Osiem pociągów specjalnych, dwa autokary, niezliczona liczba aut i ciężka do oszacowania łączna liczba gości. Z Poznania do Warszawy na finał Pucharu Polski wyruszyła eskapada kilkunastu tysięcy kibiców. U miejscowych? Lament nad biletami, bo szybko okazało się, że liczba karnetowiczów i “oddanych fanatyków zaliczających każdy mecz u siebie” na Legii zdecydowanie przewyższa łączną pulę wejściówek dla kibiców z Warszawy. Puchar był przepakowany i śmiemy twierdzić, że gdyby obie ekipy dostały po 15 tysięcy biletów – wykorzystałyby wszystkie.
Minął tydzień. Co lepsi melanżownicy z Warszawy nie zdążyli pewnie jeszcze ochłonąć (i otrzeźwieć) po świętowaniu zwycięstwa w pucharze, a kibice Lecha mieszkający nieco dalej od Poznania, jeszcze nie odespali wyniszczającej podróży specjalami. I znów ten sam mecz. Znów Legia – Lech w Warszawie, znów olbrzymia stawka, znów ci sami – całkiem porządni – piłkarze i znów tysiące słów o szlagierze.
Spodziewaliśmy się, że trybuny raz jeszcze zakasują piłkarzy, że oprawy – choć wiadomo, że budżety ultrasów nie są z gumy – jeszcze raz zaleją fejsbuki i twittery, a rywalizacja na doping będzie równie zacięta, jak kilka dni wcześniej.
Tymczasem ani Lech nie wypełnił do końca klatki gości, ani Legia nie zapchała wszystkich trybun. Brak opraw można uzasadniać wspomnianymi finansami, cisza i brak dopingu przez pierwsze dziesięć minut miały wiadome przyczyny. Dlaczego jednak tak bardzo zawiodła frekwencja? Dlaczego Lech “stopniał” z kilkunastu do tysiąca kibiców w sektorze gości? Dlaczego legioniści, którzy byli gotowi zabić za bilet na mecz z Lechem w finale Pucharu Polski, teraz pogardzili wejściówką na spotkanie z dokładnie tym samym rywalem, którego stawką była pozycja lidera Ekstraklasy?
Przede wszystkim – chyba pada mit, że liga po podziale punktów jest atrakcyjniejsza niż przed, a raczej – mit, że wpływ wyniku na tabelę ma jakieś bardzo istotne przełożenie na frekwencję. Skoro mecz Legii z Lechem o lidera nie cieszy się większym powodzeniem, niż mecz Legii z Lechem “o półtora punktu” – jak zwykli mawiać przeciwnicy reformy…
Jasne, można założyć, że kibicom po prostu przejadł się ten nasz “megahit”, ale dopatrywalibyśmy się tu raczej przyczyn ściśle powiązanych z wynikami sportowymi i finansami. Poznaniacy – wymęczeni po przegranej eskapadzie, która pewnie nie była najtańsza. Warszawiacy – z wydrenowanymi do granic możliwości portfelami, bo przecież bilety przy Łazienkowskiej to towar niemal luksusowy. Ponadto – Lech – Legia w 31. kolejce, gdy do ugrania w lidze po końcowym gwizdku pozostaje jeszcze 18 punktów to nie to samo, co Lech – Legia w 37. kolejce, na sam finał sezonu.
Gdy dodamy do tego kiepskie nastroje w Poznaniu po przegranym pucharze oraz ograniczone możliwości czasowe kiboli (no bo ile wolnych dni przyzna szef, na ile wyjazdowych wycieczek pozwoli żona…) – mamy chyba komplet przyczyn, przynajmniej jeśli chodzi o sektor gości.
Gospodarze? Cóż, skoro o piłkarzach Legii mówi się jako o “rozleniwionych” i przyzwyczajonych do sukcesów – może ta stagnacja jest widoczna także na trybunach? Jeśli piłkarze myślą (albo co gorsza – wypowiadają się) w tonie: “i tak wygramy”, to czy kibice nie idą czasem ich śladami?
Oczywiście, nie ma co lamentować, bo mecz i tak przyciągnął sporą rzeszę kibiców z obu stron, ani liczba kibiców w klatce gości nie przynosi wstydu Lechowi, ani frekwencja nie przynosi wstydu Legii. Można jednak zadać sobie pytanie – co zrobić, by kolejne mecze poznańsko-warszawskie przypominały finał Pucharu Polski, a nie ten sobotni mecz z – powiedzmy szczerze – oprawą, która równie dobrze mogła towarzyszyć meczom ze Śląskiem, Wisłą czy Jagiellonią.
Naszym zdaniem – sobota była pstryczkiem w nosy włodarzy i działów marketingu obu klubów. Oczywiście, starcia stolicy Wielkopolski z Warszawą to w pewnym stopniu samograj, ale – właśnie. W pewnym stopniu. Rodzima piłka jest na takim poziomie, że nawet przy tym najważniejszym meczu cały czas trzeba podkręcać temperaturę. Albo pogodzić się z pustymi miejscami na stadionie.
Fot. FotoPyK