, że może być “pierwszą dziewiątką”, albo wręcz, że mu się to należy. Nie zrozumcie mnie źle: facet nie ma rozbuchanego ego, ale gdy grał kolejny świetny mecz, gdy miał znakomite rezultaty pod względem stosunku minut do bramek, a mimo to lądował na ławie, czuł, że coś jest nie tak. Miał w sobie zbyt wiele ambicji, by zgodzić się na taki stan rzeczy. Chciał, po prostu, grać. Kuć żelazo póki gorące. Co w tym złego?
Pierwszy gol w Lidze Mistrzów
Real próbował młodego u siebie zatrzymać, szykował dla niego rolę drugiego napastnika, czyli przecież nie jakiegoś piątego koła u wozu. Ale z tych czy innych przyczyn Morata musiał się tak właśnie czuć, być może przez oschłe podejście Ancelottego. Zwróćmy uwagę, że Wolfsburg i Arsenal dawały więcej pieniędzy i Real był skłonniejszy tam puścić swojego wychowanka. Ale jemu zaimponowało to, jak podeszli do niego w Juve. Jakie perspektywy przed nim roztoczyli, ile uwagi mu poświęcili, jak bardzo go chcieli. Choć oczywiście nie wijmy nazbyt utopijnej, romantycznej wizji – jasne jest, że finansowo też nie stracił, ale Morata nie straciłby ani w VFL, ani w Arsenalu, ani zostając w Madrycie.
***
“Morata wrzucił wyższy bieg w ostatnich miesiącach i jest gotów do gry o największą stawkę. Presja go nie zje”
Carlos Tevez
***
Wielu dziwiły jego przenosiny do Turynu. Przecież tam była bardzo poważna konkurencja, w rezultacie o skład wcale nie musiało być łatwiej niż w Madrycie. Trafił w środek burzy, bo przeszedł w trakcie zmiany Conte na Allegriego, a przede wszystkim złapał groźny uraz już na pierwszym treningu! Wyłączyło go to z gry na dwa miesiące. Nie mogło zacząć się gorzej.
Gdy wrócił, też nie poszło jak z płatka. Czerwona kartka z Romą. Ogony. Dwa gole z Parmą robiłyby wrażenie, gdyby nie to, że Hiszpan wyżył się na przechodzącym wówczas apogeum swoich problemów bankrucie. Koniec końców w 2014 w barwach Juve tylko raz zagrał pełne dziewięćdziesiąt minut. Tu i tam zaczęto przebąkiwać o wtopie transferowej, tu i tam coraz głośniej. Ale Morata w końcu zaskoczył na wiosnę, szczególnie popisową partię odgrywając przeciwko Borussii, ale i choćby za ligowy – było nie było – klasyk z Milanem uznano go najlepszym piłkarzem meczu. Dał się poznać z obiecującej strony.
Gol z Borussią. Plusem jesieni na pewno debiut w kadrze
Oczywiście najważniejsze co w turyńskim etapie jego kariery stało się dopiero w ostatnich dniach. Dziś wszyscy skupiają się na nim, gratulują, wieszczą narodziny supergwiazdy. Pytają, czy Real nie odkupi go za trzydzieści milionów euro, bo zawarto taką klauzulę.
Jednak pamiętajcie: trzydzieści milionów to gigantyczna kwota jak za gościa, który ostatni raz na włoskich boiskach – czyli licząc Serie A i Coppa Italia – trafił do siatki dwa miesiące temu.
Tak, wciąż wiele pracy przed nim, ale ma od kogo się uczyć i co ważniejsze, ma dobre podejście. Komplementują go najbardziej koledzy z ataku, Tevez i Llorente, którzy nie skąpią mu porad. Zresztą, tam naprawdę musi być dobry klimat w szatni: Carlos, wiadomo, nie do ruszenia, ale Llorente, bezpośredni rywal Moraty do składu, to ponoć jeden z najlepszych kumpli Alvaro. Niektórzy przekonują nawet, że to autorytet, który wziął młodego pod swoje skrzydła, a na samym początku bardzo pomagał w aklimatyzacji we Włoszech. Nie zawsze takie nastroje panują wśród konkurentów do miejsca w pierwszej jedenastce, o czym najlepiej zaświadczą sami piłkarze.
***
Morata jest nierealny. 6.2 strzału na 90 minut, średnia bramek bez karnych 1.29! 2.25 kluczowego podania na 90 minut, 1.45 dryblingu… dla gościa, który ma dopiero 21 lat, to są absurdalnie dobre statystyki.
Ted Knutson, StatsBomb. Morata to ulubieniec wszelkiej maści statystyków.
***
Tevez i Llorente mają swoje lata. Paliwo w baku wciąż jest, ale na ile? Niedługo zaczną się zwijać, to nieuchronne, podczas gdy Morata ma wszystko, by tylko nabierać tempa. Dlatego mimo półfinałowych popisów w przypadku tego zawodnika wciąż istotniejsze są pytania o przyszłość, nie o teraźniejszość. Morata zapewnia, że znakomicie czuje się w Turynie, że chce z tym klubem związać swoją przyszłość, ale nie da się uniknąć tematu Realu.
Hiszpan podkreśla, że wciąż ma uczucia do tego klubu. Że nie ma żalu do włodarzy Bernabeu (bo i niby o co?), a rozstanie przebiegło w dobrych stosunkach. Jak zareagował na gole – sami wiecie. Czy go bolało, gdy był wygwizzdywany – jasne że tak, ale to tylko pokazuje, że “Królewscy” nie są mu obojętni.
Realowi on obojętny też być nie może, skoro zawarto klauzulę odkupu. Jeśli przejdzie – jak miał powiedzieć Tevez – uniwerek dla napastników i wróci do domu, nikt się specjalnie nie zdziwi. Szczególnie jeśli wróci z tym, czego tak bardzo brakowało mu wcześniej:
z nazwiskiem.
Leszek Milewski